Alternativepop.pl - Magazyn Autorów
  • Strona główna
  • Newsy
  • Recenzje
  • Relacje
  • Artykuły
  • Rankingi
  • Podsumowania
  • O stronie
  • Kontakt
  • Lista przebojów Alternativepop.pl

Recenzje

ZAOBSERWUJ NAS
WESPRZYJ NAS
Patronite
|
Buy Coffee
GŁOSUJ NA
Listę przebojów Alternativepop.pl
WYSZUKAJ RECENZJĘ:
A
B
C
Ć
D
E
F
G
H
I
J
K
L
Ł
M
N
O
P
Q
R
S
Ś
T
U
V
W
X
Y
Z
Ź
Ż
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55

Obywatel G.C. - Tak Tak!

30 września 2025
90 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • electronic
  • pop
  • art pop
  • art rock
  • 80s

Obywatel G.C. - Tak Tak!1988 Polskie Nagrania 1. Tak Tak... to ja    3:402. Podróż do ciepłych krajów    5:153. Umarłe słowa    5:204. Ani ty ani ja    4:405. Depesza do producenta    5:506. Nie pytaj o Polskę    5:557. Piosenka kata    4:008. Skończymy w niebie    4:25 Pierwsza płyta Obywatela G.C. z 1986 roku [czytaj recenzję >>]  była tak naprawdę trzecią płytą Republiki nagraną w nowych, nierepublikańskich aranżacjach jako solowy akt Ciechowskiego. Drugi album Ciechowskiego, nagrany pod szyldem Obywatela G.C. pt. "Tak Tak!", to pierwsza w pełni solowa wypowiedź artysty, który zapuścił się w rejony, które dla fanów Republiki mogły być trudne do zaakceptowania. Dlatego na wszelki wypadek płyta rozpoczyna się od typowo republikańskiego numeru "Tak Tak... to ja". Kompozycja, obok "Nie pytaj o Polskę", stała się największym hitem pochodzącym z płyty a także Obywatela G.C. w ogóle. "Nie pytaj o Polskę" cztery raz znalazło się na szczycie trójkowej listy przebojów a "Tak Tak... to ja" aż siedem razy okupował pierwsze miejsce listy. "Wykrojona" z albumu "Podróż do ciepłych krajów" już takiej kariery nie zrobiła docierając zaledwie do 9. miejsca listy. Pozostałych nagrań nie odważono się nawet lansować. Nic dziwnego, bo płyta "Tak Tak!" miała być rodzajem zwartego konceptu artystycznego, który niewiele ma wspólnego z przebojami.  Krytycy muzyczni byli zachwyceni solowym projektem Ciechowskiego, ale fani marzyli wciąż o powrocie Republiki. Ja również należałem do tego grona osób. Powrót zespołu w końcu nastąpił, ale poza reaktywacyjnym występem Republiki w Opolu w 1990 roku, gdy wszyscy poczuliśmy przez moment dawny nerw zespołu, reaktywowana Republika okazała się innym zespołem, niż ten na który wszyscy czekaliśmy. Republika z lat 90. nie potrafiła nawiązać ani artystycznie, ani pod względem popularności do swoich osiągnięć z pierwszej połowy lat 80. Choć album "Masakra" (1998) dawał nadzieję, że Republika weszła na lepsze tory, to śmierć Ciechowskiego nie pozwoliła przekonać się czy w nich się utrzyma. Na tym tle inaczej patrzę dzisiaj na dwie płyty Obywatela G.C. z lat 80. Debiut "Obywatel G.C." pozwolił Ciechowskiemu rozwinąć się aranżacyjnie, ale na płycie zabrakło moim zdaniem republikańskiego nerwu. Dla mnie ten album to cały czas stracona szansa na najlepszą płytę Republiki, ale nie można zaprzeczyć temu, że to nadal świetna muzyka. Płyta "Tak Tak!", gdy ukazała się w swoim czasie, wydawała się niesamowitym powiewem Zachodu w polskiej popkulturze. Słuchało się tego niemal jak produkcji na światowym poziomie. A przynajmniej tak przyjmowano tę płytę wówczas. Z dzisiejszej perspektywy widać, że stylistycznie album nie wpisywał się w wówczas aktualne trendy światowej popkultury, ale raczej w te, które modne był 3-4 lata wcześniej. Na płycie dominuje elektroniczna produkcja, automat perkusyjny, za co w największym stopniu odpowiada producent płyty Rafał Paczkowski. Niektóre elementy muzyki, jak np. śpiew i głosy Małgorzaty Potockiej (np. w "Depesza do producenta") już wtedy brzmiały moim zdaniem pretensjonalnie. Według mnie po latach nie bronią się tym bardziej. Nie ratują tego nawet świetne, nieco psychodeliczne wtręty Tomasza Stańki na trąbce.  Skład muzyków, którzy wzięli udział w sesji do płyty znowu mamy gwiazdorski. Oprócz wspomnianego Tomasza Stańki, na organach gra Wojciech Karolak, na gitarze basowej Krzysztof Ścierański a na gitarze akustycznej John Porter. Zaangażowana jest też sopranistka Agnieszka Kossakowska, która udziela się w dwóch utworach ("Podróż do ciepłych krajów", "Skończymy w niebie"), jest też José Torres na instrumentach perkusyjnych a na saksofonie gra Adam Wendt. Wydarzeniem była też trasa koncertowa Obywatela G.C. zorganizowana z prawdziwym rozmachem w największych wówczas obiektach halowych w Polsce. Miałem przyjemność uczestniczyć w koncercie w łódzkiej Hali Sportowej, o czym starałem się napisać tutaj: [czytaj relację >>]  Do dzisiaj jest to dla mnie jedno z najważniejszych wydarzeń koncertowych, w których brałem udział. A jednak płyta moim zdaniem nie broni się po latach tak dobrze jak dwie pierwsze płyty Republiki, a nawet niedoszła trzecia płyta zespołu wydana jako debiut Obywatela G.C. Rok 1988 to był trudny czas dla Polski. Nadal była tutaj straszna bieda i brak wszystkiego. Kryzys gospodarczy realnego socjalizmu i upadek PRL przekładał się też na ogólną kondycję polskiej kultury. Choć dzisiaj artyści wspominają PRL różnie, również dobrze, to jednak sam koniec PRL odcisnął na nich swoje piętno. Część z nich, z przyczyn ekonomicznych wyemigrowała z Polski. Ciechowski był w innej sytuacji, bo żył w swojej "bańce", w której mógł skupić na twórczości. Był popularny i wypracował kontakty w polskiej branży muzycznej. Mimo wszystko ta niewidzialna kurtyna, która oddzielała nas od "normalności" powodowała, że braliśmy za wybitne coś, co było jedynie dobre. I tak właśnie moim zdaniem jest z płytą "Tak Tak!". To nie jest w mojej opinii płyta wybitna, jak wówczas sądzono, jak ja wtedy również uważałem. To bardzo dobra płyta, która jednak nie korespondowała z ówczesnymi trendami muzycznymi, choć aspirowała do bycia częścią światowej popkultury. Odseparowanie polskiej popkultury od światowego obiegu powodowało, że nie mieliśmy właściwej perspektywy, by ocenić polską muzykę. To, co było przełomowe i oryginalne w ówczesnych warunkach PRL, nie było niczym wyjątkowym z punktu widzenia światowej popkultury.  Przyglądając się poszczególnym nagraniom z płyty "Tak Tak!" trudno również uznać je za szczytowe osiągnięcie autora. Wspomniany utwór "Tak Tak... to ja" brzmi jak klon wczesnego republikańskiego hitu. To jedyny numer, w którym słyszymy żywą perkusję, na której gra Marek Surzyn. Nagranie ma też typowo republikański sposób frazowania przez Ciechowskiego oraz soczyste riffy gitarowe. Tego właśnie oczekiwali fani Republiki nie mogąc do końca pogodzić się z rozpadem zespołu w 1986 roku. Ale nie tego chciał Ciechowski nagrywając "Tak Tak!". W efekcie otrzymujemy wielki hit, ale przecież nie jest to utwór na miarę "Obcego Astronoma", w dodatku odstaje pod względem koncepcji od reszty płyty. "Nie pytaj o Polskę" wiele zawdzięcza pod względem programowania perkusji hitowi Pet Shop Boys "Rent", choć solo na saksofonie robi robotę. Ciekawa jest "Podróż do ciepłych krajów", ale wokalizy Potockiej są moim zdaniem irytujące. Trochę republikański charakter mają też dynamiczne "Umarłe słowa" z mocnymi riffami gitary. "Ani ty ani ja", choć trwa zaledwie niecałe pięć minut, wydaje się numerem przeciągniętym i trochę nużącym. O dobrym, ale nie bez wad nagraniu „Depesza do producenta” pisałem już we wcześniejszym akapicie. Ciekawa jest "Piosenka kata", ale to nie jest ta jakość jak w przypadku "Śmierć w Bikini" czy "Arktyki". "Skończymy w niebie" to swoisty elektroniczny walczyk, który przyśpiesza, by w połowie nagrania osiągnąć psychodeliczną pełnię i rozpocząć się ponownie z zastosowaniem odwróconych sampli wokalu Ciechowskiego. Wszystko to jest ciekawe i świadczy o możliwościach twórczych Ciechowskiego, ale nie jest wystarczające, by uznać płytę za wybitną.  Płyta była też kolejną próbą podbicia przez polskiego artystę "Zachodu". Nagrano kilka utworów w wersjach angielskojęzycznych, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Szczególnie, że za chwilę upadł Mur Berliński a w naszym kraju trwały "przemiany społeczno-polityczne", które wkrótce wpłynęły także na przemodelowanie całej polskiej branży muzycznej. Rzadko wracam do "Tak Tak!". Jeśli słucham, to z sentymentu i by przypomnieć sobie dwa największe solowe hity Ciechowskiego, które do dziś bronią się znakomicie. Ale tak nie jest z płytą "Tak Tak!", która emanuje przepychem instrumentalnym i swoistym przeprodukowaniem. Moim zdaniem jest tu za dużo wszystkiego, na dodatek miejscami muzyka brzmi pretensjonalnie i przaśnie. W nagranie płyty włożono dużo pracy, ale przełożyła się ona tylko doraźnie na sukces w PRL anno domini 1988. Wtedy zrobiła furorę, ale upływ czasu negatywnie weryfikuje jej wielkość. Płyta jest ważna z punktu widzenia historii polskiej muzyki, jako kolejny krok rozwoju polskich technik produkcyjnych. Ale w kategorii autonomicznego dzieła sztuki lepiej odnajdują się moim zdaniem wcześniejsze płyty Ciechowskiego nagrane razem z Republiką. Mimo że umiejętności wykonawcze artysty i muzyków, z którymi wówczas grał były skromniejsze niż muzyków, którzy zagrali na albumach Obywatela G.C. Pomimo słów krytyki nie mogę jednak albumowi wystawić oceny niskiej, bo to nie jest przecież zła płyta. Moje narzekania mają za zadanie przede wszystkim uzasadnić dlaczego nie wystawiam płycie oceny maksymalnej. Nie wiem czy mi się to udało. Na koniec wspomnę tylko, że jeśli ktoś płyty nigdy nie słyszał, to powinien to nadrobić. Album nie jest moim zdaniem tak wybitny, jak niektórzy nadal chcieliby go widzieć, ale bezwzględnie zasługuje na poznanie i samodzielną ocenę. [8/10] Andrzej Korasiewicz28.09.2025 r.

Więcej… Obywatel G.C. - Tak Tak!...

U2 - The Unforgettable Fire

28 września 2025
156 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • rock
  • art rock

U2 - The Unforgettable Fire1984 Island Records  1. A Sort Of Homecoming    5:282. Pride (In The Name Of Love)    3:493. Wire    4:194. The Unforgettable Fire    4:555. Promenade    2:346. 4th Of July    2:147. Bad    6:088. Indian Summer Sky    4:199. Elvis Presley And America    6:2210. MLK 2:32 U2 powstali w Irlandii, gdy w Wielkiej Brytanii właśnie przetoczyła się fala punk rocka. Formacja z Dublina nigdy nie miała ambicji grać takiej muzyki, ale nie miała też umiejętności muzycznych, by aspirować do roli wirtuozów rocka. Dlatego punk rock był dla U2 przydatnym zjawiskiem, które dało im argumenty do istnienia i do tego, żeby dążyć do osiągnięcia sukcesu w show-biznesie. Muzycy początkowo poruszali się stylistycznie wokół muzyki nowofalowej, choć nie przeszkodziło im to wygrać konkurs „Pop Group '78" w Limerick. W tym samym roku grupę opuścił starszy brat The Edge'a, Dik Evans, który dołączył do kontrowersyjnego, postpunkowego i undergroundowego zespołu Virgin Prunes. Obie formacje występowały początkowo na jednej scenie, na której Virgin Prunes poprzedzał koncerty U2. Od chwili, gdy grupa zyskała menadżera w osobie Paula McGuinnessa, wyraźnym celem stało się osiągnięcie sukcesu komercyjnego. Mimo wszystko początkowo w muzyce U2 nadal słyszalne były nowofalowe naleciałości. Zarówno debiutancki album "Boy" (1980), jak i drugi "October" (1981) z pewnością można uznać za płyty rockowe z elementami nowofalowej surowości. Oczywiście od początku słychać było swoiście "hymniczne" zacięcie wokalisty, które miało potencjał, by rozwinąć się w kierunku charakterystycznym dla tzw. rocka stadionowego. W repertuarze grupy były również chwytliwe kompozycje, które mogły zapewnić jej silną pozycję na rynku muzyki pop. Póki co ukazał się jednak album "War" (1983), który był swoistym zwieńczeniem tego pierwszego, "nowofalowego" okresu działalności grupy. Płyta jednak różniła się od dwóch poprzednich. O wiele wyraźniejsze stały się w muzyce grupy atrybuty rocka stadionowego i hymnowość. U2 gubiła gdzieś tę nowofalową prostotę i skromność. Brzmienie stało się potężniejsze, pełniejsze, co zapewniło pierwszy większy sukces komercyjny. Nadal była to jednak przede wszystkim muzyka rockowa, swoiście oszlifowana "nowa fala". Dalej już w tej stylistyce nie dało się pójść. Można było wydawać kolejne albumy w podobnym charakterze, albo spróbować czegoś nowego. U2 postanowiło poszukać nowego kierunku a płyta "The Unforgettable Fire" miała być pierwszym krokiem w tę stronę. By ruszyć w nową stronę potrzeba było zatrudnić producentów, którzy potrafią wydobyć z muzyki zespołu coś mniej oczywistego. Jak już wspomniałem U2 nie byli wirtuozami rocka, dlatego, by ich muzyka mogła objawić się w nowym świetle potrzeba było nadać jej nowy charakter. A kto mógł zrobić to lepiej jak nie Brian Eno, który wraz z Danielem Lanois zajął się produkcją "The Unforgettable Fire"? Wprawdzie to nie Eno był producentem pierwszego wyboru, ale gdy już doszło do współpracy to spółka Brian Eno i Daniel Lanois rzeczywiście pchnęła U2 do przodu. Eno i Lanois wydobyli z muzyki zespołu zupełnie inne elementy, oszlifowali je i połączyli w imponującą całość. W efekcie ich pracy, czwarta płyta U2 okazała się dziełem z innego świata niż wcześniejsze pozycje w dyskografii zespołu. Muzycznie to nadal było U2, ale marsz w kierunku rocka stadionowego, widoczny na płycie "War",  został na chwilę zastopowany. Na "The Unforgettable Fire" słyszymy masę smaczków produkcyjnych i kilka wręcz eksperymentalnych efektów, które spajają płytę w integralne dzieło. W połączeniu z hymnowym wokalem Bono i rockową swoistością U2, metody Eno przyniosły płytę, która w dyskografii U2 okazała się wyjątkowa. Dla mnie osobiście to również pierwsza płyta zespołu, którą poznałem w chwili wydania. A właściwie wtedy, gdy została zaprezentowana w Wieczorze Płytowym Programu Drugiego Polskiego Radia. Prawdopodobnie wcześniej usłyszałem na liście Trójki "Pride (In the Name of Love)" i zobaczyłem klip w polskiej telewizji. Utwór mocno mnie poruszył i z miejsca spowodował, że U2 stał się moim ulubionych wówczas "zachodnim" zespołem rockowym. Gdy poznałem nagranie tytułowe "The Unforgettable Fire", moja miłość do zespołu rozpaliła się jeszcze mocniej. A utwór "Love Comes Tumbling", pochodząc z epki  "Wide Awake in America" (1985), który radiowa Trójka wylansowała w Polsce jako przebój nr 1 trójkowej listy, umocnił jeszcze bardziej pozycję U2 w mojej hierarchii muzycznej. W gronie "zachodnich" zespołów rockowych Irlandczycy utrzymywali się jako moi zdecydowani faworyci przez najbliższych kilka lat. Sentyment do grupy pozostał zresztą do dzisiaj. Przyznam jednak, że samej płyty "The Unforgettable Fire" wtedy do końca nie rozumiałem a jej pełen kunszt doceniłem dopiero po latach. Zmianę w muzyce U2 słychać już w otwierającym album "A Sort of Homecoming", gdzie zamiast dynamicznego rockowego, napędzającego rytmu, słychać delikatne, niemal swingujące uderzenia bębnów obudowane rytmicznymi, ale schowanymi w tle zagrywkami gitarowymi The Edge'a. To niemal rozmarzone, subtelne otwarcie prowadzi jednak do pełnego dynamiki singlowego "Pride (In The Name Of Love)". Ale i tutaj muzyka U2 nabiera szlachetności i swoiście rozumianego artyzmu. To nie prący do przodu, brutalny rocker, a namalowany pastelowymi barwami obraz, dynamiczny, ale piękny, podniosły i subtelny. Na plan pierwszy wysuwa się repetytywny, gitarowy motyw rytmiczny a chwytliwy refren, w którym Bono śpiewa "In The Name Of Love" zapewnia piosence przebojowość. Dalej mamy niesamowicie energetyczny, porywający, z pulsującym rytmem, przy tym na swój sposób mistyczny "Wire". Niesamowity jest tutaj skrzący się dialog efektów gitarowych The Edge'a z powracającą gitarową ścianą dźwięku oraz niemal transowy wymiar całego nagrania. Kolejny to tytułowy "The Unforgettable Fire", jeden z moich ukochanych i nigdy nie nudzących się utworów U2. Kompozycję zaczynają subtelne efekty m.in. gitarowe, na które po trzydziestu sekundach wchodzą dynamiczne uderzenia bębnów Larry Mullen Jr. Bono zaczyna śpiewać delikatnie, ale z pasją, która narasta wraz z upływem czasu. W tle słychać przewijające się dźwięki różnego pochodzenia, głównie delikatne liźnięcia gitary, ale także klawisze. W czwartej minucie słychać jakby wybuchy klawiszy, prawdopodobnie uzyskane dzięki Fairlight CMI, który też jest użyciu na płycie. Całości dopełniają partie smyczkowe w aranżacji Noela Kelehana, które ostatecznie kończą gasnącą kompozycję. "The Unforgettable Fire" to dla mnie jeden z najważniejszych utworów w historii muzyki pop w ogóle. Geniusz w czystej postaci. Stronę A kończy sielski "Promenade", jakby nie pasujący do powagi wcześniejszych kompozycji, folkowy, nawiązujący do twórczości Van Morrisona.  Stronę B otwiera instrumentalny, ambientowy, niemal eksperymentalny "4th Of July". W tym miejscu najbardziej widać wpływ Briana Eno na powstanie płyty. Brzdąkający na gitarze basowej Adam Clayton dialoguje z gitarowymi zagrywkami The Edge'a a w tle słychać dźwięki różnego pochodzenia, które uzupełniają nagranie. Kompozycję można potraktować jak rodzaj wstępu do bardziej znaczącego "Bad", który następuje po niej. "Bad" to jeden z najczęściej wykonywanych utworów U2 na żywo, lubiany przez większość fanów zespołu. Niestety, ja do tej większości nie należę. To jest ten rodzaj twórczości U2, za którą nie przepadam. Podobno Bono próbował opisać w tekście do nagrania emocje towarzyszące zażywaniu heroiny, choć interpretacje jego słów są różne. Nie dlatego jednak nie podoba mi się ten numer. Właśnie w "Bad" w największym stopniu ujawnia się ta hymniczność śpiewu Bono wsparta powolnym, monotonnym akompaniamentem rockowym zespołu. Nie zmienia tego użycie sekwencera, które posłużyło zespołowi do wygenerowania sekwencji dźwięków w "Bad". Nie lubię i nic na to nie poradzę. Bardzo za to lubię transowy, motoryczny i dynamiczny "Indian Summer Sky". Kompozycja aż tryska energią i dynamizmem a przy tym jest w niej przestrzeń, dzięki której nagranie "oddycha". Słychać tutaj też miejscami mocniejsze riffy The Edge'a. "Elvis Presley And America" to trick Eno i Lanois, którzy zwolnili podkład muzyczny do "A Sort Of Homecoming" i zaprezentowali muzykę w takiej formie nieświadomemu niczego Bono, prosząc o zaimprowizowanie do niego śpiewu. W ten sposób powstała nowa kompozycja, która stała się refleksją nad życiem Elvisa Presleya. Utwór kontrowersyjny, ale w ciekawy sposób urozmaica płytę. "The Unforgettable Fire" kończy delikatna, rzewna ballada "MLK" śpiewana niemal a capella przez Bono. Jej bohaterem jest, jak nietrudno się domyśleć, Martin Luther King. Ładne zakończenie świetnej płyty. Mimo kilku fragmentów, które lubię mniej, "The Unforgettable Fire" zasługuje na najwyższą ocenę. To świetny przykład rockowego dynamizmu ujętego w artystyczne ramy przez Briana Eno. Płyta z upływem czasu jedynie zyskała a to wskazuje na to, że mamy do czynienia z albumem ponadczasowym. [10/10] Andrzej Korasiewicz28.09.2025 r.

Więcej… U2 - The Unforgettable Fire...

Nation of Language - Dance Called Memory

25 września 2025
127 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • new wave
  • indie pop

Nation of Language - Dance Called Memory2025 Sub Pop 1. Can't Face Another One    3:522. In Another Life    3:493. Silhouette    3:504. Now That You're Gone    5:055. I'm Not Ready For the Change    4:476. Can You Reach Me?    4:177. Inept Apollo    3:018. Under The Water    3:289. In Your Head    4:5610. Nights Of Weight    3:21 Nation of Language to młody zespół amerykański, który powstał w 2016 roku na bazie fascynacji wokalisty grupy utworem OMD "Electricity". Wcześniej Ian Richard Devaney występował w zespole typowo rockowym i właśnie OMD stało się bezpośrednim impulsem do zabawy z keyboardem, co doprowadziło do założenia Nation of Language. Grupa miała dotychczas na swoim koncie trzy płyty a najnowsza, "Dance Called Memory" jest czwartą. Zespół zawitał nawet do Polski, gdzie można było go zobaczyć i usłyszeć na Off Festivalu w 2023 roku [czytaj relację >>] . Przyznam, że początkowo byłem rozczarowany nową płytą Nation of Language. Po pierwszym przesłuchaniu muzyka przeleciała i nic po sobie nie pozostawiła. Ale przecież również poprzednie płyty Amerykanów nie były nachalnie chwytliwe. Nie na tym polega urok Nation of Language. Zespół od początku bazuje na zgrabnym połączeniu syntezatorowo-zimnofalowej melancholii i nowofalowej konkretności. Do tego dochodzi nieco zblazowany, ale romantyczny śpiew Ian Richarda Devaneya. Słyszymy zatem zarówno soczyste synthy Aidan Noell, dudniący bas Alex MacKay, jak i konkretne riffy gitarowe grane przez wokalistę Iana Devaneya. Najlepszym przykładem jest tutaj utwór "I'm Not Ready For the Change", jeden z singli promujących album. Podobny opis można zastosować w gruncie rzeczy do całej płyty. Choć nie w każdym utworze pojawia się tak wyraziste brzmienie gitary, to jej większy udział jest właśnie tym co odróżnia najnowszą propozycję grupy od poprzednich, które bazowały głównie na brzmieniu syntezatora i basu. Nation of Language stał się zespołem bardziej zróżnicowanym brzmieniowo, ale żeby to zauważyć trzeba spokojnie posłuchać tej muzyki kilka razy. Na "Dance Called Memory" mamy więcej brzmień gitary, co jednak nie zakłóca odbioru muzyki Nation of Language jako przede wszystkim elektroniczno-syntezatorowej. Na grupę, zamiast jako kontynuatorów stylu OMD, należy patrzeć raczej jako następców New Order. "Dance Called Memory" nie przynosi utworów wyrazistych i chwytliwych, ale ta rozmyta syntezatorowo-nowofalowa muzyka, która znajduje się na płycie ma swój urok i dobrze wpisuje się w korzenie stylistyki. Twórczość Nation of Language nie jest jednocześnie prostym naśladownictwem. Grupa stara się wypracować własny styl, co nie jest łatwe, bo w stylistyce, którą uprawiają wydaje się, że wszystko już zostało powiedziane. Mimo wszystko Nation of Language podejmuje tę próbę i chwała im za to. Na pewno zespół gra stylowo i muzyka, którą tworzy jest miła dla ucha. Dla mnie to już dużo. Ciekawostką jest też fakt, że nowa płyta ukazała się w wytwórni... Sub Pop. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz25.09.2025 r.

Więcej… Nation of Language - Dance Called Memory...

Kirlian Camera - Nightglory

18 września 2025
132 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • electronic
  • dark wave

Kirlian Camera - Nightglory2011  Out Of Line 1. I'm Not Sorry 6.002. Nightglory 3.303. Hymn 5.254. Save Me Lord (From Killing Them All) 2.325. Winged Child... 4.256. I Killed Judas 2.287. Immortal 5.318. I Gave You Wings - I Gave You Death 5.379. Black Tiger Rising 1.5210. Gethsemane 4.03 Po wydawnictwach podsumowujących dotychczasowy dorobek grupy Kirlian Camera (m.in. „Shadow Mission HELD V” z 2009 r. i „Odyssey Europa” z 2010 r.) w wytwórni Out Of Line miała ukazać się już zupełnie premierowa płyta, pierwsza po czteroletniej przerwie. Zapowiedział ją na początku 2011 roku singiel zatytułowany w języku irlandzkim „ Ghlóir Ar An Oíche” czyli po angielsku „Nightglory”, zawierający cztery utwory, w tym dwa, które miały znaleźć się na nowym longplayu. Ten ukazał się 28 października tego samego roku.  Album otwiera utwór „I'm Not Sorry", zaczynający się spokojnym śpiewem Eleny A. Fossi przy akompaniamencie fortepianu. Potem główną rolą przejmują instrumenty elektroniczne. Niewinna z początku historia o pewnym uzdolnionym muzycznie chłopcu, który marzył o nagraniu płyty zamienia się w mrożący krew w żyłach thriller. Koda piosenki, także fortepianowa, z pełnym szaleństwa krzykiem „I'm Not Sorry!” długo pozostaje w pamięci. Tytułowy „Nightglory” z gitarami: elektryczną (Kyoo Nam Rossi) i basową (Naym Ceithre), z radosnym wokalem Eleny A. Fossi, to najbardziej przebojowy numer na płycie, znany już z singla. Mimo dominacji instrumentów elektronicznych piosenka posiada rockową dynamikę, co stanowi nowość w muzyce Kirlian Camera. W refrenie wokalistka powtarza „come to me”, oczekując tęsknie nadejścia nowej ery, której mają bać się łajdacy całego świata.  „Hymn” to już drugi cover Ultravox w dorobku zespołu Kirlian Camera, ale pierwszy z udziałem Eleny A. Fossi, która jest równie wielką fanką tego zespołu, co założyciel KC Angelo Bergamini. „Hymn” na „Nightglory” brzmi niczym majestatyczna sceniczna ballada z refrenem wzmocnionym potężnymi gitarowymi riffami. Nie każdemu będzie odpowiadać tak odmienna od oryginału dynamika, ale na pewno nie można zarzucić zespołowi nadmienrnej odtwórczości i braku szacunku dla jego twórców.  Czwarty „Save Me Lord (From Killing Them All)” wnosi potrzebne w tym miejscu wyciszenie po dwóch hymnicznych utworach, a dla niektórych brzmi trochę jak ukłon w stronę neofolku, który bliski był Kirlia Camera w latach 90. Piosenka, z uroczą melodią i akompaniamentem gitary akustycznej, jest w istocie dramatycznym błaganiem, modlitwą o ocalenie przed własnym gniewem i ciemnością korespondującym z tekstem otwierającej płytę „I'm Not Sorry". „Winged Child” to piosenka rozpięta pomiędzy spokojem a rockową ekspresją wokalu, kontrastującego z chłodnym brzmieniem instrumentów klawiszowych. Z tempem zbliżającym się do tanecznego, ale także z momentami gwałtownego zwolnienia. Tytułowe uskrzydlone dziecko a dokładnie dzieci (chłopiec i dziewczynka) symbolizują niewinność i zarazem zapowiedź przemiany po apokaliptycznym zniszczeniu. Podczas gdy ludzie uciekają przed nadciągającymi chmurami, szukając schronienia one siedzą spokojnie na ławce. „Kilka ostatnich kropli deszczu zaczyna padać na nowy, milczący świat”.  Szósta piosenka „I Killed Judas” to krótka spokojna ballada, właściwie kołysanka z nieobecną sekcją rytmiczną, zakończona sekwencją dziwnych, niepokojących dźwięków. Następna „Immortal” to wyznanie miłości, w którym na tle zagęszczonego elektronicznego akompaniamentu żarliwy śpiew Eleny A. Fossi unosi się do stratosfery. Ósmą piosenkę „I Gave You Wings - I Gave You Death” poznaliśmy już w wersji instrumentalnej na singlu „Ghlóir Ar An Oíche”. W tekście przewijają się uczucia utraty i nostalgii, ale także pragnienie przemocy i zemsty. Znów pojawia się motyw skrzydeł, tym razem danych, aby lecieć ku śmierci.  „Black Tiger Rising" to niespełna dwuminutowy utwór instrumentalny, jakby symfoniczny, który stopniowo przybiera monumentalny rozmiar, godny finału filmowego dramatu. I wreszcie na koniec „Gethsemane”, czyli piosenka z drugiego aktu opery rockowej „Jesus Christ Superstar” autorstwa Andrew Lloyd Webbera (muzyka) i Tima Rice’a (libretto). Przedstawia ona modlitwę Jezusa Chrystusa w ogrodzie oliwnym w noc przed męką i śmiercią. W przypadku coveru tego utworu nie ma żadnych dźwiękowych eksperymentów i zabawy z oryginałem. Brzmienie orkiestry smyczkowej, a wokal godny wielkich scen. Dlaczego z takim szacunkiem do oryginału, łatwo można zrozumieć. Dlaczego pojawił się tu utwór tak odległy formalnie od stylistyki zespołu, na tej płycie i dokładnie w tym miejscu? Nie znalazłem odpowiedzi w wywiadach z członkami zespołu. W tekstach na płycie „Nightglory” dużo jest gniewu, słów o przemocy a nawet zabijaniu głupców, łajdaków i zdrajców. Czy chodziło o to, aby na koniec oddać głos Temu, przeciw któremu skierowała się nienawiść świata i który sam dał się zabić za innych? Nie będę jednak dalej dywagował na ten temat, bo niedługo po wydaniu płyty sam Bergamini powiedział w wywiadzie, „że nie czuję żadnego szacunku do promotorów, menedżerów, muzyków, dziennikarzy i ogólnie subfauny biznesu muzycznego. Nie jestem pewien, czy mogę dalej żyć z takimi kretynami, nie zabijając niektórych z nich...”. Mimo, że Elena A. Fossi stwierdziła kiedyś, że nie czyta recenzji, a na pewno tych, w których muzyka Kirlian Camera jest oceniana, lepiej nie ryzykować ;-) Podsumowując, aranżacje poszczególnych utworów są jak zwykle w przypadku zespołu bardzo staranne, a melodie atrakcyjne, jeśli nie piękne, i nie ma sensu pisać o tym przy każdej okazji. Największą zmianą w porównaniu z poprzednimi płytami jest wokal Eleny Alice Fossi. Na „Nightglory” stał się zdecydowanie bardziej ekspresyjny i wyeksponowany na tle muzyki. Gitary elektrycznej poza piosenką tytułową nie ma za dużo i tak naprawdę momentami jej głos jest najbardziej rockowym elementem muzyki. Na wersji podstawowej płyty zabrakło charakterystycznych dla muzyki Kirlian Camera eksperymentalnych utworów. Znajdziemy je za to na wersji De Lux. Moja ocena: [8.5/10]. Krzysztof Moskal18.09.2025 r.

Więcej… Kirlian Camera - Nightglory...

Bush, Kate - The Sensual World

13 września 2025
204 odsłon
Tagi:
  • pop
  • art pop
  • art rock
  • folk

Kate Bush - The Sensual World1989 EMI 1. The Sensual World    3:532. Love And Anger    4:423. The Fog    5:014. Reaching Out    3:115. Heads We're Dancing    5:156. Deeper Understanding    4:407. Between A Man And A Woman    3:298. Never Be Mine    3:429. Rocket's Tail (For Rocket)    4:0310. This Woman's Work    3:38 CD bonus 11. Walk Straight Down The Middle 3:48 Kate Bush po sukcesie "Hounds of Love" wysoko zawiesiła poprzeczkę. Oczekiwania wobec niej również były wielkie. Zwłaszcza, że artystka postrzegana była wtedy przez szerszą publiczność przede wszystkim przez pryzmat mainstreamowej gwiazdy, która ma za zadanie dostarczać przeboje na miarę "Running Up That Hill". Wytwórnia EMI, która chciała wykorzystać ten moment, wypuściła w listopadzie 1986 roku album kompilacyjny pt. "The Whole Story". Płyta nie była jednak prostym zbiorem starych nagrań. Znalazł się na niej m.in. premierowy miks "Wuthering Heights" z nowo nagranym wokalem a także wydany na singlu utwór "Eksperyment IV". "Wuthering Heights" w nowej wersji trafił na Listę Przebojów Programu Trzeciego docierając w marcu 1987 roku do 7. miejsca. "Eksperyment IV" osiągnął 23. miejsce na brytyjskiej liście przebojów, 12. na irlandzkiej a nawet trafił do top 50 listy niemieckiej. Album "The Whole Story" stał się trzecim w karierze Kate Bush numerem jeden na brytyjskiej liście przebojów i  najlepiej sprzedającym się wydawnictwem artystki do tej pory. Kompilacja uzyskała trzykrotny status platynowej płyty w Wielkiej Brytanii. EMI udało się podtrzymać komercyjny status Kate Bush i zdyskontować sukces "Hounds of Love" dzięki w większości staremu repertuarowi. Z drugiej strony słuchacze, którzy poznali Kate Bush dopiero dzięki płycie "Hounds of Love", mogli poznać jej starszy repertuar. Same plusy. Czas mijał jednak nieubłaganie i Kate Bush musiała w końcu wydać kolejny premierowy album. "The Sensual World" ukazał się w październiku 1989 roku, poprzedzony we wrześniu singlem tytułowym. To był najbardziej przebojowy fragment płyty, ale nie powtórzył sukcesu "Running Up That Hill", choć dotarł do całkiem niezłego 12. miejsca brytyjskiej listy przebojów, 6. miejsca w Irlandii i 20. w Holandii. W innych krajach radził sobie gorzej. Sporym przebojem został za to w Polsce, która właśnie wchodziła w czas przemian i upadku komunizmu. Mimo że był już nowy, nie całkiem komunistyczny rząd i rozpoczęły się tzw. "przemiany społeczno-polityczne", to jednak system dystrybucji muzyki w Polsce działał po staremu. Nadal byliśmy odseparowani od zachodniej Europy niewidzialną, ale odczuwalną barierą. Dlatego fakt, że utwór "The Sensual World" osiągnął 4. miejsce Listy Przebojów Programu Trzeciego nie przekładał się w najmniejszym stopniu na sprzedaż płyt Kate Bush w Polsce. Wtedy cały czas płyty nagrywało się z radia, albo z "przegrywalni", które wypożyczały również albumy CD za opłatą. Utwór "The Sensual World", choć był najbardziej przebojowym momentem płyty, to jednak słychać było, że artystka zmierza w innym kierunku niż na "Hounds of Love". O wiele bardziej słyszalne były tutaj elementy folkowe i akustyczne. Gdy ukazał się album, te spostrzeżenia potwierdziły się w całej rozciągłości. Z tego powodu płyta "The Sensual World" była dla niektórych delikatnym rozczarowaniem. To nie była kontynuacja "Hounds of Love", ale przecież nikt nie zapowiadał, że będzie. To były tylko pobożne życzenia części słuchaczy. Kate Bush zawsze tworzyła muzykę kierując się jedynie własną wizją artystyczną, która mogła lecz nie musiała korespondować z oczekiwaniami słuchaczy. Czasy zresztą też były już inne i ponowne nagranie płyty podobnej do "Hounds of Love" wcale nie gwarantowało sukcesu. A przecież "The Sensual World" trudno  uznać za płytę złą czy słabą. To album inny, trudniejszy w odbiorze, mniej komercyjny, ale równie znakomity. W dodatku nadal zawierał elementy chwytliwego popu. Początkowa rezerwa do "The Sensual World" ustąpiła z czasem zachwytowi muzyką, którą płyta przynosi.  Album otwiera tytułowy "The Sensual World", w którym zmysłowy wokal Bush miesza się z brzmieniem irlandzkich dud i delikatnie wybijanym rytmem perkusyjnym a całość dopełnia chwytliwy refren, który wpisuje się w eteryczny śpiew Kate Bush. "Love And Anger" to trzeci singiel wydany w ramach promocji albumu. Trudno jednak uznać tę kompozycję za przebojową. Utwór rozpoczyna się od partii fortepianu, delikatnie muskanych bębnów oraz śpiewu Bush. Pod koniec pierwszej minuty niespodziewanie słyszymy wyrazistą serię riffów gitarowych graną przez... Davida Gilmoura. Rytm perkusyjny staje się bardziej miarowy i zdecydowany. Cały czas w tle przygrywa fortepian. Nie wiadomo tylko co i kiedy nucić. Tytułowe słowa "Love And Anger" powtarzane są mimochodem i trzeba uważnie słuchać, by zwrócić na nie w ogóle uwagę. Wyraźnie za to słychać chór utkany z wielogłosów, uzyskanych prawdopodobnie przy pomocy Fairlight CMI i wielokrotnemu nakładaniu wokalu Kate Bush a także głosu towarzyszącego jej brata Paddy Busha.  Pięknym nagraniem jest "The Fog", w którym orkiestrowe aranżacje przygotował Michael Kamen a skrzypcowe solo wykonuje Nigel Kennedy. Nagranie dzięki temu zyskuje przestrzeń, ale folkowy nastrój podtrzymuje gdzieniegdzie słyszalna harfa celtycka. Muzyka jest iście mglista i tajemnicza pozostając oniryczna. To jeden z moich ulubionych utworów na płycie. "Reaching Out" rozpoczyna się od subtelnej gry na fortepianie i korespondującego z nią śpiewu Kate Bush. Ale już w drugiej minucie kompozycja zyskuje wyraźny rytm i dynamikę, która napędza tytułową frazę "Reaching Out" śpiewaną przez Bush. To bardzo chwytliwy moment, moim zdaniem o większym potencjale przebojowym niż singlowy "Love And Anger". Smyczkowe aranżacje  opracował tutaj Michael Nyman a wykonuje je Balanescu String Quartet. Kolejne wymienione przeze mnie nazwiska wskazują, że obsada albumu jest iście gwiazdorska. A to jeszcze nie koniec. "Heads We're Dancing" od początku jest silnie zrytmizowany i dynamiczny. W tle brzęczy bezprogowy bas Micka Karna a smyczkowe aranżacje ponownie przygotował Michael Kamen. Na skrzypcach po raz kolejny gra Nigel Kennedy, ale słychać go dopiero w końcowej minucie utworu. "Deeper Understanding" jest delikatniejszy, ale o wyraźnie zaznaczonym, pulsującym rytmie. W tle pobrzmiewa fortepian, słychać też syntetyczne efekty generowane przez Fairlight CMI. Na basie tym razem gra John Giblin a w wokalne tła zaangażowany jest bułgarski zespół wokalny Trio Bulgarka. Słychać też solo bułgarskiej pieśniarki Yanki Rupkhiny ze wspomnianego trio. W "Between A Man And A Woman" wokal Kate Bush na początku brzmi jak śpiew pieśniarki na japońskim dworze cesarskim, ale po chwili Bush zmienia frazowanie i operuje głosem w innej skali. Utwór ma wyrazisty rytm a jako ornament tym razem użyta jest wiolonczela a także celtycka harfa, która nie pozwala zapomnieć o etnicznych elementach muzyki Bush. "Never Be Mine" rozpoczyna fortepian i stonowany śpiew Kate Bush, istotny jest znowu bas, ale tym razem klasycznie grany przez Eberharda Webera. Ornamentalnie w tle słychać irlandzkie dudy (uilleann pipes) a pod koniec ponownie bułgarskie trio wokalne. W "Rocket's Tail" powraca na gitarze David Gilmour, ale zanim to nastąpi, utwór zaczyna bułgarskie trio wokalne, które w tle wspiera śpiew Kate Bush. Dopiero po półtorej minucie popisów wokalnych wchodzą partie instrumentalne, czyli wspomniane riffy Gilmoura oraz soczyste uderzenia w bębny Stuarta Elliotta. Gilmour wykręca prawdziwe solówki gitarowe, które zaostrzają cały numer i powodują, że w połączeniu z bułgarskimi śpiewami i mocnym wokalem Kate Bush, "Rocket's Tail" staje się kompozycją bardzo mocną, niemal rockową o folkowej barwie. Dla odmiany, kończący oryginalny winylowy album "This Woman's Work" jest delikatny i subtelny. Oparty na charakterystycznym sopranie wokalistki i podniosłych akordach fortepianowych a także swoiście chwytliwie powtarzanej frazie tytułowej, ma potencjał przebojowy. Nic dziwnego, że został wydany jako drugie nagranie z płyty na singlu. Dla porządku należy dodać, że kompozycja była już znana wcześniej, bo w 1988 roku. Została wtedy wykorzystana w komedii romantycznej „She's Having a Baby”. Aranżację orkiestrową do "This Woman's Work" opracował Michael Kamen. Utwór dotarł do 25. miejsca brytyjskiej listy przebojów i 20. irlandzkiej, odnotowany został również w pierwszej setce australijskiej listy singli. Jako bonus do CD dodano nagranie "Walk Straight Down The Middle" i łącznie z nim płyta znana jest dzisiaj również w serwisach streamingowych. Przyznam jednak, że choć "Walk Straight Down The Middle" jest bardzo sympatycznym utworem, to jako koniec płyty bardziej pasuje mi "This Woman's Work". To byłoby idealne zakończenie "The Sensual World" a "Walk Straight Down The Middle", który jest nagraniem dobrym, ale niekoniecznie dobrym na zakończenie płyty, szczególnie po takiej kompozycji jak "This Woman's Work", "wcisnąłbym" gdzieś wcześniej.  W 1989 roku album "The Sensual World" nie poruszył mnie jakoś szczególnie. Płyta podobała mi się, ale przesłuchałem ją kilka razy i odłożyłem kasetę na półkę. Wtedy bardziej zajmowało mnie kontemplowanie "Disintegration" The Cure [czytaj recenzję >>] . Ale dzisiaj lepiej rozumiem to, że Robert Smith uznał w 1989 roku „The Sensual World” za swój ulubiony album roku. To jest świetna płyta, która ma dramaturgię i łączy zdobycze ówcześnie najnowszej techniki wykonawczej (Fairlight CMI) z elementami tradycyjnymi, folkowymi. Wszystko spina głos i myśl Kate Bush, która zaplanowała i zrealizowała kolejne dzieło muzyki pop. Choć bardziej przemawia do mnie "Hounds of Love", to "The Sensual World" również oceniam wysoko. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz13.09.2025 r.

Więcej… Bush, Kate - The Sensual World...

Gabriel, Peter - So

13 września 2025
181 odsłon
Tagi:
  • art pop
  • art rock
  • 80s

Peter Gabriel - So1986 Charisma LP 1986 1. Red Rain    5:402. Sledgehammer    5:153. Don't Give Up    6:334. That Voice Again    4:535. In Your Eyes    5:306. Mercy Street    6:227. Big Time    4:288. We Do What We're Told (Milgram's 37)    3:20 bonus CD 1986 9. This Is The Picture (Excellent Birds) CD 2002 1. Red Rain    5:402. Sledgehammer    5:153. Don't Give Up    6:334. That Voice Again    4:535. Mercy Street    6:226. Big Time    4:287. We Do What We're Told (Milgram's 37)    3:208. This Is The Picture (Excellent Birds)9. In Your Eyes    5:30 Peter Gabriel po opuszczeniu Genesis poszedł własną drogą muzyczną, ale początkowo jego styl dopiero klarował się. Pierwsze dwie płyty były ciekawe artystycznie, ale nie wszystkich przekonywały. Nie przyniosły też powodzenia komercyjnego Gabriela, poza debiutanckim singlem "Solsbury Hill". Trzeci album [czytaj recenzję >>]  wydany w 1980 roku zawierał nie tylko duży przebój - "Games Without Frontiers" - ale ukazał artystę, który w końcu wie czego chce. Album był spójny, mimo że wykorzystywał nowe trendy zarówno w użytym instrumentarium (Fairlight CMI), ale też poprzez nawiązania do modnej wówczas rytmiki afrykańskiej. Czwarta płyta Gabriela z 1982 roku była rozwinięciem tych motywów, ale przyniosła gorszą sprzedaż, co stało się źródłem krytyki ze strony wydawcy. Wytwórnia Gabriela krytykowała go za brak tytułów kolejnych płyt a także za okładki, które w zamyśle artysty miały być małymi dziełami sztuki, ale nie zachęcały klientów do sięgnięcia po płytę. Prawdopodobnie to wszystko skłoniło Gabriela do zmiany nastawienia. Piąty album "So" nie tylko miał "normalną" okładkę, na której znalazł się portret fotograficzny wokalisty, ale sama zawartość krążka była mniej eksperymentalna i przystępniejsza. Sam Peter Gabriel twierdził jednak w wywiadzie dla Uncut w 2011 roku, że "miał już dość eksperymentów z instrumentami i chciał napisać prawdziwe piosenki pop, choć na własnych zasadach”. Niezależnie od tego, jakimi motywami Gabriel kierował się przy nagrywaniu albumu, tak właśnie się stało. "So" to najbardziej przystępny album z wszystkich, które do tamtej pory nagrał i przy okazji okazał się największym sukcesem komercyjnym artysty. To wszystko nie oznacza jednak, że Gabriel nagrał płytę lekką i błahą. "So" to kolejny album z tamtego czasu, obok "Hounds of Love" Kate Bush [czytaj recenzję >>] , który udanie łączy sukces komercyjny z artyzmem.  Koncepcja albumu zrodziła się ze snu, w którym Peter Gabriel wyobraził sobie rozstąpienie się czerwonego morza i szklane butelki przypominające ludzi, napełniające się krwią. Ta wizja znalazła odzwierciedlenie w otwierającym album utworze "Red Rain", który rozpoczyna się kanonadą rytmu i wysokim śpiewem Gabriela. W dalszej części nagrania zwraca uwagę mocarna linia basu Tony Levina. Choć utwór jest pierwszym na płycie, to został wydany jako piąty i ostatni oficjalny singiel Petera Gabriela z "So". W świecie nie odniósł wielkiego sukcesu komercyjnego. Na liście brytyjskiej został odnotowany na 46. miejscu a w Irlandii na 27., w pozostałych krajach nie znalazł się w ogóle w zestawieniach. Warto dodać, że utwór został wydany już rok wcześniej na promocyjnym singlu w Stanach Zjednoczonych. Możliwe, że właśnie to zainspirowało redaktorów radiowej Trójki do lansowania nagrania w Polsce. Dzięki temu już w sierpniu 1986 roku "Red Rain" zadebiutował na Liście Przebojów Programu Trzeciego. W dodatku po kilku tygodniach osiągnął szczyt zestawienia listy Trójki, okazując się większym przebojem w Polsce niż "Sledgehammer", który dotarł tylko do 4. miejsca listy. W ogólnym rozrachunku "Red Rain" był zaledwie jednym z dwóch numerów jeden na liście Trójki Gabriela w całej historii listy. Drugim był "Growing Up" w 2003 roku. Wspomniany "Sledgehammer", wydany w kwietniu 1986 roku, był pierwszym singlem z "So", który promował album i drugim utworem na płycie. Żeby było ciekawiej, to "Sledgehammer" był ostatnim nagraniem, które powstało podczas sesji nagraniowej do "So". W gruncie rzeczy niewiele brakowało, żeby utworu w ogóle nie było. Gdy większość muzyków opuszczała już studio po zakończonej pracy przy nagrywaniu "So", Gabriel poprosił ich o powrót, by przećwiczyć jeszcze jedną piosenkę, która zaczęła świtać mu w głowie. Było nią właśnie "Sledgehammer". W nagraniu słychać największe w dotychczasowej karierze Gabriela nagromadzenie instrumentów dętych, które dominuje brzmienie utworu. To było bardzo nietypowe dla Gabriela i kontrowersyjne, ale hipnotyczny rytm "Sledgehammer" i chwytliwy refren zrobiły swoje. Nagranie okazało się największym ogólnoświatowym hitem Gabriela nie tylko z tej płyty. Singiel stał się pierwszym i jedynym numerem jeden Gabriela na liście Billboard Hot 100, wypierając pierwszy i jedyny numer jeden Genesis w USA "Invisible Touch". Utwór osiągnął czwarte miejsce na liście przebojów w Wielkiej Brytanii, co też jest jego największym brytyjskim sukcesem komercyjnym wraz z "Games Without Frontiers", który również dotarł do tego miejsca. "Sledgehammer" osiągnął też szczyt listy przebojów w Kanadzie a w pozostałych krajach był w ścisłej czołówce podobnych zestawień. Po tych dwóch bardzo esencjonalnych i dynamicznych utworach następuje uspokojenie w postaci subtelnej ballady śpiewanej przez duet Petera Gabriela i Kate Bush. Co ciekawe, "Don't Give Up" jest nagraniem o tematyce politycznej, w której Gabriel z pozycji lewicowych krytykuje rząd Thatcher za wzrastające bezrobocie. W moim odczuciu to kolejny dowód na to, żeby w przypadku artystów raczej skupiać się na aspektach ściśle artystycznych, a przekaz, który starają się wpleść do swojej twórczości traktować z dystansem. Tak się składa, że Thatcher doszła do władzy w Wielkiej Brytanii właśnie m.in. z powodu kryzysu gospodarczego i wzrastającego bezrobocia wywołanego przez kryzys paliwowy lat 70. ale także przez nieudolne rządy lewicowej Partii Pracy. Thatcher, choć zaczęła od likwidacji państwowych kopalń i masowej prywatyzacji, co przejściowo wywołało wzrost bezrobocia, to w efekcie swoich rządów wprowadziła Wielką Brytanię na ścieżkę szybkiego rozwoju gospodarczego i spadku bezrobocia. Jej gospodarcza polityka były tak niepodważalna, że gdy po 12 latach rządów Torysów lewicowa Partia Pracy doszła w latach 90. ponownie do władzy, przejęła w znacznej części program gospodarczy Margaret Thatcher. Mimo to większość muzyków zarówno ze świata pop, jak i z undergroundu, do dzisiaj stawia Thatcher w jednym rzędzie niemal z Hitlerem... Wróćmy jednak do muzyki. Utwór "Don't Give Up" był drugim brytyjskim singlem z "So", który całkiem dobrze poradził sobie na listach przebojów. W Wielkiej Brytanii dotarł do 9. miejsca listy sprzedaży singli, w Australii i Holandii do 5. a w Irlandii do 4. Czwartym nagraniem na "So" jest "That Voice Again", które okazuje się świetnym łącznikiem stylistycznym między dotychczasowymi utworami. Współautorem kompozycji jest David Rhodes, który napisał tekst i gra w niej na gitarze.  W tym miejscu muszę zrobić dygresję na temat kolejności nagrań, które znalazły się na albumie "So". W oryginalnej wersji winylowej z 1986 roku kolejnym nagraniem był utwór "In Your Eyes", ale Peter Gabriel od początku chciał umieścić go na końcu "So". Kwestie techniczne i wydawnicze spowodowały, że tak się nie stało. Dopiero przy ponownym wydaniu albumu na CD w 2002 roku, "In Your Eyes" znalazło się na końcu, zgodnie z pierwotnym planem Gabriela. Na wydaniu winylowym nie zmieścił się też utwór "This Is The Picture (Excellent Birds)', który został dodany do wersji kompaktowej albumu już w 1986 roku, jako ostatnie nagranie na płycie. W wersji kompaktowej z 2002 roku utwór umieszczony jest jako przedostatni, przed wspomnianym "In Your Eyes". W dalszej części tekstu będę omawiał płytę biorąc pod uwagę kolejność utworów z późniejszego kompaktu, czyli tak jak chciał sam Peter Gabriel. Kolejnym utworem jest piękny, spokojnie rozwijający się "Mercy Street". Nie ma tutaj wyrazistego rytmu perkusyjnego, ale delikatne, jakby w zwolnionym tempie, uderzenia na instrumentach perkusyjnych typu konga czy surdo. Do tego wolnego tempa dostosowuje się też Peter Gabriel powoli przeciągając kolejne śpiewane frazy. Płyta ponownie ożywia się dzięki trzeciemu brytyjskiemu singlowi "Big Time" (jeśli liczyć wydany wyłącznie w USA singiel "In Your Eyes", to ogólnie czwarty singiel z "So"). Podobieństwa "Big Time" do "Sledgehammer" są wyraźne, choć nie ma tutaj tak intensywnej ściany dźwięków złożonej z instrumentów dętych. Ale bardzo podobna jest dynamika nagrania i chwytliwość refrenu. Utwór okazał się drugim największym przebojem amerykańskim Gabriela docierając do 8. miejsca Billboardu. "We Do What We're Told (Milgram's 37)" tu utwór, który powstał jeszcze przed nagraniem "So", co wyraźnie słychać. Podobieństwa do stylistyki znanej np. z płyty "Peter Gabriel 3" są niezaprzeczalne. Kompozycja oparta jest na pulsującej elektronice, efektach syntetycznych i spokojnym dośpiewywaniu fraz przez Gabriela. W warstwie lirycznej piosenka nawiązuje do eksperymentu nad posłuszeństwem przeprowadzonym przez amerykańskiego psychologa Stanleya Milgrama. Milgram badał aspekty związane z posłuszeństwem, jakie obywatele okazują władcom w czasie wojny.  Przedostatni na płycie w wersji z 2002 roku utwór "This Is The Picture (Excellent Birds)", to wspomniane już nagranie dodatkowe, które nie znalazło się na oryginalnym wydaniu winylowym płyty. Kompozycja okazuje się jednak idealną kontynuacją nastroju wykreowanego przez poprzedzający utwór "We Do What We're Told (Milgram's 37)". Nagranie jest wspólną kompozycją Gabriela i amerykańskiej, awangardowej artystki Laurie Anderson, która również śpiewa razem z Gabrielem. To nie jest zgodny, wzajemnie uzupełniający się duet, jak w przypadku "Dont Give Up". "This Is The Picture (Excellent Birds)" to rodzaj dialogu, wręcz dyskusji między Gabrielem a Anderson. Zupełnie tak jakby oboje nie do końca zgadzali się co do tego, jak dokładnie ma wyglądać ten utwór. Zresztą Anderson umieściła to nagranie we własnej wersji na swojej płycie solowej. Album "So" kończy wspominany wcześniej "In Your Eyes", który oryginalnie był piątym nagraniem na płycie. Utwór został wydany w sierpniu 1986 roku jako drugi singiel Gabriela, ale tylko w USA, gdzie jednak wielkiego sukcesu nie odniósł. Ale i tak dotarł  do 26. miejsca listy Billboardu, stając się tym samym trzecim najbardziej popularnym singlem Gabriela w USA...  Czy "In Your Eyes" jest dobrym zakończeniem płyty, jak chciał tego Peter Gabriel? Na pewno płyta zyskuje inne podsumowanie, niż gdy album zamykały "We Do What We're Told (Milgram's 37)" (oryginalny winyl) lub "This Is The Picture (Excellent Birds)" (CD z 1986 roku). Z jednej strony "In Your Eyes" jest nagraniem bardziej konwencjonalnym, z drugiej wykorzystuje afrykańskie motywy, w tym śpiew Youssou N'Doura, z którym Gabriel w tym okresie rozpoczął współpracę. Mnie bardziej przekonuje, gdy album zamyka "This Is The Picture (Excellent Birds)", albo nawet "We Do What We're Told (Milgram's 37)". Nie zmienia to jednak tego, że niezależnie od zakończenia, "So" to jedna z najwybitniejszych popowych płyt lat 80. Kolejny nieśmiertelny klasyk, którego znajomość jest nieodzowna a ocena musi być najwyższa. [10/10] Andrzej Korasiewicz13.09.2025 r.

Więcej… Gabriel, Peter - So...

Bush, Kate - Hounds Of Love

11 września 2025
180 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • art pop
  • sophisti-pop
  • 80s

Kate Bush - Hounds Of Love1985 EMI Hounds Of Love     1. Running Up That Hill (A Deal With God) 5:042. Hounds Of Love 3:033. The Big Sky 4:414. Mother Stands For Comfort    3:085. Cloudbusting 5:10 The Ninth Wave     6. And Dream Of Sheep 2:467. Under Ice 2:228. Waking The Witch 4:199. Watching You Without Me 4:0710. Jig Of Life 4:0411. Hello Earth 6:1312. The Morning Fog 2:35 Nie napiszę niczego odkrywczego, gdy stwierdzę, że Kate Bush to artystka wyjątkowa w świecie muzyki pop. I to co najmniej z kilku powodów. Jej twórczość z jednej strony jest bezkompromisowa, ponieważ Bush tworzy to, co chce i w taki sposób jaki chce. Z drugiej strony Bush osiągnęła sukces komercyjny. To nie jest jeszcze aż tak wyjątkowe, bo kilku innych artystów ma podobne sukcesy na swoim koncie. Ale w przypadku Kate Bush wyjątkowy jest jej sposób działania i motywy, którymi kieruje się przy tworzeniu muzyki. W przeciwieństwie do wielu wykonawców, którzy znaleźli się w świecie muzyki pop rozpoczynając od buntu wyrażonego w muzyce rockowej, w niej żadnego buntu wobec świata nigdy nie było. Jej korzenie rodzinne i miejsce, w którym się wychowywała budowały poczucie harmonii ze światem i nie dawały podstaw do żadnego buntu. Kate Bush chłonęła piękno świata i chciała się nim dzielić z innymi za pomocą swoich dokonań artystycznych. Jej muzyka jest taka jak ona - eteryczna, piękna i uduchowiona. Mimo tego w twórczości Kate Bush są obecne elementy bardziej drapieżne, chropawe i dzikie. Kontemplacja piękna świata nie oznacza ślepoty emocjonalnej. Otaczający świat ma wiele barw i właśnie te barwy można odnaleźć w muzyce i tekstach Kate Bush. Nie ma w nich idelogii, polityki i walki z "systemem". Bush od początku koncentrowała się wyłącznie na sztuce i dzięki temu wyniosła muzykę pop na niebywały poziom, który dla wielu jest do dzisiaj trudno osiągalny. Między innymi z tego powodu  Kate Bush to dla mnie wzór artystki pop, "alternatywnego pop" czy też "artystycznego popu".  "Hounds Of Love" to piąty album w dyskografii Kate Bush i najbardziej kasowy. Choć artystka swoją karierę rozpoczęła w 1978 roku od razu z wysokiego "C", odnoszący sukces singlem "Wuthering Heights", to później wiodło jej się rozmaicie. Nie zawsze spełniała pokładane w niej nadzieje. Ale przecież nigdy tego nie chciała. Zawsze była w pełni autonomiczna i realizowała swoje założenia tego, jak ma wyglądać muzyka, którą tworzy. Żaden z jej kolejnych albumów - "The Kick Inside" (1978), "Lionheart" (1978). "Never for Ever" (1980), "The Dreaming" (1982) - nie przyniósł muzyki złej, poniżej pewnego poziomu. Każda propozycja była na swój sposób intrygująca i ciekawa. Mimo to album "The Dreaming" (1982) nie był dobrze przyjęty ani przez szeroką publiczność, ani część recenzentów. Od chwili, gdy poznałem tę płytę, zawsze mnie to dziwiło, bo według mnie to jedna z lepszych płyt w dyskografii Kate Bush. Faktem jest jednak, że komercyjne "osiągi" Kate Bush stanęły w miejscu.  Artystka nie występowała na żywo, poza jedyną trasą koncertową w 1979 roku, jej kolejne wydawnictwa miały charakter wyłącznie projektów studyjnych. Nie przynosiły też takich przebojów jak "Wuthering Heights". Największym okazał się nietypowy utwór "Babooshka" pochodzący z płyty "Never for Ever" (1980), który dotarł do 5. miejsca brytyjskiej listy przebojów i był wysoko notowany również w innych krajach. Ale z albumu "The Dreaming" nie udało sie "wykroić" żadnego większego przeboju. Najlepiej poradził sobie utwór "Sat in Your Lap", który na brytyjskiej liście dotarł do 11. miejsca. W tej sytuacji, żeby podtrzymać swoją komercyjną pozycję, Kate Bush potrzebowała jakiegoś sukcesu. I ten sukces się zdarzył, choć przecież nie był celem wokalistki. Zarówno płyta "Hounds Of Love", jak i promujący ją singiel "Running Up That Hill" ponownie wyniosły Kate Bush na szczyt popularności. Singiel dotarł w Wielkiej Brytanii do trzeciego miejsca tamtejszej listy, w innych krajach radził sobie równie dobrze. Dzięki niemu Kate Bush została również w końcu komercyjnie zauważona w USA, choć oznaczało to zaledwie 30. miejsce na liście Billboardu. Ale to i tak był sukces, bo żaden inny singiel Kate Bush ani wcześniej, ani później nie przebił tej pozycji. Wyżej zaszedł w USA jedynie utwór... "Running Up That Hill", ponownie wydany w 2022 roku na fali sukcesu serialu "Stranger Thing". Warto dodać, że w czerwcu 2022 roku „Running Up That Hill” dotarł też na szczyt brytyjskiej listy przebojów powtarzając sukces "Wuthering Heights" z 1978 roku.  Prace nad "Hounds Of Love" rozpoczęły się już latem 1983 roku. Kate Bush pracowała nad płytą w domu, całkowicie samodzielnie tworząc kompozycje i pisząc teksty. Używała przy tym automatu perkusyjnego LinnDrum, najnowosześniejszego wówczas syntezatora Fairlight CMI o funkcji samplera a także przygrywała sobie na fortepianie. Gdy powstał zarys płyty, pod koniec roku rozpoczęły się właściwe sesje nagraniowe, które trwały do połowy 1984 roku. Następnie Kate Bush przez rok pracowała nad nagranym materiałem wzbogacając go o dodatkowe efekty, linie melodyczne, aranżacje. Produkcja albumu zakończyła się w czerwcu 1985 roku a płyta ujrzała światło dzienne 16 września. W sierpniu 1985 roku jej wydanie poprzedzone zostało prezentacją singla „Running Up That Hill (A Deal with God)”. Utwór szybko wspiął się wysoko na brytyjską i światowe listy przebojów. Machina ruszyła. To właśnie wtedy zetknąłem się bliżej z twórczością Kate Bush. Znałem wcześniej dwa najbardziej rozpoznawalne hity wokalistki: "Wuthering Heights" i "Babooshka". Ale dopiero, gdy usłyszałem „Running Up That Hill (A Deal with God)”, "Cloudbusting" czy "Hounds of Love" poczułem, że to jest również "moja" muzyka. Brzmienie było mocno syntezatorowe i elektroniczne, a jednocześnie o wiele bogatsze niż to, które prezentowały grupy z kręgu "new romantic", wówczas moje ulubione. Gdy usłyszałem całą płytę w Wieczorze Płytowym byłem prawdziwie oszołomiony. Obok wspomnianych przebojów, napotkałem na albumie kompozycje całkowicie inne, takie jak "Mother Stands For Comfort". Brzmienie automatu perkusyjnego, wypełnione również smaczkami i efektami syntetycznymi w tle, spotykało się z wiodącą partią fortepianu oraz anielskim głosem Kate Bush. Nie przypominało to niczego, co dotychczas znałem w muzyce pop. Dopiero po usłyszeniu "Hounds Of Love" poznałem wcześniejsze albumy artystki i przekonałem się, że to nic nowego w przypadku Kate Bush. Wręcz przeciwnie, to właśnie na albumie "Hounds Of Love" mamy do czynienia ze swoistym nagromadzeniem przebojów i brzmienia syntetycznego. Pierwsze kroki Kate Bush w świecie muzyki pop miały wymiar bardziej folkowy i subtelny. Flirt z elektroniką zaczął się jednak już w 1980 roku, gdy przy nagrywaniu "Never for Ever" użyła słynnego Fairlight CMI i później konsekwentne korzystała z tego udogodnienia. Zarówno ten instrument, jak i automat perkusyjny, ułatwiały artystce pracę. Dzięki nim była samodzielna w kreowaniu nowej muzyki, nie musiała korzystać, przynajmniej na pierwszym etapie tworzenia, z usług innych muzyków. Poza tym dzięki Fairlight CMI mogła również wpleść do muzyki nowe dźwięki, których nie dałoby się uzyskać za pomocą klasycznych instrumentów. Mimo wszystko na dalszym etapie tworzenia Kate Bush współpracowała z innymi muzykami, na czele ze swoimi braćmi Paddy i Johnem Carderem. Lista współpracowników, którzy użyczyli swojego talentu na "Hounds of Love" jest zresztą o wiele dłuższa i liczy prawie trzydzieści nazwisk. Album "Hounds Of Love" w sposób naturalny podzielony jest na dwie części. Na winylowej stronie A, zatytułowanej "Hounds Of Love", znajdują się wszystkie cztery single („Running Up That Hill (A Deal with God)”, "Cloudbusting", "Hounds of Love", "The Big Sky"), które ukazały się w ramach promocji płyty oraz utwór "Mother Stands For Comfort". To wyraźnie lżejsza, bardziej przebojowa część wydawnictwa. Lżejsza to nie znaczy prosta, bo mamy do czynienia z muzyką pełną szlachetnych smaczków i bogatych aranżacji. Słychać, że poszczególne kompozycje były wielokrotnie i dogłębnie cyzelowane, by osiągnąć najlepszy efekt z możliwych. Oprócz hitów mamy wspomniany już "Mother Stands For Comfort", który zapowiada, że płyta "Hounds Of Love" to nie tylko zbiór przebojów, ale tutaj chodzi o coś więcej. To "więcej" następuje na stronie B oryginalnego wydania winylowego. Znalazło się na niej siedem pozostałych kompozycji, tworzących tematyczną suitę pt. "The Ninth Wave". Kate Bush przedstawia na niej przy pomocy słowa i muzyki historię iście arturiańską, której tematem przewodnim jest zmaganie się człowieka z żywiołem wody. W kompozycje wplata też inne tematy i motywy. We fragmencie "Waking the Witch" mamy cytat z refrenu szant „Blood Red Roses”, w „Hello Earth” jest fragment tradycyjnej gruzińskiej pieśni "Tsintskaro" wykonywanej przez The Richard Hickox Singers. Suitę "The Ninth Wave" rozpoczyna "And Dream Of Sheep", w którym na plan pierwszy wybija się charakterystyczny sopran Kate Bush w towarzystwie fortepianu a później także delikatnej partii granej na gitarze. To bardzo oszczędna kompozycja, która zawiera również bardziej "burzowe" wstawki, zapowiadające niepokojący "Under Ice" o złowrogim, plemiennym charakterze. Głos Kate Bush w drugiej części suity jest chwilami niższy i niepokojący. "Waking The Witch" to pulsująca, plemienna elektronika i demoniczny głos ze wspomnianego horroru, ale także dzwony kościelne i nałożone na siebie zwielokrotnione wokale Kate Bush. "Watching You Without Me" uspokaja sytuację. Miarowy, ale spowolniony bit automatu perkusyjnego, delikatne partie wokalne Kate Bush, na dodatek kontrabas a także partie smyków wprowadzają spokój, ale muzyka brzmi dziwnie. Przypomina mi motyw dźwiękowego tła na dworze cesarza japońskiego. Dysonansem jest przekształcony w końcówce nagrania przez Fairlighta wokal Bush, który najwyraźniej zapowiada gwałtowniejszy fragment następny. "Jig Of Life" od początku jest bardziej dynamiczny i oparty na rytmie. Folkowy charakter nadaje mu brzmienie irlandzkich dud. Śpiew Kate Bush jest ekspresyjny i emocjonalny. "Hello Earth" znowu przynosi uspokojenie i delikatność, ale tym razem pozbawione wyrazistej tkanki rytmicznej. Kompozycji nadają specyficznego charakteru gruzińskie motywy i chór The Richard Hickox Singers. Płytę kończy radosny, niemal słodki "The Morning Fog", w którym słychać partię gitary akustycznej Johna Williamsa. "Hounds Of Love" to bez wątpienia płyta wybitna, która w genialny sposób łączy komercyjną przyswajalność i ambitny artyzm. Kate Bush wzniosła się tutaj na wyżyny swoich możliwości twórczych. Nagrała album z jednej strony przystępny, a z drugiej taki, któremu nie można zarzucić płytkości. Dla mnie najwyższa ocena z możliwych i wzór tego, jak powinna wyglądać ambitna muzyka pop. [10/10] Andrzej Korasiewicz11.09.2025 r.

Więcej… Bush, Kate - Hounds Of Love...

Suede - Antidepressants

9 września 2025
359 odsłon
Tagi:
  • new wave
  • indie rock
  • post-punk
  • brit pop

Suede - Antidepressants2025 BMG 1. Disintegrate    3:502. Dancing With The Europeans    3:523. Antidepressants    3:274. Sweet Kid    3:025. The Sound And The Summer    3:556. Somewhere Between An Atom And A Star    2:557. Broken Music For Broken People    3:188. Criminal Ways    2:329. Trance State    4:3010. June Rain    4:0711. Life Is Endless, Life Is A Moment    5:1112. Dirty Looks    2:5613. Sharpening Knives    3:3714. Overload    2:54 Suede nie jest zespołem mojego pierwszego wyboru jeśli chodzi o muzykę brytyjską. Ogólnie cała fala brit popowa, która przeszła przez rynek muzyczny w latach 90. nigdy nie była mi najbliższa. Suede jest jednak tym zespołem, na który zwróciłem wtedy uwagę. Moja znajomość z nim rozpoczęła się rzecz jasna od przeboju "So Young", który podbił ówczesne MTV oraz listy przebojów. Było w tej muzyce coś onirycznego i zniewalającego a przy tym niezwykle chwytliwego. Spodobało mi się. Na tyle, że poznałem ich kolejne płyty aż do "A New Morning" (2002). Z pierwszymi pięcioma byłem całkiem nieźle osłuchany, choć już dawno do nich nie wracałem. Następne albumy już mnie tak nie zainteresowały i ogólnie straciłem grupę z horyzontu. Zespół cały czas cieszy się jednak uznaniem w swojej ojczyźnie i regularnie nagrywa kolejne płyty. Ostatnia, po którą sięgnąłem pt. "Autofiction" (2022) nie przypadła mi szczególnie do gustu. Inaczej rzecz ma się z najnowszą pozycją pt. "Antidepressants", która ukazała się we wrześniu tego roku. "Antidepressants" to już dziesiąty album w dyskografii Suede. Zespół, na który cały czas patrzę jak na "młody", jest już dzisiaj weteranem sceny. Wokalista Brett Anderson, który założył grupę w 1989 roku wraz z gitarzystką Justine Frischmann oraz basistą Matem Osmanem we wrześniu kończy 58 lat... To już właściwie emeryci a nie "młody" zespół. Naprawdę muszę zmienić swoje podejście do muzyki i jej klasyfikowania w oparciu dychotomię "młody-stary" :). Ale najnowszy album Suede mi w tym nie pomoże. "Antidepressants" to kawał solidnej muzyki, z której emanuje energia i zaangażowanie, co powoduje, że trudno patrzeć na Suede jak na emerytów. Widać, że muzykom nadal się chce, o czym świadczy też regularność w wydawaniu kolejnych albumów. W dodatku twórczość, która jest najnowszą propozycją zespołu, poszła w kierunku mi bliskim. Na "Antidepressants" otrzymujemy bowiem muzykę odwołującą się do nowej fali i postpunku o lekko "gotyckim" zacięciu. Zawsze istniało coś podobnego w twórczości Suede, ale w przypadku "Antidepressants" nie ma już co do tego żadnych wątpliwości. Płyta w całości przyprawiona jest taką estetyką.  Muzyka na "Antidepressants" płynie i zachęca do powrotu. Choć poszczególne utwory niezbyt wyróżniają się w moich uszach, to tworzą wciągającą całość. Płytę przesłuchałem już kilkanaście razy i ciągle istnieją chwile, gdy do niej powracam. Już pierwszy utwór pt. "Disintegrate" wskazuje, że będzie dobrze. Z narastającego dudnienia okraszonego damskim głosem wyłania się masywna sekcja rytmiczna, która dobrze wprowadza do albumu. Do sekcji dochodzi solidny riff gitarowy i oczywiście wokal Andersona. Taki sam jak przed laty - histeryczny rodzaj falsetu. Mocne rozpoczęcie poprawia następny utwór pt. "Dancing With The Europeans". Ale tym razem mamy do czynienia z muzyką bardziej "wznoszącą się", swoiście romantyczną a nawet optymistyczną. Gitara jest użyta bardziej rytmicznie, ale pojawiają się też mocniejsze riffy. Mimo tego kompozycja jest szlachetniejsza, mniej masywna. Trzeci numer na płycie, tytułowy "Antidepressants" zaczyna się niemal jak klasyczny post-punk z charakterystycznym dla tej stylistyki brzmieniem gitary. I właśnie taka muzyka przeważa w dalszej części płyty utrzymując się na stałym, równym poziomie, choć bez bardziej wyrazistych momentów. "Antidepressants" daleko do wybitności, ale zwyczajnie dobrze się tego słucha. Wprawdzie nie zostanę zagorzałym fanem zespołu, ale może jeszcze powrócę do najnowszego albumu Suede. Jeśli ktoś również ma nastrój na nową muzykę z kręgu brytyjskiego, gitarowego rocka tkwiącego w post-punkowych korzeniach, to "Antidepressants" jest właściwym adresem. Suede proponuje muzykę tradycyjną, bez nadmiernej agresji, ale z werwą, ciekawymi aranżacjami, dobrą produkcją i romantyczno-mrocznym polotem. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz09.09.2025 r.

Więcej… Suede - Antidepressants...

Jones, Howard - At The BBC

6 września 2025
159 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • new romantic
  • 80s
 
Howard Jones - At The BBC 2021 Cherry Red    CD 1   Kid Jensen BBC Radio 1 Session Broadcast 13th March 1983   1. New Song 4:57 2. Don't Put These Curses On Me 3:41 3. Natural 4:46 4. Human's Lib 4:30   Kid Jensen BBC Radio 1 Session Broadcast 27th May 1983   5. Human's Lib 4:28 6. Love? 3:18 7. Risk 3:41 8. Always Asking Questions 3:14 9. What Can I Say? 5:12   Janice Long BBC Radio 1 Session Broadcast 27th January 1985   10. Things Can Only Get Better 4:37 11. Look Mama 3:51 12. Dream Into Action 4:09 13. No One Is To Blame 3:11   CD 2   Janice Long BBC Radio 1 Session Broadcast 30th March 1987   1. The Balance Of Love 7:00 2. Conditioning 5:08 3. Little Bit Of Snow 4:21 4. Don't Want To Fight Anymore 5:06 5. Give Me Strength 5:16 6. I.G.Y. (What A Beautiful World) 5:31   'In Concert' Recorded Live At The Paris Theatre, London On 5th October 1983. Broadcast On 15th October 1983   7. New Song 5:02 8. Conditioning 3:52 9. Dreams Of A Better Place 4:27 10. What Is Love? 3:40 11. Equality 5:38 12. Don't Always Look At The Rain 2:57     CD 3   'In Concert' Recorded Live At Friars, Aylesbury On 7th April 1984. Broadcast On 12th May 1984   1. Hunt The Self 6:05 2. Pearl In The Shell 5:46 3. Always Asking Questions 4:39 4. Don't Always Look At The Rain 3:45 5. Change The Man 4:29 6. Like To Get To Know You Well 4:48 7. Equality 6:25 8. Hide & Seek 8:15 9. Dreams Of A Better Place 5:14 10. New Song 7:04 11. What Is Love? 5:03   CD 4   Recorded Live At The Royal Albert Hall On 17th December 1984. Broadcast On 6th April & 28th Dec 1985 Radio 1   1. Like To Get To Know You Well 6:12 2. Look Mama 4:48 3. Hunger For The Flesh 5:18 4. Natural 5:04 5. Hide & Seek 4:40 6. Always Asking Questions 5:02 7. No One Is To Blame 3:36 8. Equality 5:44 9. What Is Love? 5:28 10. New Song 6:42 11. Hunt The Self 5:39   CD 5   The Oxford Road Show Recorded And Broadcast Live From The Manchester Apollo Theatre On 15th March 1985 On BBC1 And Radio 1   1. Things Can Only Get Better 6:40 2. Automaton 4:43 3. Pearl In The Shell 4:29 4. Hide & Seek 4:36 5. Like To Get To Know You Well 5:02 6. Look Mama 4:08 7. Dream Into Action 4:26 8. Hunger For The Flesh 5:12 9. Hunt The Self 4:29 10. What Is Love? 4:42 11. No One Is To Blame 4:47 12. Always Asking Questions 7:28 13. New Song 6:23 14. Don't Always Look At The Rain / Things Can Only Get Better 5:46   "At The BBC" to zestaw pięciu płyt kompaktowych wydany w 2021 roku przez Cherry Red, na których zebrano najlepsze nagrania Howarda Jonesa z jego koncertowych sesji dla BBC w latach 80. Większość z nich to wcześniej niepublikowane skarby. Wydawałoby się, że to wydawnictwo tylko dla zagorzałych fanów Howarda Jonesa. Wiele nagrań wielokrotnie powtarza się, bo płyty zawierają nagrania z różnych sesji w większości zarejestrowanych w latach 1983-1985, czyli czasach największego triumfu Howarda. Wydawnictwo powinno jednak zainteresować wszystkich miłośników muzyki lat 80. Szczególnie tych, którzy uważają, że nie ma co tracić czasu na dawno przebrzmiałą gwiazdkę lat 80., za którą często uchodzi Howard Jones. Zgromadzone na "At The BBC" nagrania udowadniają jednak przede wszystkim, że mamy do czynienia ze zdolnym muzykiem. Odważę się nawet napisać, że Howard Jones to wirtuoz gry na instrumentach klawiszowych a przy okazji sprawny wokalista.   Pierwsze dwa dyski zawierają wymieszane nagrania z lat 1983-1985. Na dysku numer dwa jest też sześć utworów z występu dla BBC w 1987 roku, ale po nich następuje kolejnych sześć nagrań z roku 1983. W przypadku tego dysku różnica między wykonywaną muzyką jest najbardziej widoczna. Te cztery lata ukazują już inną dynamikę muzyki Howarda. To już nie jest ta pierwotna syntezatorowa energia, która cechowała jego pierwsze dwie płyty. Utwory takie jak: "Don't Want To Fight Anymore" czy "Give Me Strength", pochodzące z trzeciego albumu pt. "One to One" (1986), a przede wszystkim samo ich wykonanie, pcha Howarda w bardziej konwencjonalny pop. Jest to muzyka z jednej strony bogaciej zaaranżowana, z drugiej strony traci trochę tę syntezatorową zadziorność znaną z początków kariery Howarda. To najlepiej widać na tle utworów z 1983 roku, które są utrzymane w formule przebojowego synth popu, ale wyraźnie osadzonego w kraftwerkowych korzeniach.    W porównaniu do wersji studyjnych, nagrania w wykonaniach koncertowych brzmią bardziej surowo i oszczędnie, ale nie tracą swojego uroku, a zyskują wiarygodność wykonawczą. To nie jest sztuczna muzyka puszczona z komputera, jak dzisiaj często ma to miejsce, ale to jest prawdziwe wykonanie muzyki na żywo. Fortepianowa gra Howarda w ostatniej minucie "New Song" (7. pozycja na CD nr 2) zyskuje nawet przez chwilę wymiar wręcz improwizacji. Oczywiście nadal wiodące jest tutaj brzmienie soczystych syntezatorów. Najbardziej jednorodne są dyski nr trzy, cztery i pięć. Na dysku numer trzy znajduje się w całości koncert zagrany dla programu BBC Radio One w maju 1984 roku. Dysk czwarty do koncert z kwietnia 1985 roku, a na ostatnim dysku mamy koncert z marca 1985 roku.    Dla mnie to wydawnictwo to prawdziwa uczta, bo nie ukrywam, że do muzyki Howarda Jonesa mam szczególny sentyment. Mimo że nie nagrał żadnej płyty, która stałaby się epokowym klasykiem i artysta poruszał się w tych lżejszych kategoriach muzyki synth pop, to na tych koncertach udowadnia swoją klasę jako muzyk. A samo wydawnictwo, choć ma ważny wymiar dokumentalny, to jest przede wszystkim świadectwem swoich czasów. Jak sam Howard powiedział w rozmowie z autorem notatek we wkładce boksu: "Ten zestaw jest naprawdę cennym, historycznym dokumentem. Słyszysz mnie przed wydaniem pierwszego albumu, po tym, jak odniosłem sukces, moją ewolucję od solowego wykonawcy do wykonawcy skupionego na zespole, a wszystko to wydarzyło się w ciągu zaledwie czterech lat od 1983 do 1987 roku. W sesjach jest tak wiele różnorodności, nawet wśród piosenek, które pojawiają się wielokrotnie. To seria migawek z bardzo ważnego okresu w mojej karierze. Fascynujące jest dla mnie słuchanie tego i rozmyślanie o tym po tylu latach. Mam nadzieję, że to samo dotyczy fanów." Jeśli o mnie chodzi, to mnie na pewno to dotyczy. Bardzo wartościowe wydawnictwo dla każdego miłośnika "ejtisów". [8/10]   Andrzej Korasiewicz 06.09.2025 r.
Więcej… Jones, Howard - At The BBC...

Enya - Enya

1 września 2025
282 odsłon
Tagi:
  • electronic
  • pop
  • folk

Enya - Enya1986 BBC Records 1. The Celts 2:572. Aldebaran 3:053. I Want Tomorrow 4:024. March of the Celts 3:175. Deireadh an Tuath 1:446. The Sun in the Stream 2:557. To Go Beyond (I) 1:218. Fairytale 3:049. Epona 1:3710. Triad (a. St. Patrick, b. Cú Chulainn , c. Oisin)  4:2511. Portrait 1:2312. Boadicea 3:3213. Bard Dance 1:2414. Dan y Dŵr (Under the Water) 1:4215. To Go Beyond (II) 2:59 Enya, czyli po irlandzku Eithne Patricia Ní Bhraonáin a w języku angielskim Enya Patricia Brennan, urodziła się rodzinie muzyków zamieszkałej w hrabstwie Donegal na północy Irlandii, a dokładnie w regionie Gweedore, uważanym za kolebkę kultury irlandzkiej wyrastającej z korzeni celtyckich. Brennanowie około 1970 roku założyli zespół Clannad grającą tradycyjny, irlandzki folk, ale stopniowo zdobywający popularność także poza Zieloną Wyspą. W sposób naturalny dołączyła do niego także Eithne. Najpierw w 1980 r. jako muzyk towarzyszący na płycie „Crann Úll”, nagranej w słynnym studio Konrada Planka w Kolonii, a dwa lata później już oficjalnie w zespole na płycie „Fuaim”, na której zagrała na instrumentach klawiszowych i wspomagała wokalnie swoją starszą siostrę Máire. Ku zaskoczeniu rodzeństwa wkrótce potem postanowiła rozpocząć solową karierę. Introwertyczną i nieśmiałą Eithne namówił do tego producent Nicky Ryan, który zakończył trwającą od 1976 r. współpracę z zespołem Clannad i można powiedzieć, że postawił wszystko na nią.  Jak twierdzi sama autorka recenzowanej płyty, „Enya” to faktycznie trio, w którym ona odpowiada za muzykę i wykonanie, Nicky Ryan za aranżację a jego żona Roma za teksty. Samodzielna droga Enyi oznaczała w dużej mierze odejście od folku i postawienie na instrumentarium i efekty elektroniczne. Co ciekawe sam Clannad zdecydował się w tym czasie także na zmiany. W 1982 r. utwór „Theme from Harry's Game”, zamówiony jako motyw przewodni do serialu, stał się niespodziewanie hitem, który zapoczątkował światową karierę zespołu i skłonił Brennanów do zmiany stylistyki. Niebawem okaże się, że dzięki muzyce filmowej rozkwitnie kariera także najmłodszej z rodzeństwa, która poszła własną drogą. Eithne jednak początkowo szło opornie. Mieszkała z Ryanami, którzy z własnych oszczędności budowali Aigle Studio w Dublinie i dawała lekcje gry na fortepianie. Za namową N. Ryana zaczęła podpisywać się jako Enya. Nagrała dziewięć utworów na ścieżkę dźwiękową do komedii romantycznej „The Frog Prince” z 1984, ale tylko dwa z nich, „The Frog Prince” i „Dreams”, zostały wykonane przez nią, a pozostałe przez innych muzyków. Trudno więc tę płytę, która jest ścieżką dźwiękową do filmu, uznać za debiut Enyi. Wreszcie młoda Irlandka skomponowała utwór przewodni do dokumentalnego serialu Davida Richardsona pt. „The Celts: Rich Traditions and Ancient Myths”, który miał zostać wyemitowany w 1987 r. w BBC2.  Utwór „The Celts”  tak się spodobał reżyserowi, że zaproponował, aby Enya nagrała muzykę do wszystkich sześciu odcinków. Siedemdziesiąt dwie minuty muzyki powstało w Aigle Studio i studio BBC w Wood Lane w Londynie. W przeciwieństwie do „The Frog Prince”, Enya miała teraz dużo większą swobodę artystyczną. We współpracy z Ryanem wypracowała oryginalne brzmienie, na które składały się wielościeżkowe wokale i elektroniczne pasaże z elementami muzyki folkowej, bliskie stylowi „new age”. Wybrany materiał ze ścieżki dźwiękowej do serialu został wydany przez BBC Records jako album zatytułowany „Enya”.  Tytułowy utwór „The Celts” charakteryzuje dość żwawa melodia grana na syntezatorze na tle warstwowej wokalizy i stłumionych bębnów. W drugiej połowie utworu pojawia się też sam wokal. Drugi utwór - „Aldebaran” (najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Byka), dedykowany jest Ridleyowi Scottowi. Kompozycja opartajest na elektronicznych pasażach przypominających szybką grę na harfie i kojarzy  się z migotaniem gwiazd. Głos Enyi  jest wpleciony w te pasaże jakby zapraszając słuchacza do wspólnej podróży w stronę tytułowej gwiazdy. Trzeci na płycie „I Want Tomorrow” to jedyna na niej klasyczna piosenka i jedyna zaśpiewana w języku angielskim. Trochę w klimacie „The Frog Prince”. Tylko w niej pojawia się też partia gitary elektrycznej (Arty McGlynn). Została wydana jako singiel. Narratorka wita pełen błękitu świt, a jednocześnie mierzy się z „czarem” kogoś lub czegoś, co choć piękne, zagraża jej życiu. W końcu odrzuca tę iluzję i deklaruje: „Chcę jutra” wybierając nadzieję i przyszłość. W instrumentalnym „Marsh Of The Celts” Enya przywołuje tchnienie celtyckiej starożytności. Piąty utwór „Deireadh an Tuath” (pol. „Koniec plemienia”) to krótka spokojna pieśń oparta na fragmencie irlandzkiego poematu, w którym zestawione są obrazy natury i symboliczne motywy związane z końcem cyklu rocznego oraz końcem tradycyjnego świata Celtów symbolizowanym przez martwe drzewo. „The Sun in the Stream” to instrumentalny utwór, w którym na tle samplowanego chóru i delikatnego fortepianowego akompaniamentu temat główny wykonywany jest na tradycyjnym instrumencie uillean pipes (Liam O'Flionn). Kolejne „To Go Beyond” (I), „Fairytale”, „Epona” to także instrumentalne utwory z uroczymi melodiami. Tytuł  nagrania „Epona” pochodzi od celtyckiej bogini przedstawianej pod postacią klaczy. Dominuje w nim brzmienie kolejnego tradycyjnego irlandzkiego instrumentu, czyli harfy. Utwór „Triad” to miniaturowa suita poświęcona trzem kluczowym postaciom irlandzkiej mitologii i historia. Pierwsza część poświęcona jest św. Patrykowi. Słyszymy w niej słowa modlitwy w języku irlandzkim. Druga, instrumentalna poświęcona jest legendarnemu celtyckiemu wojownikowi Cú Chulainnowi, a trzecia Oisínowi znanemu także w spolszczonej wersji jako Osjan. Oisín to także słynny wojownik, ale także największy bard Irlandii. Jedenasty „Portrait” to spokojna, krótka ballada z akompaniamentem fortepianu. Na edycji z 1992 roku ukazała się jej wersja wydłużona do trzech minut i dziesięciu sekund jako „Portrait (Out Of The Blue)”.  Dwunasty „Boadicea” to bardziej mroczny utwór, właściwie instrumentalny, nie licząc śpiewu murmurando Enyi z hipnotycznym tematem przewodnim. Tytuł jego odnosi się do królowej Boudiki (łac. Boadicea), która w I wieku n.e. poprowadziła powstanie plemienia Icenów przeciwko Rzymianom we wschodniej Brytanii i skończyła tragicznie. W 1996 roku sampla z tematem z utworu „Boadicea” wykorzystał bez zgody autorki zespół Fugees w piosence „Ready or Not”. Nie byli oni jedynymi, którzy w ten sposób czerpali z materiału z płyty „Enya”. Trzynasty „Bard Dance” to następny krótki instrumentalny utwór z radosną z melodią graną na instrumencie elektronicznym o brzmieniu zbliżonym do harfy. W utworze „Dan y Dŵr” (dosłownie „Pod wodami”) śpiewanym w języku walijskim, Enya z użyciem specyficznego pogłosu opisuje ciszę i samotność panującą pod taflą wody. To żałobna pieśń poświęcona walijskiej wiosce Capel Celyn, którą w latach 60 XX w. zatopiono, by utworzyć zbiornik retencyjny. Płytę kończy instrumentalny „To Go Beyond” (II) z wokalizą Enyi i partią skrzypiec Patricka Hallinga. Debiutancka płyta Enyi spotkała się z mieszanymi przyjęciem i poza Irlandią nie odniosła komercyjnego sukcesu. Dopiero po wydaniu jej w 1992 roku i po remasteringu  jako „The Celts” przez Warner Elektra Atlantic, co nastąpiłu już po wydaniu dwóch kolejnych płyt „Watermark” i „Shepherd Moons”, stała się platynową płytą w Wielkiej Brytanii i USA. Enya z udziałem małżeństwa Ryanów stworzyła bardzo udany zestaw w większości krótkich utworów muzycznych zagranych w oryginalnej stylistyce. Muzyka miała przede wszystkim pasować do filmu i pasowała, także z tego powodu, że artystka wyrosła w tradycji sięgającej korzeniami głęboko w starożytność, której film dotyczył. Muzyka z tej płyty tchnie świeżością, delikatnością i nawet mroczne historie nie są w niej opowiedziane w sposób przygnębiający. Enya świetnie też połączyła tradycję z nowoczesnością oszczędnie przy tym dawkując efekty dźwiękowe. Dla mnie: [8.5/10].     Krzysztof Moskal01.09.2025 r. 

Więcej… Enya - Enya...

Orchestral Manoeuvres In The Dark (OMD) - Orchestral Manoeuvres In The Dark

9 sierpnia 2025
303 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • new wave
  • 80s

Orchestral Manoeuvres In The Dark - Orchestral Manoeuvres In The Dark1980 Dindisc 1. Bunker Soldiers 2:512. Almost 3:403. Mystereality    2:424. Electricity    3:325. The Messerschmitt Twins 5:386. Messages 4:067. Julia's Song    4:408. Red Frame/White Light 3:119. Dancing 2:5910. Pretending To See The Future 3:48 OMD to, obok Gary Numana, The Human League, czy Ultravox, pionierzy brzmień syntezatorowych, które rodziły się na przełomie lat 70. i 80. wraz z rozwojem samych instrumentów - syntezatorów. Kolejne przełomy technologiczne powodowały, że syntezatory stawały się coraz bardziej dostępne a zafascynowani nimi muzycy zaczęli w oparciu o tę nowatorską technologię tworzyć nową, wówczas wydawało się futurystyczną, muzykę. Tak właśnie początkowo określani byli pionierzy synth popu, mianem twórców futurystycznych. Nie byłoby tej fascynacji syntezatorami bez niemieckich eksperymentatorów z grupy Kraftwerk. Nie w przypadku każdego brytyjskiego artysty fascynacja muzyką Kraftwerk była konieczna, by zainteresować się syntezatorami. Np. Gary Numan zaczął tworzyć muzykę syntezatorową trochę z przypadku, dlatego że w studiu, w którym nagrywał z Tubeway Army natknął się na synteztory i postanowił je przetestować. Nowy instrument zafascynował go tak mocno, a przy okazji dał poczucie większej samodzielności i kontroli nad tworzoną muzyką, że szybko brzmienie jego twórczości zdominowały syntezatory. Artysta porzucił też projekt Tubeway Army i stał się Gary Numanem grającym futurystyczną muzykę i wyglądającym jak android.  Numan był pierwszym twórcą muzyki z dominującymi syntezatorami w repertuarze, który podbił swoją muzyką brytyjską scenę a jego przebój "Cars" stał się rozpoznawalny na całym świecie. Numan w 1979 roku niepodzielnie rządził w Wielkiej Brytanii, a jego koncerty przyciągały tłumy "numanoidów". W tym czasie przekształceniom ulegał projekt Ultravox, który wkrótce usłyszeliśmy w nowej odsłonie z Midge Urem na wokalu i w otoczeniu "nowych romantyków". Debiutancką płytę miała już na swoim koncie formacja The Human League z Sheffield, ale ich muzyka początkowo nie była komercyjna i nie udało jej się dotrzeć do szerszej publiczności. Przełom przyszedł dopiero w 1981 roku dzięki płycie "Dare". Na szersze wody próbowali przebić się także panowie Andy McCluskey i Paul Humphreys, działający pod nazwą OMD. Oni należeli niewątpliwie do frakcji fascynatów twórczością Kraftwerk. Zaczęło się to już w 1975 roku, gdy niemiecka formacja przybyła do Anglii na koncerty, wówczas promując płytę "Radio-Aktivität". To był impuls, który pchnął założycieli OMD do rozpoczęcia przygody z muzyką. Tak jak w przypadku wielu twórców punkowych oraz postpunkowych tym impulsem było zobaczenie na żywo Sex Pistols, tak w przypadku muzyków OMD były to brytyjskie koncerty Kraftwerk. Założyciele OMD grali przez kilka lat w różnych konfiguracjach. Od 1977 roku działali pod nazwą Id, m.in. razem z perkusistą Malcolmem Holmesem, przyszłym członkiem OMD. Tworzyli też formację pod nazwą VCL XI. To właśnie ona w 1978 roku została przemianowana na Orchestral Manoeuvres in the Dark. Grupa już jako OMD zadebiutowała na koncercie w Liverpoolu w październiku 1978 roku. W lutym nakładem Factory Records ukazał się debiutancki singiel „Electricity”, ale nie odniósł sukcesu komercyjnego. Mimo wszystko singiel zrobił wrażenie w branży muzycznej i przyczynił się do podpisania przez zespół kontraktu płytowego z wytwórnią Dindisc. W tym czasie OMD grało też jako support Joy Division, ale przełomowe okazało się zaproszenie zespołu w 1979 roku do roli supportu przez Gary Numana, który wówczas był na absolutnym topie w Wielkie Brytanii. Numan występował w glorii wykonawcy grającego muzykę przyszłości, wypełniając największe obiekty na Wyspach Brytyjskich. Granie z Numanem na jednej scenie musiało przyczynić się do zwiększenia rozpoznawalności OMD i tak się stało. Należy dodać, że w przyszłości role się odwrócą. Po kilku latach to OMD było gwiazdą pierwszej wielkości a Numan został zepchnięty na margines brytyjskiej muzyki pop. W 1993 roku to Numan supportował OMD podczas trasy koncertowej po brytyjskich arenach.  Dzięki kontraktowi z Dindisc OMD mogło przystąpić do nagrywania debiutanckiej płyty długogrającej. Panowie dostali zaliczkę i rozpoczęli pracę nad materiałem. Zamiast jednak wynająć studio i w nim na szybko nagrać płytę, zaliczkę od Dindisc wykorzystali na zbudowanie własnego studia nagraniowego w Liverpoolu, The Gramophone Suite. Andy McCluskey i Paul Humphreys nie wierzyli jeszcze w swoje siły i spodziewali się, że po nagraniu płyty z powodu jej słabej sprzedaży, wytwórnia ich porzuci. Chcieli, by coś pozostało po pieniądzach, które otrzymali od wytwórni. Dzięki własnemu studiu mogliby kontynuować działalność nawet po spodziewanym porzuceniu zespołu przez wytwórnię. Jak bardzo OMD mylili się wiemy dzisiaj wszyscy. OMD nie tylko nie zostali porzuceni przez Dindisc, ale po osiągnięciu sukcesu komercyjnego, sami zostawili swoją pierwszą wytwórnię i przeszli do większej. OMD przystępując do nagrywania "Orchestral Manoeuvres In The Dark"  mieli sporo gotowego materiału, który powstawał jeszcze w czasach, gdy grali pod innymi nazwami. Na debiutanckim albumie OMD znalazł się utwór "Electricity", który był pierwszą kompozycją McCluskeya i Humphreysa w ogóle. Nagranie zostało wydane jako debiutancki singiel OMD jeszcze w 1979 roku. Na singlu znalazła się również na stronie B wczesna wersja „Almost”. „Julia's Song” i „The Misunderstanding” były pozostałościami po prekursorze OMD, zespole Id. Wszystkie te utwory znalazły się na debiutanckim albumie OMD. McCluskey i Humphreys musieli dopisać kilka nowych utworów ("Pretending to See the Future" i „The Messerschmitt Twins”) a resztę zarejestrowali ponownie. W efekcie otrzymaliśmy pierwszą w historii zespołu odsłonę mieszanki chwytliwych przebojów oraz fragmentów bardziej eksperymentalnych. To bardzo charakterystyczna cecha  większości płyt OMD. Członkowie zespołu podkreślali w wywiadach, że ich ambicją jest tworzenie nagrań tak przebojowych, jakie ma swoim repertuarze ABBA w otoczeniu eksperymentalnej elektroniki na miarę nawet twórczości niemieckiego kompozytora muzyki awangardowej Karlheinza Stockhausena. Niewątpliwie muzycy nawiązywali w ten sposób do swoich mistrzów, grupy Kraftwerk. Płyta "Orchestral Manoeuvres In The Dark" zaczyna się od niespełna trzyminutowego, rytmicznego "Bunker Soldiers" z przestrzennymi, surowymi partiami syntezatorów w tle. Kolejny utwór pt. "Almost" rozpoczyna soczysta partia syntezatorowa, który zawsze robi na mnie wielkie wrażenie, dzięki swojemu rozmachowi i przestrzeni. Partia syntezatorowa nie jest grana ciągle, ale powraca w tym utworze, za każdym razem upewniając mnie, że właśnie za takie brzmienie najbardziej kocham muzykę syntezatorową. Zupełnie innym nagraniem jest kolejne pt. "Mystereality", w którym na czoło wysuwa się solówka grana na... saksofonie, obsługiwanym przez Martina Coopera. Syntezatorowo-rytmiczna instrumentacja nagrania brzmi trochę jak prymitywna muzyka z pierwszych gier komputerowych na automatach albo melodyjka z zegarka. Ale ten saksofon robi robotę. Następnie mamy pierwszy hit OMD pt. "Electricity", który dopiero po ponownym wydaniu go na singlu w 1980 roku został odnotowany na brytyjskiej liście przebojów, choć zaledwie na... 99. pozycji. Wyżej zaszedł drugi singiel pochodzący z płyty pt. "Red Frame/White Light" (ósmy na albumie), który moim zdaniem ma mniejszy potencjał hitowy niż "Electricity". Zupełnie nie rozumiem jak to możliwe, że takie nagranie jak "Electricity" nie stało się wtedy dużym przebojem. Ale w mojej świadomości zawsze to był pierwszy wielki hit zespołu. Tak naprawdę jednak dopiero trzeci singiel pt. "Messages" (szósty na płycie) osiągnął prawdziwy sukces komercyjny docierając do 13. miejsca na brytyjskiej liście przebojów. Między hitowymi "Electricity" a "Messages" mamy na debiucie OMD bardziej eksperymentalny, ale nadal w formie piosenkowej "The Messerschmitt Twins". Utwór kończy w spokojny sposób stronę A winyla. Strona B rozpoczyna się od wspomnianego hitowego "Messages". Podobnie jak w przypadku "Electricity" o przebojowości nagrania świadczy nie śpiewany refren, którego nie ma, ale chwytliwa melodia grana na syntezatorze. W kolejnym nagraniu pt. "Julia's Song" wiodąca jest partia basu, która obudowana jest przestrzennymi, warstwowymi partiami syntezatorów oraz śpiewem McCluskeya. Na instrumentach perkusyjnych gra tutaj Malcolm Holmes. Ósmy na płycie, wspomniany już drugi singiel pt. "Red Frame/White Light" to utwór o nieco synkopowanym rytmie i wyrazistych melodiach syntezatorowych, ale tym razem również z chwytliwym, śpiewanym refrenem. Zbliżając się do końca albumu otrzymujemy udziwniony "Dancing". Nagranie rozpoczyna się od dźwięków orkiestrowych, by za chwilę usłyszeć dziwne syntetyczne brzdęki, dźwięki syreny alarmowej oraz przetworzone wokale. To ta eksperymentalna strona OMD, którą nie każdy lubi. Niektóre eksperymentalne fragmenty twórczości OMD bronią się po latach, ale "Dancing" moim zdaniem nie. Płytę zamyka piosenkowy "Pretending To See The Future" o mechanicznym rytmie i niemal mruczanym na początku wokalu McCluskeya, który przybiera na mocy wraz z rozwojem utworu, ale w głównej części pozostaje nieco przytłumiony. W tle słychać również melodie syntezatorowe oraz pojedyncze dźwięki syntetyczne  bliżej niezidentyfikowanego pochodzenia. To dobre zakończenie debiutanckiej, trochę nierównej płyty zespołu. Muzyka na debiucie OMD zapowiada jednak, że mamy do czynienia ze wschodzącą wówczas gwiazdą muzyki syntezatorowej.  Płyty po latach słucha się nadal dobrze, choć są na niej również słabsze momenty ("Dancing"). Nic jednak nie zastąpi tych prekursorskich, surowych brzmień generowanych przez pierwsze syntezatory, które można usłyszeć na "Orchestral Manoeuvres In The Dark" a także innych płytach wydawanych na przełomie lat 70. i 80. przez The Human League, OMD czy Ultravox. Choćby współcześni naśladowcy bardzo się starali, używając nawet instrumentów z epoki, a nie komputerowych wirtualnych maszyn, to i tak nie odtworzą tej specyficznej atmosfery i mentalności sprzed prawie pół wieku. To wszystko zaklęte jest w tych pierwszych nagraniach prekursorów muzyki syntezatorowej i dlatego cały czas warto do nich wracać. Tak jak do płyty "Orchestral Manoeuvres In The Dark". [9/10] Andrzej Korasiewicz09.08.2025 r.

Więcej… Orchestral Manoeuvres In The Dark (OMD) ...

Simply Red - A New Flame

9 sierpnia 2025
432 odsłon
Tagi:
  • pop
  • sophisti-pop
  • soul

Simply Red - A New Flame1989 Elektra 1. It's Only Love 4:582. A New Flame    3:573. You've Got It 3:554. To Be With You    3:235. More    4:076. Turn It Up 4:357. Love Lays Its Tune    4:058. She'll Have To Go    3:149. If You Don't Know Me By Now 3:2410. Enough 5:09 W 1976 roku młody Mick Hucknall był na koncercie Sex Pistols w Free Trade Hall w Manchesterze. Występ tak go zainspirował, że założył zespół Frantic Elevators. Jego siedmioletnia działalność zaowocowała czterema singlami i zakończyła się w 1984 roku po wydaniu ostatniego singla z utworem "Holding Back the Years". Jak się później okazało stał się on łącznikiem między postpunkowym Frantic Elevators a nowym projektem Hucknalla - Simply Red. Po rozpadzie Frantic Elevators, Hucknall nawiązał współpracę z menadżerem Elliotem Rashmanem. Na początku 1985 roku Hucknall i Rashman zgromadzili kilku lokalnych muzyków sesyjnych, by zainteresować nowym zespołem wytwórnie płytowe. Grupa występowała początkowo pod wieloma nazwami, by ostatecznie przyjąć szyld Simply Red. "Red" od koloru włosów Hucknalla a "Simply", bo lepiej tak brzmiało. Nazwa zespołu jest również odniesieniem do domowego koloru Manchesteru United, którego Hucknall jest kibicem. W pierwszym składzie grupy znaleźli się m.in. Tony Bowers (gitara basowa) oraz Chris Joyce (perkusja), byli członkowie postpunkowego Durutti Column. Wszystko to nie zwiastowało, że muzyka Simply Red będzie mieć w przyszłości tak mało wspólnego z punkiem, postpunkiem, a nawet popową nową falą. A jednak właśnie tak się stało. Simply Red okazał się jednym ze sztandarowych wykonawców, którzy wywodząc się w jakiś sposób ze sceny postpunkowej poszli w kierunku brzmień soulowych, blue-eyed soul czy sophisticated pop.  W 1985 roku ukazał się pierwszy singiel grupy pt. "Money's Too Tight (to Mention)", cover soulowego utworu wykonywanego pierwotnie przez Valentine Brothers. Utwór w wykonaniu Simply Red odniósł międzynarodowy sukces, docierając do pierwszej dwudziestki list przebojów w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a także do pierwszej trzydziestki w USA, Francji i Holandii oraz do pierwszej piątki we Włoszech. W tym samym roku ukazał się debiutancki album pt. "Picture Book", na którym znalazł się wspomniany utwór a także kolejny przebój "Holding Back the Years". Ten ponownie nagrany, w nowej soulowo-balladowej aranżacji dawny utwór postpunkowego Frantic Elevators, okazał się w 1986 roku jeszcze większym przebojem niż "Money's Too Tight (to Mention)". Singiel osiągnął 1. miejsce na listach przebojów w Irlandii i USA, 2. w Wielkiej Brytanii, 3. w Holandii, 20. we Włoszech. Kariera przed Simply Red stała otworem.  Drugi album Simply Red pt. "Men and Women" z 1987 roku przyniósł kolejny hit pt. "The Right Thing", ale prawdziwy przełom nastąpił po wydaniu trzeciego albumu pt. "A New Flame". O ile na pierwszych dwóch płytach Simply Red prezentowało się jako grupa popowo-soulowa, ale z wyczuwalnym bardziej surowym brzmieniem, o tyle na "A New Flame" Simply Red przyjął jeszcze bardziej mainstreamowy i komercyjny kierunek. To opłaciło się Hucknallowi i spółce, bo Simply Red wspięło się na szczyt komercyjnego sukcesu. Album stał się pierwszą płytą zespołu, która znalazła się na pierwszym miejscu  brytyjskiej listy przebojów i uzyskała status siedmiokrotnej platynowej płyty za sprzedaż 2 100 000 egzemplarzy w samej Wielkiej Brytanii. Album uzyskał również status złotej płyty w USA. Największy przebój z płyty - "If You Don't Know Me By Now", napisany pierwotnie w 1972 roku przez Kenny'ego Gamble'a oraz Leona Huffa i wykonywany wtedy przez Harold Melvin & the Blue Notes - wspiął się w 1989 roku na szczyt Billboard Hot 100, przebijając tym samym wykonanie Harold Melvin & the Blue Notes, które osiągnęło w 1972 roku tylko 3. miejsce na liście Billboard Hot 100. Już pierwszy singiel promujący album "A New Flame" pt. "It's Only Love", napisany pierwotnie w 1978 roku przez Jimmie oraz Vella Cameron i wykonywany wówczas przez Barry'ego White'a pod oryginalnym tytułem "It's Only Love Doing Its Thing", zwiastował zmianę jakościową w statusie Simply Red. Utwór, który w wykonaniu Barry'ego White był tylko stroną B singla "Your Sweetness Is My Weakness", w wersji Simply Red dotarł do top 20 brytyjskiej listy singli. Odnotowany został również na listach przebojów w innych krajach.  Poza dwoma wspomnianymi coverami, Simply Red zaprezentowali również osiem własnych kompozycji, które były równie udane. Tytułowy "A New Flame", wydany jako trzeci singiel również dotarł do top 20 brytyjskiej listy singli. Utwory Simply Red lansowane były również w Polsce, w radiowej Trójce przez Marka Niedźwieckiego. "It's Only Love" dotarł do 7. miejsca trójkowej listy, "If You Don't Know Me by Now" i "A New Flame" do 5. miejsca. Simply Red odniósł sukces na całym świecie, zarówno w Wielkiej Brytanii, Europie kontynentalnej, jak i USA, co nie jest tak częste. "A New Flame" stoi jednak nie tylko singlami. Album okazał się świetnym zbiorem przebojowych nagrań soulowo-popowych, w których utwory dynamiczne z wyeksponowanymi partiami instrumentów dętych ("To Be With You", "Turn It Up") mieszają się ze spokojniejszymi, balladowymi ("You've Got It", "Love Lays Its Tune"). Głos Hucknalla jest jakby stworzony do śpiewania muzyki soul a jakość kompozycji na "A New Flame" powoduje, że muzyka płynąca z głośników cały czas utrzymuje naszą uwagę. Jednocześnie umożliwia wykonywanie przy niej również innych czynności, nie przeszkadzając. Płyty można słuchać i tak, i tak. Zarówno wolniejsze nagrania, nieballadowe ("More") mają chwytliwe refreny, jak i te szybsze, choć niesinglowe ("She'll Have To Go"). Na czoło wysuwają się wspomniane wcześniej nagrania singlowe, ale pozostałym utworom też niczego nie brakuje. Całość albumu wieńczy trochę rozmarzony, utrzymany w średnim tempie, z nieustająco chwytliwym refrenem, romantyczną partią fortepianową oraz solami saksofonu i gitary, równie przebojowy, jak singlowe hity utwór pt. "Enough". Na "A New Flame" postpunkowe echa początków działalności scenicznej Hucknalla zanikły całkiem, ale w zamian otrzymujemy kawał świetnego popu i muzyki środka, skrojonej perfekcyjnie zarówno pod przypadkowego słuchacza, jak i miłośnika wysmakowanej muzyki pop. Simply Red to jeden z tych wykonawców, obok Sade, ale i rockowego INXS, który zaczynając w latach 80. i osiągając w nich pierwsze sukcesy przedłużył je w latach 90. utrzymując status gwiazdy w nowej epoce. Epoce, w której zaczął królować hip hop i nowa muzyka elektroniczna, co wpływało na mainstreamowy pop. Simply Red również zmienili się muzycznie w latach 90., ale utrzymali zasadnicze elementy swojej muzyki. Sukcesy grupy ciągnęły się jeszcze do początku XXI wieku. A wszystko zaczęło się tak naprawdę od olbrzymiego sukcesu "A New Flame", który nastąpił przede wszystkim dzięki wysokiej jakości muzyce znajdującej się na płycie. [9/10]. Andrzej Korasiewicz09.08.2025 r.

Więcej… Simply Red - A New Flame...

Banda i Wanda - Banda & Wanda

7 sierpnia 2025
358 odsłon
Tagi:
  • rock
  • pop
  • 80s

Banda i Wanda - Banda & Wanda1984/2025 Polskie Nagrania Muza/Legendy Polskiej Muzyki  1. Fabryka Marzeń    3:462. Cała Biała    2:383. Stylowe Ramy    3:464. 6.22    2:525. Chcę Zapomnieć    4:056. Nie Będę Julią    3:407. Bilet Na Dno    2:518. Zgrywa    3:299. Poczta Pantoflowa    2:5910. Do Szpiku Kości    5:0511. Hi - Fi    4:35 bonus CD 2025 12. Muchołapki 3:3313. Pod Wiatr  3:42 Banda i Wanda, czyli muzyka grana na granicy przaśnego rocka, a czegoś fajnego. U mnie w latach 80. szala przechyliła się w stronę "czegoś fajnego" i zwyczajnie polubiłem obie płyty wydane pod szyldem Bandy i Wandy. A już całkiem grupę polubiłem, gdy usłyszałem ich muzykę w serialu "Siedem życzeń", który był jednym z seriali mojego dzieciństwa. Po latach okazało się, że numer "Hi - Fi", pochodzący z debiutanckiej płyty, stał się jedną z wizytówek polskiej muzyki lat 80. Nagranie zyskało drugie życie, gdy wpadło w ręce didżejów i twórców muzyki elektronicznej, którzy przerabiali numer na modłę taneczną. Powstało też kilka coverów tego utworu, który niewątpliwie jest do dzisiaj najbardziej rozpoznawalnym przebojem Wandy Kwietniewskiej i jej Bandy.  Wanda Kwietniewska karierę zaczynała w zespole Lombard jako jedna z trzech osób w nim śpiewających. Trzech wokalistów w jednym zespole to było stanowczo za dużo. Menadżer Lombardu, nieżyjący już Piotr Niewiarowski, stawiał wyraźnie na Małgorzatę Ostrowską a nie na Kwietniewską. Męskim głosem, a jednocześnie klawiszowcem w zespole był Grzegorz Stróżniak. Dlatego dla Kwietniewskiej zabrakło miejsca w Lombardzie. Wokalistka uczestniczyła w nagraniu pierwszej płyty Lombardu, ale już w połowie 1982 znalazła się poza zespołem. Gdy Niewiarowski odrzucił jej utwór pt. "Chcę zapomnieć" zrozumiała, że musi szukać miejsca gdzie indziej. Występy z Lombardem dały jej jednak pewną rozpoznawalność i kontakty z ludźmi z branży muzycznej. Kwietniewskiej udało się zmontować skład nowej grupy nazwanej Bandą, która miała jej towarzyszyć. A właściwie to początkowo ona raczej towarzyszyła nowemu zespołowi. Nawet z ówczesnej perspektywy Banda wyglądała jak supergrupa. Dołączyli do niej: Marek Raduli (gitara, w 1980 roku grający przez chwilę w TSA), Jacek Krzaklewski (gitara, znany m.in. z formacji takich jak: Romuald & Roman, Test, jazzowy Spisek), Andrzej Tylec (perkusja, znany m.in. z grup: Romuald & Roman, Niemen Enigmatic) i Henryk Baran (gitara basowa, później Lombard). Pod koniec 1983 roku, po odejściu z TSA, na perkusji w Bandzie i Wandzie grał też Marek Kapłon. Zespół nazwany "Bandą", składał się z bardziej doświadczonych od Kwietniewskiej osobistości scenicznych, dlatego w latach 80. "Wanda" była na drugim miejscu w nazwie formacji.  Kwietniewska, podobnie zresztą jak Ostrowska i Stróżniak, nie wywodziła się ze sceny rockowej, ale była w 1979 roku słuchaczem Studia Sztuki Estradowej, z którego wyłoniła się grupa wokalna Vist, przekształcona następnie w Lombard. Piotr Niewiarowski uznał, że rock jest tą muzyką, która w tamtej chwili jest w największym stopniu oczekiwana przez złaknioną nowej muzyki młodą publiczność i w tę stronę skierował twórczość Lombardu. Ale Lombard miał również inklinacje do używania syntezatorów. W efekcie muzyka Lombardu okazała się różnorodnym miksem rocka i muzyki syntezatorowej. Z kolei Kwietniewska lepiej czuła się w formule muzyki bardziej żywiołowej, co doskonale udało jej się realizować w pop rockowej stylistyce Bandy i Wandy. Początki Bandy i Wandy nie były łatwe. To był zespół bez publiczności, który miał szansę zaistnieć przede wszystkim dzięki odpowiedniej promocji w państwowych mediach. Na taką grupa mogła liczyć w radiowej Trójce, która właśnie wznowiła działalność w 1982 roku, gdy jeszcze trwał Stan Wojenny. Pod koniec 1982 roku na antenie polskiego radia pojawiły się pierwsze nagrania nowego zespołu. Już w styczniu 1983 roku na Liście Przebojów Programu Trzeciego odnotowany został utwór "Fabryka marzeń". Ale wielkiego sukcesu grupie nie przyniósł, osiągając jedynie 21. miejsce na liście. Koleje nagrania, które pojawiały się na trójkowej liście - "Cała biała", "Stylowe ramy", "Nie będę Julią" - również nie poprawiły notowań Bandy i Wandy. Nawet "Hi-Fi" dotarł zaledwie do 14. miejsca listy i po dwóch tygodniach opuścił zestawienie. Najlepszą pozycję na trójkowej liście osiągnął utwór "Chcę zapomnieć", który dotarł do 13. miejsca i przebywał trzy tygodnie w top 20.  Te bardzo mizerne wyniki popularności na trójkowej liście przebojów mogą świadczyć o tym, że grupa nie zdobyła popularności, która mogłaby się równać choćby z Lombardem, że o takich potęgach jak Maanam, Republika czy Lady Pank nawet nie wspomnę. I tak w istocie było, Banda i Wanda znajdowała się wprawdzie w szeroko rozumianej czołówce polskiego rocka, ale nigdy nie była grupą pierwszoplanową. Większe zainteresowanie zespołem przejawiała radiowa Jedynka i jej słuchacze, ale to była stacja niezbyt szanowana przez ówczesną młodzież. Kojarzona raczej z graniem piosenki estradowej. W 1983 roku Kwietniewska zgłosiła piosenkę „Hi-Fi” na festiwal w Opolu, lecz została odrzucona przez organizatorów. Banda i Wanda w Opolu zaśpiewała dopiero rok później, gdy utwór stał się już przebojem. I właśnie ten numer oraz "Nie będę Julią" były w połowie lat 80. nagraniami najbardziej kojarzonymi przez polskich słuchaczy. Debiutancki album "Banda i Wanda" ukazał się w 1984 roku. Choć grupa nie miała takiego statusu jak Lady Pank czy Maanam, to głód polskiej muzyki rockowej był wówczas tak duży, że album okazał się sukcesem komercyjnym osiągając status Złotej Płyty. Znalazły się na nim wszystkie dotychczasowe przeboje zespołu a także kilka nagrań premierowych. Płyta zawierała jedenaście prostych, rockowych, dynamicznych kompozycji, z energicznym śpiewem Kwietniewskiej i chwytliwymi melodiami. Oprócz dynamicznych numerów rockowych były też przebojowe ballady: "Stylowe Ramy" i "Chcę Zapomnieć". Całość wydawnictwa wieńczył frenetyczny "Hi - Fi". To jeden z tych numerów, który skłoni do tupania nóżką i do śpiewu nawet najbardziej opornych. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć dlaczego utwór nie poradził sobie lepiej na liście przebojów radiowej Trójki. Banda i Wanda nagrała jeszcze jedną dobrą płytę pt. "Mamy czas" (1985) oraz ścieżkę dźwiękową do wspomnianego serialu "Siedem życzeń". W 1986 roku grupa rozwiązała się a Wanda Kwietniewska zaczęła występować pod własnym imieniem i nazwiskiem. Ale jej kolejne próby sceniczne i wydawnicze kończyły się niepowodzeniem. Ponieważ Kwietniewskiej nie powiodło się solowo, postanowiła reaktywować starą grupę, choć pod trochę zmienioną nazwą. Teraz to Wanda była na pierwszym miejscu a Banda w tle. Ale i skład nowej "Wandy i Bandy" też był już nie tak gwiazdorski jak oryginalnego projektu. Od 2000 roku Kwietniewska występuje ze swoim zespołem na różnych festynach, koncertach plenerowych i wszędzie tam, gdzie jest zapraszana, prezentując stare hity Bandy i Wandy oraz nowsze nagrania. Niestety, te ostatnie nie dorównują moim zdaniem muzyce Bandy i Wandy z lat 80. Istotnym wydarzeniem w historii Wandy i jej Bandy w XXI wieku było wydanie w 2009 roku płyty "Siedem życzeń". Znalazły się na niej utwory ze wspomnianego serialu z lat 80. ponownie nagrane. Wydanie muzyki z oryginalnego serialu podobno było niemożliwe, dlatego Kwietniewska nagrała te utworu na nowo, z nowymi muzykami, ale starając się zachować pierwotne aranżacje. Zadanie zakończyło się połowicznym sukcesem. Wprawdzie słychać różnice w porównaniu do oryginalnego brzmienia, ale nie jest źle. Dobrze, że ukazała się ta muzyka. W 2018 roku udało się wydać na CD, pierwszy raz w historii, drugą płytę Bandy i Wandy "Mamy czas". Dzięki temu dostępna jest również w streamingu. W maju i czerwcu tego roku, po raz pierwszy od chwili wydania albumu na winylu w 1984 roku, ukazało się wznowienie płyty na CD (czerwiec 2025 r.) oraz udostępniono tę muzykę w streamingu (maj 2025 r.). Dotychczas album w takiej formie nie był dostępny. Można było go posłuchać jedynie ze starego winyla, albo kasety magnetofonowej. Dlatego wznowienie albumu na CD i streamingu jest wydarzeniem dla fanów muzyki lat 80. Na wznowieniu "Bandy i Wandy" znalazły się dwa bonusy. "Muchołapki" to nagranie pochodzące z epoki, które wcześniej nigdy nie zostało wydane. To bardzo przyjemna kompozycja, choć nie dziwi, że nie znalazła się pierwotnie na debiutanckiej płycie. Są na niej lepsze nagrania. Drugim bonusem jest całkiem nowy utwór pt. "Pod Wiatr", którego współautorem jest członek pierwszego składy Bandy czyli Marek Raduli. Ale o tym utworze nie mam nic dobrego do powiedzenia. To bezbarwny, mało ciekawy pop rock, który z trudem toleruję. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebny nikomu. W przeciwieństwie do reedycji oryginalnego materiału, który oceniam na [8/10], [7/10] daję za "Muchołapki", [3/10] za "Pod Wiatr". Andrzej Korasiewicz07.08.2025 r.

Więcej… Banda i Wanda - Banda & Wanda...

Mood, The - The Singles 1981 - 1984

3 sierpnia 2025
297 odsłon
Tagi:
  • synth pop
  • new romantic
  • 80s

The Mood - The Singles 1981 - 19842024 SugarStar Records  1. Is There A Reason    3:202. Waves In Motion    4:053. Don't Stop    3:024. Watching Time    3:305. Paris Is One Day Away    3:016. No-One Left To Blame    4:057. Passion In Dark Rooms    3:268. The Munich Thing    4:139. I Don't Need Your Love Now    3:2710. She's Got Me    4:0511. Don't Let Me Down    4:1412. I'm Coming Home    3:03 The Mood to brytyjska formacja założona przez trójkę muzyków: Johna Moore'a, Marka Jamesa i Erica Jamesa, której muzyka wydana na płycie "The Singles 1981 - 1984" powinna sprawić wiele radości sympatykom synth popu i new romantic z początku lat 80. The Mood istniał zaledwie kilka lat, od 1980 do 1984 roku, wydał kilka singli i rozwiązał się. Grupa była bliska większego sukcesu komercyjnego, ale mimo wszystko on nie przyszedł. Na przykładzie The Mood najlepiej widać jak czasami niewiele brakuje, by przebić się do szerszej publiczności. W przypadku The Mood zabrakło trochę szczęścia i konsekwencji. Zespół w latach 1981-1984 umieścił na brytyjskiej liście przebojów trzy single w top 100. Najbliżej sukcesu był w przypadku utworu "Paris Is One Day Away", który w 1982 roku osiągnął 42. miejsce brytyjskiej listy najlepiej sprzedających się singli. Gdyby grupa zaszła dwa miejsce wyżej, miałaby szansę na zaproszenie do kluczowego programu w brytyjskiej telewizji "Top of the Pops". A wtedy mogło wydarzyć się wszystko. To właśnie występując w tym programie wykonawcy, dotychczas anonimowi dla szerszej publiczności, przy udanym występie, mieli szansę stać się rozpoznawalni w całej Wielkiej Brytanii. A gdyby to się udało, to można było dalej rozwijać karierę w Europie kontynentalnej a może i w innych częściach świata. Ale tak się w przypadku The Mood nie stało. Dziennikarze brytyjskiego BBC zapraszali wykonawców, którzy mieli hit w top 40 brytyjskiej listy singli. The Mood mieli utwór na 42. pozycji, zabrakło dwóch miejsc, by grupa dostała szansę na zaprezentowanie się szerszej publiczności... Poza nagraniem "Paris Is One Day Away", The Mood wydali jeszcze kilka innych singli. Grupa zadebiutowała w 1981 roku utworem "Is There a Reason", który jednak nie został odnotowany na liście przebojów. Następnie w roku 1982 ukazał się drugi singiel "Don't Stop", który osiągnął 52. miejsce na brytyjskiej liście przebojów. W tym samym roku ukazał się wspomniany, najwyżej notowany w krótkiej karierze The Mood "Paris Is One Day Away". W następnym, 1983 roku został wydany utwór "Passion in Dark Rooms", który dotarł do 74. miejsca listy singli. Widać wyraźnie, że okienko do osiągnięcia sukcesu było w 1982 roku, bo grupa umieściła wtedy na liście singli aż dwa nagrania i były one najwyżej notowanymi utworami The Mood. W 1984 roku ukazał się ostatni singiel zespołu pt. "I Don't Need Your Love Now", który nie znalazł się na brytyjskiej liście singli. W tym samym roku grupa zakończyła działalność nie nagrywając płyty długogrającej. Po zespole pozostały single oraz wydany w USA w 1983 roku mini lp "Passion In Dark Rooms" z pięcioma nagraniami - czterema znanymi z brytyjskich singli oraz dodatkowego, wcześniej nie wydanego utworu "Don't Let Me Down". Po rozpadzie The Mood, muzycy próbowali kontynuować karierę w innych formacjach. Eric James (Logan) założył grupę STRANGELANDS, która miała na swoim koncie m.in. supportowanie A-ha. Po niepowodzeniach, panowie zajęli się innym rodzajem działalności. W 2008 roku Cherry Red Records wydał płytę "The Singles Collection", która zawierała wszystkie single, w tym strony B, a także utwór "Don't Let Me Down", pochodzący z amerykańskiego mini lp "Passion In Dark Rooms".   Po latach The Mood postanowili przywrócić pamięć o swoim zespole. Panowie odkupili od RCA/Sony cały swój katalog nagrań i pracują nad remiksami i cyfrowym remasteringiem wszystkich swoich nagrań. Pierwszym efektem ich pracy jest wydanie omawianej płyty „The Singles 1981-1984”, która od 2024 roku jest dostępna na wszystkich głównych platformach streamingowych. W tym roku ukazało się też fizyczne wydanie płyty na CD. Muzycy mają dalsze plany, włącznie z wydaniem wersji 12-calowej albumu oraz pracą nad nagraniami oraz albumem, który nigdy nie został wydany. Póki co mamy jednak płytę „The Singles 1981-1984”.  Na album „The Singles 1981-1984” składa się w sumie dwanaście utworów. Pierwsze dziesięć to strony A i B pięciu singli z lat 1981-1984. Jedenasty utwór "Don't Let Me Down" to wspomniany już numer, który w 1983 roku ukazał się na amerykańskim mini lp "Passion In Dark Rooms. Dwunasty utwór pt. "I'm Coming Home" to premierowe nagranie, które wcześniej nigdzie się nie ukazało. Być może to jeden z tych wcześniej nie wydanych numerów, które powstały w latach 80. i grupa postanowiła je przywrócić publiczności? Czy było warto? Muzyka The Mood na pewno przypadnie do gustu wszystkim miłośnikom klasycznego synth popu z początku lat 80. ale nie jest to twórczość, która ma szansę stać się zagubioną perłą muzyki lat 80. Single The Mood są bardzo sympatyczne, klimatyczne i zagrane w stylu z epoki, co jest ich główną zaletą. Mimo wszystko trudno dziwić się, że formacja nie odniosła większego sukcesu. Muzyka The Mood nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle ówcześnie odnoszących sukces grup w rodzaju Ultravox, OMD, Talk Talk czy Tears For Fears. Przeciwnie, brzmi o wiele zwyczajniej, czasami nawet banalnie. Mimo wszystko warto zwrócić uwagę na The Mood i „The Singles 1981-1984”.  Otwierający album pierwszy singiel "Is There A Reason" to rozmarzony, "noworomantyczny" utwór z soczystą partią klawiszową i miłą dla ucha melodią. W utworze ze strony B singla, instrumentalnym "Waves In Motion" słychać od drugiej minuty brawurową partię saksofonu. Pierwszy odnotowany na liście przebojów utwór "Don't Stop" jest mocno zrytmizowany bitem perkusji elektronicznej i ma wyrazistą, mocną partię wokalną. W tle klimat robią przestrzenne partie syntezatorów, ale też bardziej soczyste akordy syntezatorowe. To bardzo udane, klimatyczne single, które mogły odnieść większy sukces, ale wtedy konkurencja w brytyjskim synth popie była bardzo mocna. "Watching Time" to dynamiczny numer ze strony B singla "Don't Stop". Następnie mamy największy hit "Paris Is One Day Away" i nagranie ze strony B "No One Left To Blame". Przyznam, że wcześniejsze single "Is There A Reason" i "Don't Stop" bardziej przypadły mi do gustu. "Paris Is One Day Away" jest bardziej banalny, ale nadal ociekający elektroniką z epoki, co musi wzbudzać sympatię fana syntezatorowej klasyki. "No One Left To Blame" brzmi jak typowa strona B, czyli numer mniej udany, mający uzupełniać stronę A. W ostatnim odnotowanym na brytyjskiej liście przebojów numerze "Passion in Dark Rooms" słychać już pewną ewolucję brzmieniową The Mood w stronę bardziej konwencjonalnego popu. Nagranie nadal ocieka elektroniką, ale wyraźniej słychać tutaj partię basu a całość zaczyna brzmieć nieco "soulowo". Utwór ma chwytliwy refren i naprawdę przyjemnie się go słucha. Może, gdyby na brytyjskiej scenie nie było wtedy Spandau Ballet, które właśnie wydało "True"... "The Munich Thing", czyli strona B "Passion in Dark Rooms", to powrót do bardziej mechanicznego synth popu. Rozwój The Mood w kierunku konwencjonalnego popu najbardziej słychać w ostatnim singlu z 1984 roku "I Don't Need Your Love Now". To nadal synth pop, ale przestrzenne pasaże syntezatorowe, czy soczyste akordy nie są tutaj pierwszoplanowe. The Mood najwyraźniej podążają wraz z rozwijającą się modą. W 1984 roku syntezatory z jednej strony upowszechniły się na całej scenie pop, z drugiej strony grupy, które za tym stały traciły ten pierwotny, nowatorski, robotyczny i mechaniczny wymiar. Następowała konwergencja klasycznych grup synth pop, które inspirowały się mechaniczną, zimną konwencją Kraftwerk oraz formacji popowych, które wprowadziły do swojego instrumentarium syntezatory. Strona B ostatniego singla, czyli nagranie "She's Got Me" jest jednak jakby zaprzeczeniem moich słów, bo jednostajny elektroniczny bit i soczyste, monotonne partie syntezatorów znowu przywodzą na myśl przełom lat 70. i 80. i początek rozwoju sceny syntezatorowej. Czy warto posłuchać muzyki The Mood? Dla miłośników klasycznego synth popu, to mus. Ale nie spodziewajcie się większych artystycznych doznań, czy eksperymentalnych odkryć. The Mood to solidny przedstawiciel klasycznej sceny syntezatorowej, który niczym się nie wyróżniał spośród grup sobie podobnych, ale wstydu jego muzyka nie przynosiła. Gdyby mieli więcej szczęścia, może odnieśliby większy sukces. Ale tego im zabrakło. Nie zabrakło im za to woli i chęci przypomnienia się po latach, dzięki czemu każdy ma szansę sprawdzić jak brzmiał brytyjski synth pop w pierwszej połowie lat 80. Ten synth pop, który nie znalazł się w pierwszej lidze, ale niewiele do tego zabrakło. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz03.08.2025 r.

Więcej… Mood, The - The Singles 1981 - 1984...

Kirlian Camera - Shadow Mission HELD V

31 lipca 2025
253 odsłon
Tagi:
  • electronic
  • dark wave
  • electro pop

Kirlian Camera - Shadow Mission HELD V2009 Out of Line  1. Heldenplatz (Mission Walhalla IX)    5:342. E.D.O. (Europa Drama Orbit)    4:273. Odyssey Europa (Premiere Version)    2:454. Edges (Mission Walhalla V)    3:245. K-Pax (Remix By Fotonovela)    4:196. Alien Chill Calling (Part 1)    2:127. Enemy Closing In (Albedo 0.64)    4:088. Alien Chill Calling (Part 2)    2:069. Julia Dream (KCPF 1)    4:0710. E.D.O. (Europa Drama Orbit Mixtrumental)    5:5311. Heldenplatz (Mission Walhalla IX Radio Edit)    4:22 „Shadow Mission HELD V” to płyta trudna do zakwalifikowania, bo na 11 (lub 13 zależnie od wydania) utworów pięć jest premierowych. Trzy lub cztery to nowe wersje piosenek znanych z poprzednich albumów. Jedna to cover. Dwa utwory występują w dwóch wersjach . Na portalu Discogs płyta ta została jednak umieszczona wśród regularnych albumów zespołu Kirlian Camera. Wydano go w liczbie tysiąca egzemplarzy jako prolog do znacznie większego wydawnictwa podsumowującego prawie 30 lat działalności zespołu, które ukazało się także w 2009 roku na początek związku z wytwórnią Out Of Line.   „Shadow Mission HELD V” rozpoczyna się zaskakująco od miniatury muzycznej wykonanej na skrzypcach przez austriackiego wirtuoza Fritza Kreislera (zm. 1962). Po nim następuje nowa wersja piosenki „Heldenplatz” z 1988 r. Wersja bardzo dynamiczna z zagęszczonymi, ale ze starannie pomyślanymi efektami elektronicznymi. Trudno wymienić wszystkie, ale od razu zwróciła moją uwagę linia sekwencera przypominająca sposób programowania Christophera Franke z Tangerine Dream. Druga – „E.D.O. (Europa Drama Orbit)” to piosenka premierowa, podobnie jak poprzednia mocno electropopowa. Rozpoczyna się nierytmicznymi bitami i eksperymentalno-kosmicznymi samplami, ale potem ze śpiewem Eleny A. Fossi rozwija się w przebojowy utwór. Trzecia piosenka „Odyssey Europa (Premiere Version)” nosi ten sam tytuł co wielka kompilacja, którą ta płyta zapowiada. Zapowiada się jak ballada, ale potem zamienia się w piękny hymn, który kończy się przed upływem trzeciej minuty pozostawiając po sobie poczucie niedosytu. W Internecie można znaleźć przedłużone samodzielnie przez fanów wersje „Odyssey Europa (Premiere Version). Sam zespół wrócił do tej piosenki niedawno publikując jej rozszerzoną wersję w języku włoskim na specjalnej edycji albumu „Radio Signals For The Dying” z 2024 roku. Na YouTube można zobaczyć też teledysk. Czwarty utwór to „Edges (Mission Walhalla V)”, którego pierwowzór powstał w 1984 r. w stylu dark italo disco. Także i ta piosenka, teraz w wykonaniu Eleny A. Fossi, wyraźnie różni się od oryginału nie tracąc przy tym jego uroku. Piąty „K-Pax” w remiksie Fotonoveli to jedna z najlepszych piosenek zespołu pochodząca z płyt „Invisibile Front. 2005”. Tutaj to najbardziej taneczny  utwór na płycie, wręcz klubowy . W tej właśnie wersji od czasu wydania recenzowanej płyty „K-Pax” wykonywany jest na koncertach KC. Brzmi bardzo dobrze, chociaż w tym przypadku wolę oryginalną wersję. „Alien Chill Calling” part 1 i 2 to obowiązkowy na każdej płycie KC kącik dla miłośników eksperymentów i awangardy czyli dwie kompozycje dźwiękowe ze śladowymi liniami melodycznymi. Pomiędzy nimi umieszczono „Enemy Closing In” w stylu minimal-electro z wokalem Angelo Bergaminiego. Piosenka jest dobrym kontrapunktem dla bardziej wzniosłej, hymnicznej pierwszej połowy albumu. Emocje pozwala uspokoić „Julia Dream”, czyli cover piosenki, która ukazała się w 1968 r. na stronie B singla „It Would Be So Nice” zespołu Pink Floyd. „Julia Dream” zagrana w stylu downtempo i zaśpiewana przez Elenę A. Fossi pozostała, tak jak pierwowzór, uroczą kołysanką. Płytę zamykają instrumentalna wersja piosenki „E.D.O.” i radiowa „Heldenplatz (Mission Walhalla IX)”. Płyta „Shadow Mission HELD V” nie mogła być rewolucyjna, bo stanowiła wstęp do podsumowania dotychczasowego dorobku zespołu, ale ciekawe aranżacje, nowatorskie brzmienia, niebanalne rytmy, atrakcyjne melodie (w części znane wcześniej) i głos Eleny A. Fossi, sprawiają że można ją polecić nie tylko fanom Kirlian Camera. Można było jednak usłyszeć  także głosy żałujące odejścia od klimatów folkowo-industrialnych z lat 90. Wspomnę jeszcze, że od tej płyty istotną rolę w zespole zaczął odgrywać Falk Pitschk z Magdeburga (obecnie Plastic Autumn). Moja ocena [8/10]. Na koniec jedno zdanie o dwu- lub czteropłytowej kompilacji „Odyssey Europa”. W największym zestawie to ponad pięć godzin muzyki i 58 utworów)wybranych z dotychczasowej dyskografii zespołu. Kto jednak nie ma czasu wysłuchać całości to polecam na rozgrzewkę brawurową wersję piosenki „Comfortably Numb” zespołu Pink Floyd z sołówką Sarah Crespi na instrumentach smyczkowych.  Krzysztof Moskal31.07.2025 r.

Więcej… Kirlian Camera - Shadow Mission HELD V...
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
Image


kontakt@alternativepop.pl

  • Facebook
  • YouTube
  • Instagram
  • MIX
Patronite
|
Buy Coffee
Głosuj na listę przebojów Alternativepop.pl
Informacje
Recenzje
Relacje
Artykuły
Rankingi
Podsumowania
O Alternativepop.pl
Kontakt
  • Strona główna
  • Newsy
  • Recenzje
  • Relacje
  • Artykuły
  • Rankingi
  • Podsumowania
  • O stronie
  • Kontakt
  • Lista przebojów Alternativepop.pl