Kapitan Nemo - Zimne Kino / Twoja Lorelei1984 Tonpress A. Zimne Kino 3:44B. Twoja Lorelei 3:58 Chociaż Krajowa Agencja Wydawnicza Tonpress Sp. z o.o. nadal jest wpisana do KRS, to trudno powiedzieć jaką dokładnie działalność obecnie prowadzi. Wiadomo na pewno, że firma Agencja Artystyczna MTJ, która powstała już po upadku PRL w latach 90., w trakcie swojej działalności wykupiła znaczną część katalogów polskich firm fonograficznych sprzed 1989 roku, w tym Tonpressu. Dzięki temu w ostatnim czasie zaczęły pojawiać się w serwisach streamingowych unikatowe często single wydane w czasach PRL przez Tonpress. Jednym z nich jest kultowy dla mnie singiel Kapitana Nemo z dwoma utworami: "Zimne Kino" ze strony A winylowego krążka i "Twoja Lorelei" ze strony B. Kapitan Nemo, czyli Bogdan Gajkowski, zadebiutował na rynku muzycznym w 1978 roku, gdy pod własnym nazwiskiem wydał singiel z utworami "Dzieci Muzyki" i "Będzie niedziela". Gajkowski nie był wtedy już dawno nastolatkiem, bo miał 28 lat. Jak na debiutanta to sporo. Początkowo nie miał też nic wspólnego z elektroniką i synth popem, który przecież w krajach zachodnich zaczynał właśnie rozwijać się. "Dzieci muzyki" to całkiem przyjemny, funkujący kawałek z kręgu muzyki soulu. "Będzie niedziela" to ckliwa, mało ciekawa, popowa ballada w typowo estradowym stylu. Anna Jantar brzmiała wtedy bardziej progresywnie. Po wysłuchaniu tych pierwszych nagrań trudno było przypuszczać, że wkrótce Gajkowski stanie się idolem nastolatków szukających polskiego odpowiednika OMD czy Ultravox. Debiutancki singiel nie przyniósł też artyście powodzenia komercyjnego, ale dzięki niemu Gajkowski zaczął funkcjonować w środowisku peerelowskiego mainstreamu muzycznego. Prowadził własny zespół o nazwie Magiczna Maszyna wykonujący muzykę soul. Pierwszy sukces przyszedł w 1981 roku, gdy Gajkowski skomponował utwory „Brylanty” i „Nic naprawdę” na płytę "Układy" Izabeli Trojanowskiej. "Brylanty" okazały się sporym przebojem, osiągając w 1982 roku wysokie, czwarte miejsce na Liście Przebojów Programu Trzeciego. W tym czasie Gajkowski odkrył również syntezatory i przybrał pseudonim Kapitan Nemo. W polskiej muzyce brakowało wówczas rodzimych odpowiedników brytyjskich grup synth popowych, które święciły triumfy na całym świecie. Gajkowski postanowił to wykorzystać. W tym czasie przemianę z grupy pop rockowej w kierunku synth popu przeszedł również zespół Kombi. Choć w tym drugim przypadku było to bardziej naturalne, bo lider Kombi - Sławomir Łosowski - był klawiszowcem, który przez lata rozwijał swoje instrumentarium i interesował się tą stylistyką. W 1982 roku ukazał się singiel Kapitana Nemo "Elektroniczna cywilizacja" / "Po co mówić o tym?", przedstawiający nowy wizerunek Gajkowskiego. Utwór "Elektroniczna Cywilizacja" został zauważony, ale nie odniósł oszałamiającego sukcesu. W roku następnym ukazał się kolejny singiel z utworami: "Słodkie życie" i "S O S dla planety", ale tu również nie było przełomu. Pierwsze nagrania Gajkowskiego jako Kapitana Nemo były kwadratowe i mocno odtwórcze. Dopiero trzeci singiel z 1984 roku z utworami "Zimne Kino" i "Twoja Lorelei" odniósł sukces. Brzmienie było lepsze, nowocześniejsze a kompozycje bardziej udane. Swoje zrobiły również wideoklipy, w których zobaczyliśmy wokalistę w charakterystycznym berecie. Wielkim przebojem stał się przede wszystkim utwór "Twoja Lorelei" ze strony B singla, który doskonale wpisywał się ze swoją romantyczną i melancholijną aurą, okraszoną miarowym bitem automatu perkusyjnego, w stylistykę "new romantic". Połączenie niskiego, głębokiego głosu Gajkowskiego, przestrzennych klawiszy, automatu perkusyjnego, wyjącej w końcówce nagrania syreny, kobiecego głosu śpiewającego "Lorelei..." w tle oraz charakterystycznego beretu na trwałe wryło się w świadomość każdego nastolatka w Polsce. Dobry był też utwór "Zimne kino", który wypłynął w mediach najpierw, ale jednak to kompozycja "Twoja Lorelei" spowodowała, że Kapitan Nemo stał się ikoną polskiego synth popu. Do dzisiaj słucha się tego wspaniale. I niech ktoś pierwszy rzuci kamieniem, żeby temu zaprzeczyć! :) Po tym przełomowym singlu, Kapitan Nemo wydał z opóźnieniem, bo dopiero w 1986 roku, debiutancką płytę, na której brakowało wcześniej znanych hitów. To nie był jednak już dobry czas dla synth-popu. Styl powoli tracił na popularności również w zapóźnionym kulturowo PRL-u. W dodatku muzyka na płycie "Kapitan Nemo" była nierówna, miejscami miałka. Umiarkowaną popularność zdobył jeszcze utwór "Wideonarkomania" i w mniejszym stopniu kilka innych nagrań, np. "Bar Paradise", ale cała płyta nie odniosła wielkiego sukcesu. Czas Kapitana Nemo mijał. Szczytem jego popularności okazały się lata 1984 i 1985, gdy w komunistycznych mediach królował utwór "Twoja Lorelei" oraz w mniejszym stopniu "Zimne kino". Druga długogrająca płyta Gajkowskiego pt. "Jeszcze tylko chwila", wydana w 1988 roku, była zbiorem subtelnych kompozycji popowych w elektronicznych aranżacjach. To już zupełnie nie był czas dla Kapitana Nemo. Album przeszedł niemal bez echa. Choć Trójka lansowała nagrania pochodzące z tej płyty, to utwory ledwie wchodziły do top 30 zestawienia listy Trójki. Po tym niepowodzeniu Gajkowski zamilkł na kilka lat. Powrócił na początku XXI wieku, gdy w 2002 roku ukazał się trzeci album artysty pt. "Wyobraźnia" próbujący dyskontować wzrost zainteresowania latami 80. Wydawało się, że na fali powrotu do brzmień syntetycznych Kapitan Nemo wzbudzi większe zainteresowanie słuchaczy, ale tak się nie stało. Co ciekawe, wzbudził bardziej ciekawość sceny alternatywno-gotyckiej niż mainstreamu. w 2014 roku Kapitan Nemo wystąpił nawet na gotyckim festiwalu Castle Party. Od kilku lat słychać o jego powrocie z nowym wydawnictwem, ale na razie te zapowiedzi nie zmaterializowały się. Bogdan Gajkowski skończył w tym roku 75 lat. Młody już nie jest, ale może jest jeszcze szansa na usłyszenie jego nowych nagrań. Póki co pozostaje nam odtwarzać singiel "Zimne Kino" / "Twoja Lorelei", jego najlepsze dokonanie solowe, dzięki któremu artysta przeszedł do historii polskiej muzyki syntezatorowej. [10/10] Andrzej Korasiewicz11.06.2025 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=7mddiotDsKg{/youtube}
Promaja - Bravo Brava2025 Independent/Symphony Of Destruction 1. Hidden Figures 04:382. Cinematic TV Static 03:563. Diaspora 03:584. Modern Silence 04:195. A Call To Arms 03:42 6. Treading Water 04:337. Never Reaching Heaven 04:068. Like You Want It To 04:26 Na stronie Alternativepop.pl przede wszystkim sięgamy retrospektywnie do historii pisząc o płytach klasycznych, a czasami o tych mniej znanych, które warto poznać a dotychczas uznania nie zdobyły. Czasami sięgamy również po współczesnych wykonawców, którzy korzystając z dobrych wzorców nagrywają nową muzykę. Tak jest i tym razem. Promaja to niemal kompletnie anonimowy zespół z Australii, który tworzą trzy panie: Jasmine Dunn, Lisa McDade, Celeste Aldahn oraz jeden pan - Yussef Taouk - grający na perkusji. Ten głównie żeński zespół dostarcza wspaniałej, klasycznie post-punkowej muzyki, która zachowuje liryzm i melancholię, nie staczając się w niepotrzebny hałas, czy nadmierne skomplikowanie. Na debiutanckiej płycie formacji, która działa dopiero od 2023 roku, otrzymujemy osiem utworów, które w sumie trwają zaledwie niecałe trzydzieści cztery minuty. To w sam raz, żeby posmakować muzyki zespołu i wystarczająco dużo, żeby nie ulec jej znużeniu. Na "Bravo Brava" znajdujemy muzykę prostą, opartą o pogłosy i miękki, ale melancholijny wokal Jasmine Dunn. Nagrania są dynamiczne, czasami słychać w nich gitarową ścianę dźwięku, jak w "A Call To Arms", przede wszystkim jednak tworzą delikatnie mroczną atmosferę. W przypadku albumu "Bravo Brava" kluczowe jest spojrzenie na jego całość, z której wyłania się piękna, choć smutna aura, czasami zahaczająca o romantyzm. Muzyka Promaja, opierając się na klasycznych wzorcach post-punkowych, pozbawiona jest zbędnej agresji. Jeśli mam porównać muzykę Promaja do czegoś, co już znamy, to wspomnę, że Australijczycy przypominają mi klimatem pod względem instrumentalnym wczesny The Cult z czasów gdy występowali jako Southern Death Cult oraz wczesny Cocteau Twins z tą różnicą, że Promaja ma żywego perkusistę. Pobrzmiewa tutaj też echo Slowdive, choć muzyka jest bardziej dynamiczna, wyraźnie osadzona w post-punkowym wzorcu, a nie w stylistyce Slowdive wykraczającej poza post-punk. Promaja nie angażuje się aż tak w rozmyte tła i mniej konkretną muzykę gitarową. Na "Bravo Brava" mamy konkret i dynamizm, mimo obecnego swoistego mrocznego romantyzmu. Trudno na płycie wyróżnić poszczególne nagrania - najbardziej zwraca uwagę wspomniany już "A Call To Arms" - ale to nie jest wada albumu a raczej forma pochwały. Całość brzmi równo i klimatycznie, przy tym bardzo tradycyjnie, wręcz historycznie. Dlatego nie wszystkim album może się spodobać. Ci którzy szukają nowych brzmień, grania agresywnego, albo skomplikowanego, mogą spokojnie darować sobie album "Bravo Brava". Nie znajdą tu nic dla siebie. Niewątpliwie płyta przypadnie za to do gustu miłośnikom tradycyjnie post-punkowego grania z początku lat 80., które potrafi ująć swoją atmosferą. Mimo że Promaja to zespół młody i debiutujący, w dodatku z dalekiej Australii, to mamy do czynienie ze sprawnie grającymi muzykami, którzy zamiast eskalować wrzaskiem, starają się wykreować w swojej muzyce klimat. To z pewnością się udało. Polecam sprawdzić. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz10.06.2025 r.

Swans - Birthing2025 Young Gods Records CD 1 1. The Healers 21:412. I Am A Tower 19:173. Birthing 22:20 CD 2 4. Red Yellow 6:515. Guardian Spirit 10:576. The Merge 15:197. Rope 14:508. Away 4:21 Michael Gira po raz kolejny, podobno ostatni, przedstawia swoją wizję świata. Bo w tych kategoriach należy moim zdaniem postrzegać muzykę Swans. Jak wynika z lektury biografii Giry [czytaj artykuł >>] , mimo że posiada na wiele spraw społecznych poglądy i czasami znajduje to również odzwierciedlenie w jego muzyce, to jednak nie jest jej celem. Gira jest od początku owładnięty pasją ukazania emocji, które wypływają z jego trzewi, a są wynikiem oglądu świata odartego z wszelkich złudzeń a także nadziei. Nie po to jednak, by kogoś zdołować, albo promować zwątpienie, ale celem jest ukazanie obrazu otaczającego świata takim, jakim on jest, a właściwie, jakim go czuje Gira. Muzyka Swans to ukazanie Trwogi istnienia, a przynajmniej ja to tak odbieram. Gira tworzy raczej intuicyjnie a jego celem jest granie najgłośniej na świecie. Ale nie chodzi o hałas w stylu grup metalowych. Dźwięki, które wydobywają się z muzyki Swans mają obezwładniać, przykuwać uwagę, przerażać, wprawiać w osłupienie, może nawet swoisty trans. Mają wpływać na duszę, umysł i dotykać całego jestestwa słuchacza. Nie chodzi o żadną nawalankę, która wywołuje agresję i napędza, ale o poruszenie strun w słuchaczu, których istnienia nawet nie był świadom. Żeby to wszystko osiągnąć Gira podąża za intuicją w osiągnięciu swojej wizji artystycznej, która siedzi w jego głowie. Z tego powodu artysta jest postrzegany przez współpracowników jako osobowość trudna, nie licząca się z odczuciami kolegów. Gdy jednak już muzycy poddadzą się dyktatowi artystycznemu Giry, efekt końcowy niemal zawsze robi wrażenie. Gira poświęca uwagę każdemu pojedynczemu dźwiękowi, pochyla się nad jego brzmieniem, dążąc do osiągnięcia konkretnego kształtu, który ma w swojej głowie. To jest najtrudniejszy moment dla muzyków Swans, czasami bywa traumatyczny, bo Gira wymusza osiągnięcie swojego celu często krzykiem oraz metodami pozamuzycznymi, wprowadzając wykonawcę danego dźwięku w nastrój, który według Giry posłuży do wydobycia z niego oczekiwanego efektu. Gdy jednak nowa muzyka Swans jest już gotowa, zarówno jej twórcy, jak i słuchacze w przeważającej większości przyznają, że było warto. Czy tak jest również w przypadku najnowszej płyty "Birthing"? Najprościej jest odpowiedzieć, że tak. Mimo że "Birthing" to tradycyjna od czasu "The Seer" niemal dwugodzinna symfonia rockowa, słucha się jej równie tradycyjnie z uwagą i rosnącą ekscytacją. Powolnie rozwijające się, ociężałe melorecytacje w rozpoczynającym album, prawie dwudziestodwuminotowym "The Healers", nabierają tempa i hałasu już w połowie nagrania. Walcowaty rytm przeradza się w coraz większy zgiełk, by zwalniać i przyśpieszać oraz na końcu znaleźć zwieńczenie w hałasie o większym natężeniu, ale pozostając powolnym i transowym. Trzeba przyznać, że nagrania zgromadzone na "Birthing", choć mają w sobię tę pierwotną rozpacz, jak na wcześniejszych albumach, to jednak brzmią częściej łagodnie i stonowanie niż na wcześniejszych wydawnictwach. Następny "I Am A Tower" jest na wstępie znacznie bardziej dysonansowy, a głos Giry drapieżny i schizofreniczny. Napięcie od początku jest podwyższone, by jednak przygasnąć w połowie nagrania. W ostatniej części tego prawie dwudziestominotowego utworu nabiera on cech motorycznych, dzięki mechanicznemu rytmowi perkusji i niemal przebojowej frazie tytułowej powtarzanej przez Michale Girę. W samej końcówce narasta zgiełk, który obleka transowy rytm utworu, by nagle zgasnąć. Tytułowy "Birthing" rozpoczynają również dźwięki mocno dysonansowe, ale zagrane ciszej i delikatniej. Początek przypomina trochę próbę orkiestry symfonicznej, która przygotowuje się do gry. Dopiero w piątej minucie pojawiają się pierwsze uderzenia w perkusję, a później dochodzi głos Giry. W tle cały czas słychać dźwięki "próbującej orkiestry". To trzecie i najdłuższe spośród okołodwudziestominutowych nagrań na najnowszej płycie Swans. Nabiera wyraźniejszego tempa około dziesiątej minuty, gdy do gry wchodzi rytm wybijany z większą intensywnością przez perkusistę. Muzyka milknie jednak nagle w dwunastej minucie, by rozpocząć ponowy marsz ku zgiełkowi. Ale wszystko zaczyna się od początku, najpierw dzięki spokojnemu wokalowi Giry, do którego dołączają z czasem kolejne dźwięki. Intensywność nagrania ponownie narasta i zwalnia, ale od osiemnastej minuty rozpoczyna się zwieńczenie w mechanicznych, szybkich uderzeniach bębnów i zgrzytach gitar, które przerywane fragmentami niemal ciszy ostatecznie urywają się na końcu. W ten sposób kończy się pierwsza część albumu w formacie CD. Drugą część wydawnictwa CD rozpoczyna ledwie siedmiominutowy, najkrótszy na płycie "Red Yellow". Szeptany, niemal ciepły głos Giry prowadzi nas przez chwilę w rejon, którego nie powstydziliby się wykonawcy z kręgu krainy łagodności. Utwór szybko jednak nabiera tempa i dynamiki zyskując cechy psychodeliczne, ale dysonanse dźwiękowe słychać jedynie pod koniec kompozycji i to nie na pierwszym planie a w tle. "Guardian Spirit" zaczynają dźwięki przypominające przygotowanie do obrzędów pogańskich, w tle słychać flet. Za chwilę wchodzi mocny, pewny głos Giry oraz dołączają kolejne dźwięki intensyfikując brzmienie kompozycji. Intensywność utworu wzrasta, Gira śpiewa coraz bardziej rozpaczliwie, właściwie krzycząc, a kolejne instrumenty, które dołączają dodają kompozycji ciężkości. W końcu nagrania słyszymy zgiełk, który finalnie gaśnie kończąc utwór. "The Merge" rozpoczyna się od dziecięcego głosiku mówiącego: "I love you Mummy", który szybko zostaje przykryty kilkudziesięciosekundową nawałnicą dźwięków. Po nim słychać zapętlony bas, urozmaicony delikatną grą pianina w tle oraz dominującym, ale urywającym się dźwiękiem przypominającym syrenę. Są także co najmniej dwie różne linie saksofonu, obie nieco schizofreniczne. W szóstej minucie wraca nawałnica z początku utworu połączona z wyliczanką dziecięcą. Na tym jednak nie koniec. Nagranie w siódmej minucie znowu zmienia charakter i przez kilka minut słyszymy narastające, dronowe buczenie pozbawione rytmu. Ale i to nie koniec. W dwunastej minucie wcześniej narastający zgiełk cichnie i słychać przez moment zawodzenia przypominające skowyt wiedźm. Nagle wszystko uspokaja się i wchodzi ciepły, ale mroczny śpiew Giry przy akompaniamencie gitary akustycznej i tak utwór trwa do końca urywając się przy śpiewie "papampampam". Można byłoby tak opisać każdy utwór z jeszcze większymi szczegółami, ale lepiej chyba je zwyczajnie posłuchać. Bogactwo dźwięków jak zwykle w przypadku Swans jest spore, a nastroje narastającej intensywności przeplatają się z tymi spokojniejszymi, ambientowymi. Właśnie tak zaczyna się ostatni akord na płycie w postaci połączonych utworów "Rope" i "Away". Nagranie "Rope" bardzo długo rozwija się, zgiełk narasta powoli aż do piętnastej minuty, gdy "Rope" przechodzi w "Away" kończący najnowsze wydawnictwo Swans. "Away" jest bardziej akustyczny, brzmi łagodnie, niemal sielsko. Michael Gira żegna się w spokoju i łagodności. Jeśli "Birthing" ma być pożegnaniem Swans z wielkim brzmieniem, to udało się ono znakomicie. Swans przebył od swoich ekstremalnych początków, będących skrzyżowaniem no wave i noise rocka, bardzo długą drogę. Choć Michael Gira nadal pielęgnuje swoje bezkompromisowe podejście do tworzenia muzyki, to jednak zawartość "Birthing" wydaje się być bardziej przystępna i akceptowalna dla miłośników brzmień łagodniejszych. Oczywiście nadal jest tutaj sporo hałasu, dysonansu i zgiełku, ale na płycie wyczuwam chwilami sporo z nastroju projektu Skin (World of Skin). Wprawdzie nie ma tutaj Jarboe i "Birthing" nie jest płytą tak akustyczną i eteryczną jak albumy Skin, ale mimo wszystko uważam, że jest coś z nastroju obecnego na tamtych wydawnictwach. A może po prostu chciałbym, żeby tak było? Bo właśnie ten okres twórczości Michaela Giry jest mi najbliższy a najnowsza płyta Swans zwyczajnie podoba mi się. Najważniejsze jest to, że muzyka zawarta na "Birthing", mimo swojej obszerności i długości, nie nudzi. Paleta dźwięków, które wykreował Michael Gira wraz ze swoim obecnym składem Swans, jest wciągająca i intrygująca. Ale dawkować ją trzeba ostrożnie, bo mimo miejscami cieplejszego i łagodniejszego klimatu, Swans pozostaje bezkompromisowy w ukazywaniu Trwogi życia. A z tym należy obchodzić się ostrożnie, by nie popaść w dół, z którego później trudno się wydobyć. [9/10] Andrzej Korasiewicz02.06.2025 r.
Peter Godwin - Dance Emotions1982 Polydor 1. Emotional Disguise (Extended Version) 4:152. Torch Songs (Extended Version) 5:353. French Emotions 2:304. Images Of Heaven (Dance Mix) 5:005. Cruel Heart 3:126. Luxury (Extended Version) 5:26 Peter Godwin to kolejna mniej znana postać, która na początku lat 80. odegrała pewną rolę w rodzącym się ruchu "new romantic". Artysta zaczynał w drugiej połowie lat 70. w glam rockowym zespole Metro i właśnie dzięki niemu spotkał przedstawicieli nowej stylistyki. Jak wynika z wkładki do kompilacyjnego albumu Godwina "The Polydor Years", grupa Metro zagrała swój pożegnalny koncert w 1981 roku w Rainbow w Londynie na walentynkowej imprezie organizowanej przez Steve'a Strange'a i Rusty Egana z klubu Blitz razem z Depeche Mode i Ultravox. W tym czasie Peter Godwin podpisał już kontrakt z firmą Polydor. Pod wpływem nowej, elektronicznej stylistyki postanowił odejść od grania rockowego i swoje nowe kompozycje nagrać przy pomocy syntezatorów oraz automatu perkusyjnego. Producentem nowej muzyki Godwina został Georg Kajanus, który w tym czasie również był pod urokiem muzyki elektronicznej. Zanim Godwin nagrał pełnowymiarową płytę "Correspondence" (1983), ukazały się dwie epki "Dance Emotions" (1982) i "Images of Heaven" (1982). W solowym dorobku Godwina jako pierwszy wydany został jednak już w 1981 roku singiel "Torch Songs For The Heroine". Na niego powinni zwrócić baczniejszą uwagę miłośnicy talentu Midge Ure'a, bo to właśnie on go wyprodukował. Na epce "Dance Emotions" znajduje się jako drugi utwór pod skróconym tytułem "Torch Songs" za to w wersji wydłużonej. Jak doszło do współpracy Petera Godwina z liderem Ultravox? Panowie znali się już od 1977 roku, kiedy spotkali się w niemieckiej telewizji występując tam ze swoimi ówczesnymi zespołami. Peter Godwin prezentował się w składzie wspomnianej już grupy Metro a Midge Ure grał i śpiewał wówczas w rockowej formacji Slik. Warto dodać, że grupa Metro zaprezentowała wtedy utwór "Criminal World", którego własną wersję nagrał David Bowie - ukazała się w 1983 roku na płycie "Let's Dance". Trzeba też przypomnieć, że Midge Ure odniósł swój pierwszy sukces komercyjny właśnie w grupie Slik. Singiel Slik "Forever and Ever" dotarł w 1975 roku na sam szczyt brytyjskiej listy przebojów. Midge Ure i Peter Godwin ponownie spotkali się na wspomnianej wcześniej imprezie walentynkowej. Godwin zaprezentował Ure'owi swój utwór "Torch Songs For The Heroine" a Midge Ure, któremu numer spodobał się, zaproponował wyprodukowanie kompozycji. W utworze słyszymy grę na cytrze i cymbałach Johna Leacha a także mechaniczne bębnienie perkusisty Kenny'ego Hislopa. Nad całością rozpościera się jednak charakterystyczny "noworomantyczny" duch, znany wszystkim z ówczesnych dokonań Visage czy Ultravox. Wyraźnie słychać tutaj rękę Midge Ure'a. W utworze "Images Of Heaven" mamy kolejny ślad Ultravox, bo na elektronicznej perkusji gra bębniarz tej formacji Warren Cann. W tle słychać przestrzenne i esencjonalne partie syntezatorowe. W trzecim na epce nagraniu "French Emotions" Godwin śpiewa po francusku, co przywołuje trochę ducha Visage i "Fade to Grey". Utwór wprawdzie utrzymany jest w innym tempie, ale podobnie jak w całym wydawnictwie dominują w nim syntezatory i noworomantyczny klimat. Tak jest zarówno w otwierającym wydawnictwo dynamicznym i syntetycznym "Emotional Disguise" (Extended Version), jak i w kończących epkę nagraniach "Cruel Heart" i "Luxury" (Extended Version). Ten pierwszy to radosny, niemal skoczny pop, w którym jednak istotnymi ozdobnikami są partie syntezatorowe. "Luxury" jest trochę bardziej melancholijny. Ważnym elementem nagrania jest partia basu a jako ozdobniki słychać również rytmiczne zagrywki na gitarze. W tle oczywiście nadal słyszalne są syntezatory. "Dance Emotions" to bardzo przyjemna muzyka utrzymana w duchu noworomantycznym. Dla miłośników tej stylistyki to absolutny mus, choć płytka to zaledwie sześć utworów trwających dwadzieścia sześć minut. Nie ma tutaj żadnych wielkich odkryć i kompozycji przełomowych, ale powinni na nią zwrócić uwagę szczególnie miłośnicy Ultravox, ponieważ są tutaj dwa ślady związane z grupą. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz24.05.2025 r.
Zaine Griff - Figvres1982 Polydor 1. The Proud Ones 5:072. The Vanishing Men 3:483. Flowers 4:264. Hot 4:365. Fahreinheit 451 5:506. Figures 3:047. The Stranger 2:418. Time Stands Still 3:189. 83RD And 4TH 3:2510. Chance Of A Dance 3:4811. The Beating Of Wings 5:34 Postać Zaine'a Griffa jest bardzo mało znana. W Polsce lat 80. jego muzyka nie zaistniała chyba w ogóle, a przynajmniej w mojej pamięci nie zapisało się to. Ten z pochodzenia nowozelandzki wokalista nie przebił się jednak na większą skalę również w Wielkiej Brytanii, ani w pozostałych częściach świata. Gdy jednak przyjrzeć się jego drugiej płycie "Figvres" z 1982 roku to nazwiska muzyków, którzy wzięli udział w jej nagraniu robią wrażenie. Warren Cann z Ultravox zagrał na perkusji, Kate Bush zaśpiewała w chórkach, Yukihiro Takahashi (Yellow Magic Orchestra) obsłużył syntezatory a całość była współprodukowana przez słynnego Hansa Zimmera. Jak to się stało, że patrząc z dzisiejszej perspektywy postać niemal anonimowa zgromadziła tak znaczące grono twórców? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć jednoznacznie, ale właśnie ta sytuacja pozwala zagłębić się za kulisy muzyki, prześledzić jakimi ścieżkami podąża muzyczna sława oraz zastanowić się jak to się dzieje, że czasami niektórych omija. Zaine Griff przybył do Wielkiej Brytanii z Nowej Zelandii w latach 70. Jeszcze w Auckland w wieku 16 lat dołączył do tradycyjnie rockowego zespołu The Human Instinct. Gdy w połowie lat 70. przeprowadził się do Anglii od razu wpasował się w brytyjskie środowisko muzyczne. W 1977 roku zagrał jako muzyk sesyjny dogrywający niektóre partie na basie na wydanej rok później płycie "Misfits" grupy The Kinks. Już w 1979 roku rozpoczął karierę solową. To był czas nowej fali i rodzącej się estetyki "new romantic". I właśnie w tym duchu nagrał debiutancką płytę pt. "Ashes and Diamonds" wydaną w 1980 roku. Wizerunek Griffa wyraźnie nawiązywał do androgynicznej estetyki Davida Bowie, ale i muzyka w dużym stopniu odwoływała się do Bowiego, wzbogacona jednak o brzmienie syntezatorów. Podobieństwo do Bowiego nie było zresztą niczym dziwnym skoro do pracy przy płycie został zatrudniony w roli producenta nie kto inny jak Tony Visconti. Już na "Ashes and Diamonds" z Griffem współpracował przyszły gwiazdor muzyki filmowej Hans Zimmer. I właśnie ten album jest przez niektórych wyżej oceniany niż "Figvres". Mnie jednak bardziej podoba się drugi album. Debiutancka płyta "Ashes and Diamonds" ma brzmienie bardziej organiczne i bliższa jest twórczości Bowiego. Wydawnictwo "Figvres" natomiast przypadło mi bardziej do gustu ze względu na syntezatorowe i noworomantyczne brzmienie, zbliżające płytę do typowej estetyki "new romantic". Zaine Griff śpiewa na "Figvres" mocnym, pewnym głosem. Uzupełnia go gra na elektronicznej perkusji Warenna Canna, bas Billa Kristiana, masa syntezatorów obsługiwanych przez Andy Clarka, Yukihiro Takahashiego oraz samego Zaine'a Griffa a także wielokrotnie powracające partie smyczkowe, co przywołuje trochę na myśl ówczesną twórczość Ultravox, ale muzyki Griffa do tej ostatniej grupy jednak nie należy porównywać. Zamykający album utwór "The Beating Of Wings", zanim nabierze klubowego rytmu, ma za to we wstępie coś z monumentalności muzyki filmowej Hansa Zimmera. I taka mieszanka stylistyczna dostępna jest właściwie na całej płycie. Od pierwszego utworu "The Proud Ones" od razu wchodzimy na wysokim tempie, dzięki miarowemu rytmowi w rejony klubowego szaleństwa w otoczce noworomantycznej dekadencji. "The Vanishing Men" jest rytmicznie bardziej mechaniczny i robotyczny, ale niewzruszony śpiew Griffa kieruje uwagę na tytułowy, chwytliwy refren. "Flowers" jest utrzymany w wolniejszym tempie, dzięki czemu nabiera cech romantycznych a oprócz nadal dominującego śpiewu Griffa można też przyjrzeć się bliżej partiom syntezatorów. "Hot" znowu nabiera szybszego tempa i wpada wręcz w taneczny pęd, który zmitygowany jest partiami smyczkowymi a także pulsującym brzmieniem basowego syntezatora. W "Fahreinheit 451" ponownie słyszymy partie smyczkowe, ale zaraz na samym początku ładnie pulsuje basowy syntezator. Nagranie, mimo nadal tanecznego rytmu, brzmi bardziej melancholijnie i romantycznie. W tytułowym "Figvres" od początku słychać dynamiczną partię smyczkową, która później powraca. W tle słychać też przestrzenne klawisze oraz te w trybie piano w charakterze rytmicznym. Nad wszystkim czuwa z miarowym tempem perkusji Warren Cann. "The Stranger" rozpoczynają syntetyczne dźwięki przywołujące na myśl klimat bliskowschodni, ale tempo nieszczególnie zwalnia, wyraźnie też słychać pulsujący bas. Zaine Griff śpiewa niemal cały czas tak samo, co można poczytać zarówno za zaletę, jak i wadę. Nie fałszuje, ale można być znużonym pewną monotonią głosu wokalisty. "The Stranger" płynnie przechodzi w "Time Stands Still", który ma chwytliwy refren i bardzo szybkie tempo. Z "Time Stands Still" płynnie trafiamy do "83RD And 4TH", w którym ładnie dominuje puls basu a w tle słychać dynamiczne, trochę rwane partie smyczkowe. "Chance Of A Dance" to jakby kolejna część suity. Tym razem tempo trochę uspokaja się a nastrój robi się nieco wodewilowy z cały czas obecnymi smykami. Utwór jawi się jako swoiste zakończenie tej mini-suity, która rozpoczęła się od "The Stranger". Płytę wieńczy wspomniany już "The Beating Of Wings". "Figvres" to moim zdaniem zagubiona perełka "new romantic". Nie ma tutaj wprawdzie kompozycji, które można uznać za ponadczasowe, ale otrzymujemy muzykę równą, dobrą, której słucha się z przyjemnością. O ile oczywiście znajdujemy przyjemność w słuchaniu "new romantic" czy też "syntezatorowej nowej fali", jak lubię nazywać taką muzykę. Monotonny sposób śpiewania Zaine'a Griffa bywa czasami męczący, ale to jedynie mój subiektywny punkt widzenia, który i tak rekompensuje muzyka w klimacie epoki, która znajduje się na albumie. [8/10] Andrzej Korasiewicz20.05.2025 r.
Peter Murphy - Silver Shade2025 Metropolis 1. Swoon 5:162. Hot Roy 3:453. Sherpa 3:324. Silver Shade 4:075. The Artroom Wonder 5:006. Meaning Of My Life 5:517. Xavier New Boy 5:458. Cochita Is Lame 4:299. Soothsayer 3:2710. Time Waits 4:3111. Sailmaker's Charm 6:2612. Let The Flowers Grow 5:13 Lubię solową twórczość Peter Murphy'ego, ale przyznam, że zupełnie nie czekałem na jego kolejną płytę. Ostatni album "Lion" (2014) był na tyle udany, że dla mnie mógłby zamknąć dyskografię Murphy'ego. Tak, nie jestem jego "hardkorowym" fanem, co nie znaczy, że nie lubię jego muzyki. Bauhaus był dla mnie ważnym zespołem w czasach licealnych. W moim przypadku było to na przełomie lat 80. i 90., gdy formacja już nie istniała a panowie z grupy grali w swoich projektach, albo jak Murphy czy Daniel Ash wydawali płyty solowe. Albumy "Love Hysteria" (1988) i "Deep" (1989) poznawałem na bieżąco, ale wtedy bardziej podobał mi się klimat płyt Bauhaus. Solowy Murphy był dla mnie wówczas zbyt popowy i mało wyrazisty, choć dobrze się go słuchało. Ale wolałem punkowo-mroczną moc płynącą z "In the Flat Field" (1980) oraz mroczne, melancholijne piękno z "The Sky's Gone Out" (1982) i "Burning from the Inside" (1983). W tamtym czasie Bauhaus był u mnie numerem jeden, jeśli chodzi o mroczniejszą odmianę rocka, przed The Cure i The Sisters of Mercy. Kolejne solowe płyty: "Holy Smoke" (1992), "Cascade" (1995) przeszły u mnie całkowicie obojętnie. Dzisiaj cenię bardziej "Cascade", ale wtedy muzyka w ogóle u mnie zeszła na dalszy plan. Większą uwagę na Petera Murphy'ego zwróciłem na kolejnym albumie pt. "Dust" (2002), który przypadł mi do gustu, prezentując mistyczne brzmienie Bliskiego Wschodu w elektronicznej otoczce. W okresie "Unshattered" (2004) najwięcej słuchałem elektroniki i electro-industrialu, więc znowu płyta Murphy'ego nie wywołała u mnie większych emocji. Zupełnie nie podobał mi się mocno rockowy i prosty "Ninth" (2011). Za to wspomniany już "Lion" (2014) sprawił, że znowu spojrzałem na Murphy'ego cieplejszym okiem. Nigdy to nie była jednak u mnie wielka zażyłość z muzyką Murph'ego. Dzisiaj najbardziej lubię jego dwie płyty solowe, z końca lat 80., przy czym "Love Hysteria" z przyczyn sentymentalnych (świetny numer "All Night Long"!), a "Deep" chyba najbardziej broni się jeśli chodzi o cały dorobek solowy artysty. Peter Murphy w tym roku kończy 68 lat, co nie jest jeszcze aż tak zaawansowanym wiekiem jak na muzyka rockowego, jeśli weźmiemy pod uwagę choćby weteranów z The Rolling Stones. Z drugiej strony kiedyś trudno było sobie wyobrazić, że w tym wieku lider Bauhaus będzie jeszcze nagrywać. A tymczasem mimo przebytego zawału nie zamierza się poddawać i po jedenastoletniej przerwie powraca z nowym materiałem pt. "Silver Shade". Zanim artysta opublikował cały album pojawiały się jego zapowiedzi w postaci pojedynczych piosenek. Najpierw usłyszeliśmy zaskakujący duet z Boyem Georgem (Culture Club) pt. "Let The Flowers Grow", moim zdaniem średnio udany. Następnie był bardzo wciągający, dzięki współpracy z Trentem Reznorem z silnym elektronicznym nerwem "Swoon" a jako trzeci z jeszcze wyraźniejszym elektronicznym pulsem "The Artroom Wonder". Brzmiało to wszystko bardzo zachęcająco. Na "Silver Shade", który został opublikowany, oprócz nagrań wspomnianych, znalazło się jeszcze dziewięć innych. Czy cały materiał jest równie ciekawy? Pierwsze wrażenie po wysłuchaniu całości było takie, że płyta jest nierówna. Jest kilka świetnych lub bardzo dobrych momentów ("Swoon", "Hot Roy", "The Artroom Wonder", "Cochita Is Lame"), ale inne to zwykłe średniaki. Po kilkakrotnym przesłuchaniu albumu wrażenie jest lepsze, ale nadal płyta nie urasta do rangi wielkiego osiągnięcia. Ale czy tego oczekiwaliśmy po artyście na tym etapie jego kariery? Gdybym nie znał utworów zapowiadających nowe wydawnictwo, do wysłuchania płyty przystąpiłbym bez jakichkolwiek oczekiwań i pewnie album byłby dla mnie dużym zaskoczeniem na plus. Przyznam jednak, że "Swoon" i "The Artroom Wonder" rozbudziły trochę mój apetyt. Wprawdzie duet z Boyem Georgem niezbyt mnie przekonał, ale liczyłem, że całość będzie utrzymana właśnie w klimacie wspomnianych "Swoon" i "The Artroom Wonder". Tymczasem okazało się, że "Silver Shade" wcale nie jest zdominowany przez elektronikę. Oprócz takich momentów są też zwykłe, dosyć przeciętne nagrania rockowe przypominające choćby The Stooges ("Soothsayer") lub twórczość Davida Bowie ("Time Waits"). Można więc na płytę spojrzeć dwojako, albo krytycznie jak na materiał "nierówny", albo pozytywnie jak na wydawnictwo urozmaicone brzmieniowo. Ponieważ jednak spodziewałem się bardziej klimatów zbliżonych do nagrań w rodzaju "Hot Roy", to ostatecznie jestem trochę zawiedziony. Możliwe też, że słuchacze oczekujący brzmień typowo rockowych, mogą z kolei odczuwać niezadowolenie z faktu użycia intensywnej elektroniki w tych nagraniach, które mnie najbardziej przekonują. W efekcie może się okazać, że płyta nie przekona ani jednych, ani drugich. Na pewno jednak trafi do "hardkorowych" fanów Petera Murphy'ego a także środowiska gotyckiego, w którym przecież obecna jest zarówno stylistyka rockowa, jak i elektroniczna. "Silver Shade" jest miksem obu wrażliwości muzycznych, ale nie w takim sensie, że kompozycje z albumu są elektroniczno-rockowe, tylko w takim, że te elektroniczno-rockowe współistnieją z klasycznie rockowymi. Trzeba wyraźnie jednak zaznaczyć, że muzyka na nowej płycie Murphy'ego jest co najmniej solidna. Nie znajdziemy tutaj żadnej słabizny. W najgorszym razie, te mniej intrygujące kompozycje są średniakami. Na dzisiaj płyta wygląda mi na mocną siódemkę w skali 1-10. Być może z czasem bardziej ją docenię, albo wprost przeciwnie, zupełnie nie będę do niej wracać (niestety, ale to jest bardziej prawdopodobne). Póki co jednak sugeruję, że warto zapoznać się z najnowszą muzyką Petera Murphy'ego. U mnie ocena [7.5/10]. Andrzej Korasiewicz10.05.2025 r.
VNV Nation - Construct2025 Anachron Sounds 1. Hymn 02:242. The Spaces Between 04:433. Station 21 05:434. By Your Side 04:495. Nothing More 05:306. Save Me 05:297. Close to Heaven 07:098. Silence Speaks 05:089. On Other Oceans 06:0510. Frontier I + II 07:28 Ronan Harris przyszykował prawdziwą ofensywę nowej muzyki VNV Nation w 2025 roku. Lidera VNV aż tak rozsadza energia i ilość pomysłów, że oprócz właśnie wydanego albumu "Construct", który trwa prawie godzinę, w tym roku zapowiadane jest również drugie wydawnictwo pt. "Destruct". A przecież poprzednia płyta pt. "Electric Sun" ukazała się ledwie dwa lata temu. W drugiej dekadzie XXI wieku częstotliwość wydawania nowych płyt VNV Nation wyraźnie osłabła. A tymczasem w trzeciej dekadzie z głowy Harrisa zaczyna wylewać się nowa muzyka niemal jak z wulkanu. Czy jednak ilość idzie w parze z jakością? Bardzo podobała mi się ścieżka twórczości VNV obrana na "Noire" (2018), która była kontynuowana na "Electric Sun" (2023) [czytaj recenzję >>]. Choć mieszanie dynamicznych, bitowych utworów z powolnymi i pompatycznymi występowało w muzyce VNV niemal od samego początku działalności zespołu, to jednak przez lata zmieniały się proporcje. Początkowo w muzyce VNV przeważał wyraźnie zaznaczony bit i szybkie tempa. Elementy patosu były jedynie uzupełnieniem, nadającym muzyce zespołu oryginalny charakter, wyróżniający go na tle innych grup z kręgu electro/EBM. Z czasem jednak tempo muzyki na kolejnych płytach spowalniało, a nawet te szybsze numery nabierały cech bardziej synthpopowych. Marketingowo wymyślono termin "future pop", którego VNV miał być czołowym przedstawicielem. Ja również dałem się ponieść powabowi tego niezbyt precyzyjnego, a dzisiaj niemal zapomnianego określenia i obficie stosowałem go przed dwudziestu laty recenzując płyty m.in. Seabound, Angels and Agony, State of the Union a także muzykę czołowych wykonawców wywodzących się ze sceny electro/EBM, którzy na początku XXI wieku złagodzili brzmienie - Covenant, Apoptygma Berzerk, Assemblage 23. VNV szybko jednak zaczął odstawać nawet od kręgu "futurepopowego". Z muzyki zespołu coraz bardziej wylewało się morze patosu oraz hymnowość. Wtedy byłem bardzo krytyczny wobec tego zjawiska, ale dzisiaj to się zmieniło. Obecnie bardziej denerwuje mnie walący, pusty, technoidalny rytm, charakterystycznych dla wykonawców electro/EBM, który zwyczajnie wydaje mi się na dłuższą metę męczący oraz nudny. Z tego punktu widzenia zacząłem inaczej patrzeć na VNV Nation a ich muzyka jest mi dzisiaj znowu bliższa. Idealną równowagą patosu, melodii i rytmu była dla mnie płyta "Noire" (2018). "Electric Sun" (2023) też sprawdziła się dobrze, a jak jest w przypadku "Construct"? W tym kotle, w którym miesza sie technoidalny bit, chóralne i orkiestrowe tła, przestrzenne klawisze tworzące klimat oraz naprzemienne tempa - wolne i szybkie - ważne jest, żeby czegoś nie dodać za dużo lub za mało. Jeśli będzie zbyt wiele wolnego, wleczącego się tempa, to nieuchronnie muzyka stanie się nużąca i nudna. Jeśli przez całą płytę będzie tylko walenie i jednostajny bit, to będzie równie nieciekawie. Znajdą sie fani takiego brzmienia, ale to będzie nisza. Żeby muzyka VNV dotarła do szerszego grona miłośników brzmień elektronicznych, musi być zachowana równowaga. Oczywiście same kompozycje muszą mieć też odpowiednią jakość, a melodie zwracać uwagę, przyciągać do siebie. Czy tak jest na płycie "Construct"? Nie jest źle, ale nawet ja uważam, że Harris trochę przedobrzył z wolnymi tempami i wlokącymi się kompozycjami. Choć mimo wszystko płyty słucha się całkiem przyjemnie, to korzystniej byłoby, gdyby niektóre kompozycje były krótsze. Np. kończący album utwór "Frontier I + II" wlecze się niemiłosiernie. Nagranie powstało z dwóch kompozycji, a może lepiej byłoby z jednej zwyczajnie zrezygnować? Maksymalnie dwu, trzyminutowa klamra w zupełności by wystarczyła i ładnie zamykała album, który rozpoczyna nieco ponad dwuminutowym "Hymn". Po tym hymnowym początku mamy zwarty "The Spaces Between", który po kilkudziesięciu sekundach syntezatorowego plumpkania, nabiera żywszego tempa dzięki mechanicznemu, technoidalnemu rytmowi oraz pięknemu, przestrzennemu, rozmarzonemu motywowi syntezatorowemu, który później powraca w nagraniu. Bardzo dobry numer, który dzięki temu przestrzennemu motywowi syntezatorowemu, przenosi mnie niemal w czasy przełomu lat 70. i 80. i przypomina trochę Jean Michael Jarre'a a może wczesne OMD. W podobne rejony zaprowadza mnie utwór "Station 21", w którym również słychać w tle ładną melodię graną na syntezatorze. Następny numer pt. "By Your Side" to trzeci singiel, który zapowiadał album. Chwytliwy i dynamiczny utwór grany jest w szybkim tempie, choć bit nie jest tak natarczywy i technoidalny. Nadal powracają w nim przestrzenne, niemal orkiestrowe motywy syntezatorowe. "Nothing more" to numer pozbawiony bitu, fortepianowy z przestrzennymi samplami orkiestrowymi, do granic bólu pompatyczny i wzniosły. Na taką wersję VNV trzeba mieć nastrój, bo w przeciwnym razie można dojść do wniosku, że "za dużo cukru w tym cukrze". Ten nastrój kontynuuje na początku "Save Me", przez co jest niepotrzebnie rozwleczony. Dopiero w trzeciej minucie pojawiają się: stonowany rytm i soczysta partia grana na syntezatorze. Robi się ciekawie i w takim stanie pozostajemy do końca utworu. Następny "Close to Heaven" od początku ma w sobie dynamikę, która z czasam rozkręca się. Nie wiem tylko po co nagranie ciągnie się aż przez siedem minut? Spokojnie można byłoby je skrócić o dwie, trzy minuty. "Silence Speaks" to pierwszy singiel zapowiadający płytę. To poprawny numer oparty o techoidalny bit w szybszym tempie i w odpowiedniej długości. "On Other Oceans" również ma wyraźnie zaznaczony bit i wirujący motyw syntezatora, ale czemu trwa aż sześć minut? Numer podoba mi się, ale moim zdaniem zyskałby jeszcze na wartości, gdy go nieco przyciąć. Mimo tych uwag płyty słucha się z przyjemnością i choć jest według mnie zbyt rozwleczona, to podoba mi się. Album nie przypadnie do gustu tym, którzy w muzyce VNV Nation szukają głównie bitu, szybkiego tempa i elementów mroczniejszych. Na płycie "Construct" Ronan Harris stawia bardziej na melodie i nastrój oraz przedstawia jaśniejszą wizję świata. Zobaczymy co przyniesie druga płyta pt. "Destruct", bo już sam tytuł sugeruje, że może być "mroczniej" i bardziej "destrukcyjnie". Wkrótce przekonamy się o tym a na razie dostaliśmy VNV Nation w pozytywnym tonie i choć "Construct" nie jest pozbawiony wad, to płyty słucha się przyjemnie. Nie ma tutaj żadnych wzlotów, ale otrzymaliśmy sporą dawkę optymistycznego electro-popu. Choć niektórzy będą twierdzić, że jest za słodko i cukierkowo, ja jestem mimo wszystko na "tak". [7.5/10] Andrzej Korasiewicz09.05.2025 r.
Kirlian Camera - Coroner's Sun2006 Trisol 1. Panic Area 2:352. Coroner's Sun (Official Version) 5:273. Beauty As A Sin 4:094. Illegal Apology Of Crime 4:275. Kaczynski Code 6:296. CIA Haunted Headquarters 2:367. No One Remained 5:198. Koma-Menschen 5:389. Citizen Una 7:3910. The Day Of Flowers (Incl. "Il Cielo Prima Della Fine") 6:33 Płyta „Coroner's Sun” ukazała się 27 stycznia 2006 roku, niecałe dwa lata po „Invisibile Front. 2005”, stanowiącej nowe otwarcie w mającej już ponad dwadzieścia lat karierze zespołu. Podobnie jak na poprzedniej płycie, duet Angelo Bergamini i Elena Alice Fossi postanowił być samowystarczalny pod względem artystycznym, wykonawczym i producenckim. Płytę rozpoczyna intro „Panic Area” nawiązujące do eksperymentalnej strony twórczości zespołu. Po nim następuje tytułowa piosenka o ujmującej melodii z charakterystyczną, mocno elektroniczną aranżacją, zaśpiewana przez Fossi. Trzecia na płycie to spokojna, nieco podniosła „Beauty As A Sin”, wykonana wokalnie wspólnie przez Bergaminiego i Fossi. Klimat zmienia się w „Illegal Apology Of Crime”, w której na tle zaprogramowanych bitów rozbrzmiewają ostre riffy gitary elektrycznej a wokal Fossi po raz pierwszy brzmi wręcz agresywnie. Piąty „Kaczyński Code” brzmi niczym transowy rave, na tle którego Bergamini recytuje, śpiewa, wykrzykuje tekst antytechnologicznego eseju Teda Kaczynskiego z 1995 roku, czyli terrorysty znanego jako „Unabomber”. Równie odległy od tradycyjnych piosenek jest „CIA Haunted Headquarters”, w której Bergamini na tle szumów i niesamowitych dźwięków z dyskretną muzyką wzywa słuchacza płyty do kontaktu, ponieważ czas ucieka i niedługo będzie ujawniony. W pewnej chwili wypowiada nawet numer telefonu (?) do kontaktu a swój komunikat kończy słowami „No One Remained”, które zarazem są tytułem następnej piosenki, zaśpiewanej przez Elenę Alice Fossi. Wzniosła i poważna przypomina nieco dokonania tego duetu w projekcie „Stalingrad”. Ósmy utwór „Koma-Menschen” oparty jest na oryginalnym tekście Alfreda Momberta (zm. 1942), niemieckiego poety i pisarza pochodzenia żydowskiego, którego dzieła na język polski tłumaczył Stanisław Przybyszewski. W piosence Bergamini i Fossi udowadniają, że potrafią uwieść słuchacza nawet przy pozornie minimalnym wysiłku. Dziewiąta kompozycja to „Citizen Una”, druga obok tytułowej o największym potencjale komercyjnym. Zawiera jakby skumulowane charakterystyczne elementy brzmienia zespołu w tym okresie. Album kończy się pięknym, bardzo kameralnym, wręcz intymnym „The Day Of The Flowers” (Incl. „Il Cielo Prima Della Fine”) stanowiącym inną wersję nagrania „Path Of Flowers” z płyty „Invisibile Front. 2005”. „Coroner’s Sun” trzyma poziom i styl poprzedniej płyty, ale jest w niej nieco mniej zapadających w pamięć kompozycji a więcej typowego dla Kirlian Camera filozoficzno-ezoterycznego tła, któremu towarzyszy trudniejsza w odbiorze muzyka. Sam Bergamini nadając z „z nawiedzonej siedziby CIA” w utworze szóstym mówi wprost „My room by the Invisible Front is to be left soon. –They call it «glaciation room»". Można to rozumieć jako zapowiedź zmiany stylistycznej w muzyce zespołu, która rzeczywiście nastąpiła, ponieważ Kirlian Camera nie daje się „zamrozić” w żadnej formie. Do albumu dołączona jest bonusowa płyta CD z dwoma niepublikowanymi utworami oraz remiksami trzech utworów z poprzedniego albumu. Moja ocena [8.5/10]. Krzysztof Moskal07.05.2025 r.
Maria Somerville - Luster2025 4AD 1. Réalt 01:522. Projections 03:403. Garden 04:034. Corrib 02:015. Halo 03:496. Spring 03:347. Stonefly 03:378. Flutter 01:309. Trip 02:4610. Violet 03:4311. Up 03:5812. October Moon 03:47 4AD ma dzisiaj niewiele wspólnego z tym 4AD pod wodzą Ivo Watts-Russella, które pamiętamy z połowy lat 80. Gdy przyjrzeć się bliżej i obiektywnie to 4AD od początku wydawała muzykę różnorodną, od psychodeliczno-postpunkowego The Birthday Party, przez dark-synthpopowe Clan of Xymox, po szalono elektronicznie-soulowo-funkowy Colourbox. Na przełomie lat 80. i 90., jeszcze pod kierownictwem Watts-Russella, pojawiła się ze znaczkiem 4AD większa liczba płyt z kręgu gitarowego rocka (Pixies, Throwing Muses). W 1999 roku Watts-Russell sprzedał udziały w 4AD i ostatecznie pożegnał się z wydawnictwem. I choć w 4AD nadal wydawane są bardzo ciekawe płyty, to jednak dzisiaj wytwórnia funkcjonuje na rynku muzyki niezależnej jako jedna z wielu, nie ciesząc się takim statusem, jaki miała w połowie lat 80. A przecież najbardziej chcemy pamiętać ten zwiewny, odrealniony i baśniowy styl, który narzucił słuchaczom Watts-Russell tworząc projekt This Mortal Coil oraz wydając płyty Cocteau Twins czy Dead Can Dance. Mimo przemian 4AD i odejścia Watts-Russella czasami pojawiają się w katalogu wytwórni nowe płyty, które nawiązują do tego dawnego stylu, który do dzisiaj jest kojarzony z wydawnictwem. Najnowszy album Marii Somerville pt. "Luster" jest jedną z takich płyt. To drugi album artystki pochodzącej z Irlandii. Na płycie mamy do czynienia ze zwiewnym dream popem, który doskonale sprawdza się jako muzyka tła. Płyty słucha się z wyraźną przyjemnością a u mnie z poczuciem nostalgii. Słyszę na niej współczesną kontynuację dźwięków, które poznałem w połowie la 80. Muzyka na "Luster" czasami wydaje mi się jednak bliższa amerykańskiej formacji dreampopowej Mazzy Star, wywodzącej się z kręgu rocka psychodelicznego. Tak kojarzą mi się: przedostatni na płycie "Up", czy czwarty "Corrib". "Projections", czy "Garden" przywołują mi wspomnienie płyty Cocteau Twins "Heaven or Las Vegas" [czytaj recenzję >>] a chwile bardziej eteryczne i wręcz ambientowe, jak otwierający album "Réalt" czy piąty "Halo", przypominają mi "Victorialand" [czytaj recenzję >>] . W utworze "Spring", który rozpoczyna się eterycznie i zwiewnie, po minucie wchodzi wyrazisty, masywny, ale powolny bit, który nadaje nagraniu charakterystykę bardziej elektroniczną. "Stonefly" ma również wyraźnie zaznaczony, "stukający" elektroniczny bit, ale utwór w połowie rozmywa się w pogłosach i innych generowanych elektronicznie dźwiękach, choć w końcówce słychać ponownie bębny. "Flutter" to półtoraminutowy ambientowy przerywnik z masywnymi pogłosami i rozmytymi przestrzeniami. "Trip" rozpoczyna się od akustycznej gitary, która ginie w pogłosach, ale dominujący jest oniryczny śpiew Marii Somerville. W "Violet" znowu słychać mocniejsze bębny, ale wydźwięk utworu jest radośniejszy a nagranie ma więcej dynamiki. Płytę kończy oniryczny, ambientowy "October Moon". W określeniu "muzyka tła" jest jednak główna różnica między albumem "Luster" a muzyką wydawaną przez 4AD w czasach This Mortal Coil czy Cocteau Twins. Wtedy mieliśmy do czynienia z twórczością, która rozszerzała horyzonty, wyważała drzwi do nowych światów. "Luster" tego nie robi, bo pejzaże, które maluje Maria Somerville zostały już kiedyś namalowane. Maria Somerville robi to po swojemu, nie zarzucam jej kopiowania. Artystka prawdopodobnie otwiera drzwi w swoim świecie i rozszerza paletę swoich doznań muzycznych kierując się światem własnym emocji i przeżyć. "Luster" może być też odkrywczy dla młodszych słuchaczy, dla których takie dźwięki są nowością, ale dla mnie i pewnie wielu innych, ta muzyka nie ma takiego znaczenia. Nie zmienia to tego, że "Luster" to piękna płyta, którą warto poznać. Muzyka Marii Somerville utrzymana jest w klimacie podobnym do klasycznego 4AD. Choć nie wnosi nic nowego do świata muzyki, to jako całość tworzy ten sam zwiewny i eteryczny nastrój znany np. z późniejszego okresu działalności Cocteau Twins. Dzięki temu mogę ze spokojem polecić płytę poszukiwaczom piękna i baśniowych brzmień we współcześnie wydawanej muzyce. Na "Luster" to znajdziecie. Warto sięgnąć po płytę i samemu przekonać się czy rzeczywiście mam rację. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz30.04.2025 r.
Kissing The Pink - What Noise1984 Magnet 1. Other Side Of Heaven 4:102. Captain Zero 3:443. Victory Parade 2:544. Greenham 3:305. Each Day In Nine 3:086. The Rain It Never Stops 3:367. Radio On 3:408. Martin 2:529. Watching The Tears 3:4410. Footsteps 3:5211. Love And Money 3:4112. What Noise 3:52 Kissing The Pink najbardziej kojarzony jest z hitu "The Last Film", w ostateczności znany jest też debiutancki album "Naked" [czytaj recenzję >>] , na którym przebój się znalazł. Ale to nie jest cały dorobek zespołu warty uwagi. Rok po wydaniu debiutu, formacja wypuściła na rynek niezwykle ciekawą kontynuację pt. "What Noise". Druga płyta londyńskiej grupy przepadła jednak całkiem nie tyko w odmętach historii muzyki, ale również w chwili wydania. Album został wydany, podobnie jak debiut, przez wytwórnię Magnet, ale ukazał się tylko w Wielkiej Brytanii i kilku krajach europejskich oraz Australii, Kanadzie i co ciekawe w Brazylii. Nie był dostępny w Stanach Zjednoczonych i nie miał ogólnoświatowej premiery a jego promocja była bardzo skąpa. W wyniku tego ani płyta, ani dwa single z niego pochodzące: "Radio On" i "The Other Side of Heaven" nie zostały odnotowane na żadnych listach sprzedaży płyt lub singli. Płyta przeszła całkiem bez echa. Zupełnie niesłusznie, bo zawiera muzyczne rozwinięcie patentów znanych z "Naked" np. o elementy samplingu. "What Noise" to zarazem drugi i ostatni album nagrany w pełnym składzie z saksofonistką Josephine Wells i skrzypkiem Peterem Barnettem. Warto przyjrzeć się mu bliżej. "What Noise" zaczyna się od singlowego "Other Side Of Heaven", który z powodu chóralnego śpiewu, charakterystycznej melodii granej na klawiszu i ogólnej podniosłości nagrania przypomina mi trochę "The Last Film" a na pewno jest w podobnym duchu. Po tej erupcji aranżacyjnej poprzedniego nagrania, "Captain Zero" wydaje się być bardziej oszczędny, ale już po chwili ponownie słyszymy wielogłos wokalny a jest komu śpiewać, bo robi to każdy z siedmiorga członków zespołu. Nieco afrykańskie bębny dynamizują utwór, w jego tle pobrzmiewa gitarowy akord oraz syntetyczne ozdobniki. "Victory Parade" utrzymany jest w wolniejszym, ale mocno bujającym tempie. Akustyczna gitara pomieszana jest z syntetycznymi dźwiękami osadzonymi w tle. Tym razem na plan pierwszy wysuwa się męski wokal Nicholasa Whitecrossa. "Greenham" zaczyna się delikatniej, mniej orkiestrowo, od niemal szeleszczącej perkusji i basowego dźwięku, który przykrywają następnie przestrzenne partie klawiszowe. Whitecross śpiewa spokojnie, ale i tak w drugiej minucie wchodzą śpiewy chóralne, które są bardzo charakterystyczne dla zespołu. Przypomina mi to trochę "Chenko" i Red Box. "Each Day In Nine" otwiera wyrazista partia saksofonu, na którą za chwilę nakłada się basowa, przestrzenna partia klawiszowa a rytm wyznacza mechaniczny bit perkusyjny. Utwór ma wolne, bujające tempo a główny męski wokal, nieco flegmatyczny skontrastowany jest ze śpiewem kobiecym. W nagraniu powraca saksofon, który intryguje i zaciekawia. Kończący stronę A winyla "The Rain It Never Stops" sprawia wrażenie silnego wykorzystania elementów samplingu. Rozpoczynające utwór dźwięki syntetyczne są niemal industrialne, basowe i przytłaczające. Szybko jednak jako ornament użyty zostaje saksofon a w drugiej minucie powracają chóralne śpiewy a la Red Box. Ale rytm utworu staje się masywny i dominujący. W tle słychać samplowane głosy, ale także dźwięki dzwoneczków a całość aranżacji staje się masywna. Strona B rozpoczyna się od pierwszego singla "Radio On", w którym znowu słychać zabawę z samplowanymi głosami, a także użycie pogłosów do wokalu. Utwór jest jednak melodyjny i rzeczywiście przebojowy z chwytliwym refrenem. Bit perkusyjny w nagraniu jest mechaniczny a kompozycja bliska typowym wówczas przebojom syntezatorowym, wzbogacona tradycyjnie w przypadku Kissing The Pink o dźwięk saksofonu. "Martin" brzmi początkowo niemal transowo, choć zaczyna się od samplowanych, warkotliwych i trudno identyfikowalnych dźwięków syntetycznych, uzupełnionych prostą grą na klawiszu. Śpiew Whitecrossa jest nieco patetyczny, ale przy tym melancholijny. W tle są dźwięki podobne do wibrafonu skontrowane gitarowymi efektami oraz buczącym, nieco schowanym rytmem perkusyjnym. Ponowne użyte są samplowane głosy, co okazuje się jedną z bardziej charakterystycznych cech albumu. "Watching The Tears" otwierają dźwięki gitary rytmicznej osadzone w przestrzennych partiach klawiszowych. Śpiew Whitecrossa nagrany jest z silnym pogłosem, w wyniku czego słychać jakby jego głos wydobywał się z jakiegoś zamkniętego pomieszczenia w rodzaju piwnicy. W "Footsteps" obok szumiących efektów syntetycznych od początku słychać basowe pulsowanie syntezatora. Brzmienie jest bardziej mroczne, ale szybko wchodzi wielogłos oraz saksofon, który zmienia sposób postrzegania nagrania. Coś co zapowiadało się jak mroczny synth pop okazuje się bogato zaaranżowanym art popem. W dalszej części słychać też gitarę i nieco łkający wokal Whitecrossa, zmieniający się jednak po chwili w bardziej mroczny. Wszystko przytłaczają partie chóralne. W "Love And Money" znowu słychać przetworzone głosy i chóralne śpiewy, które są dominującym elementem nagrania. W trzeciej minucie słyszmy ostry, wyrazisty dźwięk elektrycznych skrzypiec, który do końca przejmuje kontrolę nad utworem wraz z motorycznym bitem perkusyjnym, w tle są samplowane głosy. Utwór jest nagle urwany a kończące album nagranie tytułowe "What Noise" rozpoczyna po raz kolejny zabawa z samplowanym głosami. Nagle wchodzi jednak, poprzedzony jedynie przestrzenną partią klawiszową, która później będzie powracać, podstawowy szkielet rytmiczny nagrania z niskim, basowym dźwiękiem klawiszowym, nadającym kompozycji nieco mroczniejszy charakter. Ale zabawa z głosami, dźwięk saksofonu i chóralne śpiewy sprawiają, że nagranie zaczynamy postrzegać jak szalone i zwariowane. Płyta kończy się w chaosie i zgiełku dźwięków wyciszonych przez realizatora. Płyta "What Noise" nie odbiega jakością od debiutanckiego "Naked" a dzięki użyciu samplingu wydaje mi się nawet bardziej spójna. Jeśli ktoś polubił Kissing The Pink na debiucie, to musi poznać również "What Noise". Mamy tutaj ponownie sporo eksperymentalnej muzyki z kręgu new wave i synth-pop. Jest też coś na kształt przeboju, za który można uznać "Other Side Of Heaven". Kolejny album zespołu pt. "Certain Things Are Likely" (1986) wydany pod szyldem KTP, to już zupełnie inna muzyka, prostsza i bardziej komercyjna. Ale takie podejście nie pomogło grupie, bo większego sukcesu komercyjnego nie odniosła. Mimo wszystko formacja pozostawiła po sobie dwie płyty - recenzowaną "What Noise" oraz debut "Naked" - które powinny zwrócić uwagę sympatyków brzmień syntezatorowych i nowofalowych tworzonych w pierwszej połowie lat 80. Kissing The Pink na pewno był jednym z bardziej oryginalnych twórców takiej muzyki. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz13.04.2025 r.
Kissing The Pink - Naked1983 Magnet 1. The Last Film 3:292. Frightened In France 3:153. Watching Their Eyes 3:564. Love Lasts Forever 5:385. All For You 4:046. Last Film (Hymn Version) 3:177. Big Man Restless 3:488. Desert Song 3:599. Broken Body 3:2410. Maybe This Day 3:3811. In Awe Of Industry 3:1812. Mr. Blunt 3:00 Kissing The Pink wielu postrzega jak zespół jednego hitu: "The Last Film". Jednak wysłuchanie debiutanckiej płyty "Naked" skutecznie wyprowadza z błędu. Zamiast błahego synth-popu otrzymujemy porcję oryginalnej muzyki nowofalowej silnie osadzonej w syntezatorowym sosie, który nie jest jednak główną strawą Brytyjczyków. W muzyce zespołu mamy do czynienia z bogatymi aranżacjami z wykorzystaniem saksofonu, skrzypiec, gitary a także miksem męskiego wokalu Nicholasa Whitecrossa oraz żeńskiego Sylvii Griffin. Dwanaście utworów, na które składa się "Naked" to wybuchowa mieszanka bardzo różnorodnych kompozycji, od noworomantycznego "Love Lasts Forever", kraftwerkowo-funkowego "Frightened In France", w którym główną rolę odgrywa vocoder, przez dziwaczną balladę "All For You", po nowofalowy funk w stylu Talking Heads "Big Man Restless". Nad wszystkim unosi się podobna atmosfera jak na płytach Yello a do tego otrzymujemy gwizdany hit "The Last Film", od którego wszystko się zaczyna. Grupa powstała w 1980 roku w Londynie. Początkowo współpracowała z Martinem Hannettem (Joy Division, Durutti Column), ale nie przyniosło to większych efektów. Singiel "Don't Hide in the Shadows", wyprodukowany przez Hannetta i wydany w 1981 roku, nie zwrócił niczyjej uwagi. Po podpisaniu kontraktu z Magnet Records, Kissing The Pink zaczęli pojawiać się w brytyjskiej przestrzeni medialnej. Za namową wytwórni, współproducentem ich debiutanckiej płyty został Colin Thurston, znany m.in. z pracy dla Davida Bowiego, Magazine, The Human League, a przede wszysktim Duran Duran. Pierwsze single wydane pod skrzydłami wytwórni Magnet - "Mr. Blunt", "Watching Their Eyes" - nie odniosły jednak sukcesu. Przełomem okazał się kolejny singiel: "The Last Film", który dotarł do top 20 brytyjskiej listy przebojów i okazał się ich największym sukcesem komercyjnym. Płyta długogrająca pt. "Naked" ukazała się w maju 1983 roku i osiągnęła 54. miejsce na brytyjskiej liście najlepiej sprzedających się płyt. Nie był to zatem oszałamiający sukces, na dodatek okazał się ich jedynym znaczącym osiągnięciem komercyjnym. Choć formacja wydała jeszcze trzy płyty: "What Noise" (1984) [czytaj recenzję >>] , "Certain Things Are Like" (1986), "Sugarland" (1993), zmieniając w kolejnych latach stylistykę a nawet nazwę na KTP, to te wydawnictwa przemknęły niemal całkiem niezauważone. Pewien ślad pozostawiła jedynie płyta "Certain Things Are Likely". Grupa do dzisiaj istnieje w okrojonym składzie a w XXI wieku opublikowała nawet w wersji cyfrowej kolejne wydawnictwa: "FatHome" (2015) i "Digital People" (2015). Oba dostępne są na bandcampie. Płyta "Naked" rozpoczyna się od hitu "The Last Film", który furorę zrobił również w latach 80. w Polsce. Utwór grany był wtedy w Trójce i przez kilka tygodni gościł na Liście przebojów Trójki, gdzie dotarł do 7. miejsca listy. Album prezentował też Beksiński w radiowej Dwójce. W "Frightened In France" słychać mechaniczny, ale poszarpany bit perkusyjny, do którego dołączają partie skrzypcowe oraz inne dźwięki generowane na syntezatorze. Dominuje jednak męski głos przepuszczony przez vocoder. W "Watching Their Eyes" mamy dla odmiany kobiecy śpiew, słychać wyraźniej grę saksofonu a w tle są przestrzenne partie klawiszowe. Nadal odnosimy wrażenie, że mamy do czynienia przede wszystkim z zespołem syntezatorowym. To przekonanie utrzymuje nagranie "Love Lasts Forever", mimo że zaczyna się od delikatnej partii saksofonu, ale w dalszej części słyszymy mechaniczny bit perkusyjny i syntezatorowe ozdobniki. Głównym wokalistą jest tutaj Nicholas Whitecross, którego śpiew czasami jest skontrowany kobiecym głosem Sylvii Griffin. W dalszej części utworu pojawia się bardziej wyraziste solo saksofonowe. Ballada "All For You" rozbija jednak całe dotychczasowe przekonanie, z jaką muzykę mamy do czynienia. Tego nagrania nie da się przyporządkować do synth-popu. Pływające dźwięki syntetyczne w tle, brak bitu perkusyjnego, z sekcji rytmicznej jedynie bas, przestrzenne klawisze, partie fortepianowe a nawet gdzieniegdzie partia saksofonu - to wszystko składowe kompozycji. Dodatkowo utwór utrzymany jest w wolnym tempie z dialogującymi głosami męskimi i żeńskimi, przy czym męski jest powolny i flegmatyczny a partia kobieca bardziej patetyczna, sopranowa. Dziwne nagranie, które może tylko zaciekawić co będzie dalej. A dalej mamy "hymnową" wersję "Last Film", która kończy stronę A wersji winylowej płyty. Stronę B albumu otwiera utwór "Big Man Restless". Wprawdzie zaczyna się od dźwięków syntetycznych, ale po chwili, poprzez głęboki głos wokalisty, przechodzimy do nieco funkowej struktury utworu. Jak już wspomniałem nagranie kojarzy mi się trochę z Talking Heads, przynajmniej jeśli chodzi o rytmikę i sposób śpiewania podobny do Byrne'a. Syntetyczne elementy kompozycji znowu łączą się tutaj z partiami saksofonu. Na "Desert Song" robi się jeszcze dziwniej, ale równie ciekawie. Przestrzenna partia klawiszowa łagodnie prowadzi do dalszej, niepokojącej części nagrania z buczącymi basami, które są w kontrze do sopranowego śpiewu Sylvii Griffin. Bardzo ciekawa kompozycja i zaskakująca. "Broken Body" ma szybkie tempo i brzmi jak utwór wyjęty z jakiejś kreskówki. Męski głos śpiewa nosowo i nerwowo, do tego dochodzi gitara, saksofon i klawisze. Jesteśmy w części płyty, która daleko odeszła od synth-popu, choć Kissing The Pink nadal nie pogardza syntezatorami. "Maybe This Day" rozpoczyna niemal bluesowo zawodząca gitara, która przez chwilę jest na pierwszym planie. W tle cały czas pogrywają klawisze i pulsuje bas. To jedyny utwór pochodzący z tej płyty, który został odnotowany na amerykańskiej liście Billboardu (87. miejsce). "In Awe Of Industry" otwierają bliżej niezidentyfikowane syntetyczne sprzężenia, które po chwili ustępują miejsca miarowemu bitowi perkusyjnemu, skrzypcom i głosowi wokalisty Kissing The Pink. Utwór przeradza się w regularną piosenkę, w której pogrywają również organowe klawisze. W "Mr. Blunt" dominują afrykańskie bębnienia i chóralne śpiewy, nagranie skrzy się energią oraz dynamiką i tak kończy się, wyciszone przez realizatora, zamykając album. "Naked" to bardzo ciekawe wydawnictwo, trochę zapomniane a warte przypomnienia nie tylko ze względu na utwór "The Last Film". Sympatycy "ejtisów", nowej fali i muzyki z pierwszej połowy lat 80. mogą znaleźć dzięki niemu potwierdzenie tezy, że tworzyło się wtedy sporo intrygującej muzyki, która daleko wykraczała poza banał. Płyta Kissing The Pink z pewnością banalna nie jest, czasami ocierając się wręcz o wybitność jeśli chodzi o stylistykę new wave. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz12.04.2025 r.
Cocteau Twins - Heaven Or Las Vegas1990 4AD 1. Cherry-coloured Funk 3:132. Pitch The Baby 3:173. Iceblink Luck 3:184. Fifty-Fifty Clown 3:155. Heaven Or Las Vegas 4:576. I Wear Your Ring 3:407. Fotzepolitic 3:308. Wolf In The Breast 3:329. Road, River And Rail 3:2110. Frou-frou Foxes In Midsummer Fires 5:37 Gdy w 1990 roku ukazała się płyta "Heaven Or Las Vegas" nie wzbudziła mojego większego zainteresowania. Zespół znałem już od kilku lat i zachwyt nad innością muzyki Szkotów dawno już mi minął. W dodatku słuchałem wtedy raczej muzyki cięższej i hałaśliwej - hc/punka, metalu, industrialu. Eteryczne dźwięki 4AD, podobnie zresztą jak ejtisowe synthpopy na tamtym etapie mojego muzycznego rozwoju właściwie odrzuciłem. Cocteau Twins traktowałem wtedy jak rodzaj muzyki tła i nie przyglądałem się bliżej. Płyty wysłuchałem, uznałem, że jest ok i tyle. Jako niemal pełnoletni nastolatek szukałem bardziej muzycznej adrenaliny, niż piękna, melodii i kontemplacji, które oferuje w swojej twórczości Cocteau Twins. Dopiero kolejna płyta "Four-Calendar Café" (1993), gdy już przekroczyłem dwudziesty rok życia, częściej gościła w moim magnetofonie. Znowu wchodziłem w okres większego uspokojenia muzycznego i wracało zainteresowanie dla twórczości Cocteau Twins. Ale to już nie był czas dla takiej muzyki a grupa po wydaniu "Milk & Kisses" (1995) rozwiązała się. Szło nowe - trip hop, post rock, IDM, które wypierało starszych twórców. W przypadku Cocteau Twins doszły do tego jeszcze problemy osobiste liderów formacji. To wszystko spowodowało, że z płytą "Heaven Or Las Vegas", ani w ogóle twórczością zespołu po 1990 roku nie czułem większych więzi emocjonalnych. Wysokie oceny krytyków "Heaven Or Las Vegas" przyjmowałem ze zdziwieniem. Po latach bardziej doceniam album, ale nadal trudno mi uznać go za szczytowe osiągnięcie grupy. Najważniejszy okres w twórczości Cocteau Twins kończy się moim zdaniem na "Victorialand" [czytaj recenzję >>] . To właśnie na niej oraz na płycie nagranej z Buddem [czytaj recenzję >>] formacja rozwinęła się muzycznie tworząc muzykę bardziej oniryczną i poszukującą, przekraczając granicę muzyki ambient. Na sympatycznym "Blue Bell Knoll" (1988) grupa wkroczyła śmiało do świata muzyki pop, zachowując swój charakterystyczny, oniryczny styl. Album "Heaven Or Las Vegas" okazał się rozwinięciem tej stylistyki i stał się jej ostatecznym zdefiniowaniem jako rodzaju "dream popu", z którym Cocteau Twins kojarzą najbardziej współczesne pokolenia słuchaczy. Ale przecież nie tak kojarzymy zespół my, wychowani na muzyce lat 80. Dla nas, myślę, że mogę tutaj wystąpić nie tylko w swoim imieniu, Cocteau Twins to przedstawiciel stylistyki "4AD", wykreowanej przez szefa wytwórni Ivo Watts-Russela. Byli tacy, którzy już w latach 80. ją wyśmiewali jako pretensjonalną. Dla słuchaczy mniej wymagających to była z kolei muzyka "udziwniona", której nie da się słuchać. Ale dla grona sympatyków twórczości This Mortal Coil oraz muzyki Cocteau Twins, którą grupa zaprezentowała na "Treasure" [czytaj recenzję >>] , to był ideał sztuki pop, szczyt nowej muzyki wywodzącej się z kręgu new wave, która ją przekroczyła i tkwiąc w strukturach muzyki rozrywkowej stała się sztuką właśnie. Choć okazała się tylko epizodem w historii muzyki, to jednak dla wielu, w tym dla mnie, epizodem istotnym. Właśnie w takim kontekście patrzę przede wszystkim na album "Heaven Or Las Vegas". Dlatego siłą rzeczy ocena płyty musi być niższa, bo na niej tego czynnika, który definiował w połowie lat 80. "4AD" brakuje. "Heaven Or Las Vegas" to miła muzyka pop, która może stać się czymś wybitnym przede wszystkim dla tych, których ominęła fascynacja brzmieniem "Treasure". Oceniając z tej perspektywy płytę "Heaven Or Las Vegas" nie jestem w stanie się nią tak zachwycić jak wczesnymi albumami Cocteau Twins. Muzyka na "Heaven Or Las Vegas" miło płynie i spełnia rolę doskonałej muzyki tła, ale nie ma przeważnie w sobie tych haczyków, które rozbijały system w pierwszych latach działalności zespołu. Całość albumu zawiera w większości elegancką, rozmarzoną, oniryczną muzykę pop odpowiednio wypolerowaną i przygotowaną do bezbolesnego przyswojenia przez nawet przypadkowego słuchacza. Jak już wspomniałem, po latach bardziej doceniam płytę, ale nadal trudno mi pochylić się bardziej nad kolejnymi nagraniami z osobna, ponieważ wszystko zlewa mi się w jedną połyskliwą muzyczną polewę. Album zaczyna prący do przodu, nieco transowy i utrzymany w ciemniejszych barwach "Cherry-coloured Funk". "Pitch The Baby" jest niemal skoczny i ma już optymistyczny wydźwięk. Singlowy "Iceblink Luck" jest jeszcze bardziej banalny, ale moją uwagę zwróciła wyraźniej uwydatniona gitara basowa. "Fifty-Fifty Clown" rozpoczyna się od pulsującego basu, dalej jest przyjemnie, ale nic poza tym. Tytułowy "Heaven Or Las Vegas" to ciągnący się oniryczny pop, w którym najlepiej słychać, że Fraser zagubiła gdzieś swój świdrujący sopran, który urozmaicał starsze kompozycje. Znowu jest miło, ale to wszystko. Nawet gitara Guthriego niewiele tu zmienia. Moim ulubionym nagraniem na płycie jest "I Wear Your Ring", w którym Elisabeth Fraser śpiewa tekst w formie wyliczanki a całość ładnie buja. Bardziej intrygujący jest też "Fotzepolitic", który trochę przywołuje dawniejszą moc Cocteau Twins. W "Wolf In The Breast" słychać bardziej klarowny bit automatu perkusyjnego, ale wszystko utrzymane jest w wolny tempie i mimo nałożenia kilku linii głosowych Elisabeth Fraser nie zmienia to ogólnego wrażenia braku czegoś, na czym można bardziej zawiesić ucho. To nadal beztroski pop, który może służyć głównie jako tapeta dźwiękowa. Bardziej melancholijnie robi się na końcu płyty. W "Road, River And Rail" słychać niemal smutny śpiew Fraser, delikatny bit automatu perkusyjnego i schowaną w tle gitarę Guthriego. Album kończy "Frou-Frou Foxes in Midsummer Fires", napisany przez Raymonede'a. Jego refleksyjny charakter tworzy swoisty kontrapunkt dla dominującej popowej narracji "Heaven Or Las Vegas". Słychać tutaj nawet wyraźniej zgrzytliwą gitarę Guthriego, ale mimo wszystko brzmienie w aż tak wyraźny sposób nie odbiega od połyskliwej całości płyty. Trzeba jednak przyznać, że koniec podnosi wartość płyty i jakby zaprzecza temu co dotychczas napisałem, że "Heaven Or Las Vegas" to tylko popowa magma. Na płycie na pewno zaważył fakt urodzenia przez Elisabeth Fraser dziecka a także postępujące uzależnienie Robina Guthrie i powolny rozpad jego związku z Fraser. Fraser śpiewa bardziej niebiańsko, ale na dłuższą metę staje się to zbyt przesłodzone i niestrawne. Wkrótce po narodzinach córki Guthriego i Fraser zmarł ojciec basisty Simona Raymonde'a. Dlatego poza w większości radosnymi i euforycznymi nagraniami na płycie znalazły się też utwory melancholijne. Choć "Heaven Or Las Vegas" jest bardziej udaną płytą niż poprzednia "Blue Bell Knoll" (1988), na której zespół dopiero ćwiczył się w onirycznym popie, to trudno zgodzić mi się z powszechnymi ocenami "Heaven Or Las Vegas" ustawiającymi ją niemal jak opus magnum zespołu. To niezła płyta, ale moim zdaniem nie ma startu ani do pierwszych trzech albumów Cocteau Twins, ani do ambientowych eksperymentów z 1986 roku. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz12.04.2025 r.
Cocteau Twins - Victorialand1986 4AD 1. Lazy Calm 6:362. Fluffy Tufts 3:053. Throughout The Dark Months Of April And May 3:044. Whales Tails 3:165. Oomingmak 2:426. Little Spacey 3:257. Feet-Like Fins 3:268. How To Bring A Blush To The Snow 3:509. The Thinner The Air 3:16 Po wydaniu "Treasure" (1984) [czytaj recenzję >>] i udziale w projekcie This Mortal Coil, muzycy Cocteau Twins zrobili kolejny krok w swoim rozwoju muzycznym. W 1985 roku Robin Guthrie i Elisabeth Fraser rozpoczęli pracę nad następnym wydawnictwem pt. "Victorialand", które ukazało się w kwietniu 1986 roku. W nagrywaniu czwartej już płyty nie wziął udziału świeżo upieczony basista formacji Simon Raymonde, który skupił się wtedy na udziale w sesji nagraniowej drugiej płyty This Mortal Coil. Cocteau Twins ponownie nagrywało w duecie, podobnie jak album "Head Over Hills" (1983) [czytaj recenzję >>] , ale tym razem zamiast rozwichrzonej ściany dźwięku gitary Guthriego otrzymaliśmy twórczość zgoła inną. Trwająca niewiele ponad pół godziny muzyka, która znalazła się na płycie "Vicotrialand" to pastelowe obrazy namalowane delikatnymi partiami gitary i klawiszy Guthriego oraz rozmarzonym głosem Elisabeth Fraser. Sekcja rytmiczna na albumie niemal nie występuje. Nie tylko mało słyszalny jest bas, obsługiwany przez Guthriego, ale przede wszystkim są tutaj śladowe ilości automatu perkusyjnego. Zamiast tego oprócz wspomnianych instrumentów słychać również saksofon, na którym gra Richard Thomas z Dif Juz, który ubarwia płytę również grą na tabli. W efekcie otrzymujemy muzykę niemal oniryczną, gdyby nie śpiew Fraser, prawie ambientową. Muzyka na albumie jest przy tym w większości euforyczna, czasami jedynie, jak w utworze "Throughout The Dark Months Of April And May", ma ciemniejszą barwę. Cocteau Twins przy nagrywaniu albumu inspirował się krajobrazami Antarktydy, o czym świadczy już sam tytuł, odnoszący się do części Antarktydy znanej jako Ziemia Wiktorii, na cześć brytyjskiej królowej Wiktorii. Słuchając muzyki na "Victorialand" nie przychodzą mi jednak na myśl obrazy zimnej Antarktydy, ale raczej szkockie, urwiste wybrzeża, pagórki i pola oraz łąki. Muzyka Cocteau Twins jest ciepła a nie zimna i wywołująca dystans. W otwierającym płytę "Lazy Calm" słychać repetytywne klawisze, pomieszane z ledwo słyszalnym sprzężeniami gitarowymi, po których wchodzi subtelna, ale z czasem coraz bardziej konsekwentna partia saksofonu Richarda Thomasa, są też delikatniejsze muśnięcia strun gitary Guthriego. W połowie utworu dodany zostaje ledwie zaznaczony bit perkusyjny i słyszymy oniryczny śpiew Elisabeth Fraser. To chyba najbardziej urozmaicone instrumentalnie nagrania na płycie, bo w większości utworów bitu perkusyjnego w ogóle nie ma. W "Fluffy Tufts" gitara Guthriego znowu miesza się z klawiszami zapętlona niczym w spirali dźwiękowej. Na pierwszy plan wybija się głos Elisabeth Fraser, która zaśpiewała kilka linii głosowych, czasami zachodzących na siebie, innym razem idących obok siebie. "Throughout The Dark Months Of April And May" ma charakter mroczniejszy i posępny. Tytuł nawiązuje do książki i filmu Davida Attenborough "Żyjąca planeta - portret Ziemi". Elisabeth Fraser, podobnie jak w poprzednim utworze, dialoguje ze sobą w dwóch różnych liniach wokalnych. Pierwsza jest niska, jakby zdławiona, melorecytowana, a druga wysoka, sopranowa, oniryczna, ale utrzymana w melancholijnym nastroju. Oprócz głosu Fraser słychać głównie subtelnie używaną gitarę Guthriego, która spełnia funkcję rytmiczną. Mimo tak skąpego instrumentarium, utwór nie jest nużący. Sposób frazowania Elisabeth Fraser w "Whales Tails" sprawia, że nagranie nie potrzebuje sekcji rytmicznej, słuchacz skupia uwagę w całości na tym jak śpiewa Fraser. W tle znowu przygrywa gitara Guthriego i pobrzmiewa tło klawiszowe. W "Oomingmak" ponownie całą robotę robi śpiew Elisabeth Fraser a repetytywna, transowa, wyrazistsza gitara Guthriego z echami rozmywa przestrzeń instrumentalną utworu. W "Little Spacey" znowu słychać wielogłos Elisabeth Fraser, ale też subtelną partię saksofonu Thomasa. "Feet-Like Fins" ma wolniejsze tempo, głos Fraser początkowo sprawia wrażenia raczej kolejnego instrumentu, nie dominuje nad gitarą Guthriego. Zmienia się to pod koniec drugiej minuty utwory, gdy Fraser śpiewa pełniejszym głosem, bardziej drapieżnie, w charakterystyczny dla siebie "zakręcony" sposób. "How To Bring A Blush To The Snow" rozpoczynają akustyczne dźwięki gitary Guthriego, sposób śpiewania Fraser jest chwytliwy i niemal przebojowy. Wszystko kończy nieco posępnie zaczynający się "The Thinner The Air", w którym słychać wyraziste uderzenia w klawisze, saksofon Thomasa oraz śpiew Fraser z silnym pogłosem, który następnie przechodzi w patetyczną wokalizę sopranową. To mocne zakończenie tego pouczającego albumu. Pouczającego, bo mimo tak skromnych instrumentalnych środków wyrazu zespołowi udało się zbudować bardzo emocjonalny nastrój i esencjonalny klimat. To właśnie "Victorialand" może być uznany za jeden z wzorcowych albumów stylu, który później zaczął być określany mianem dream popu. Przyznam, że w latach 80. nie przepadałem za "Victorialand". W uszach ówczesnego nastolatka ten album wydawał się zwyczajnie nużący. Szukałem wtedy muzyki prostszej, bardziej jednoznacznej i wyrazistej. Takiej, która od razu uderzała po głowie. "Victorialand" na pewno takim albumem nie jest. Mimo wszystko po latach doceniam tę muzykę. Wprawdzie wciąż ustępuje w mojej ocenie wcześniejszym płytom Cocteau Twins, które nadal preferuję, ale trudno zaprzeczyć, że "Victorialand" to album intrygujący i wciągający. O ile przyjdzie nastrój na muzykę bardziej refleksyjną i stonowaną, to płyta może okazać się niezastąpiona. Zawiera muzykę niezwykle urokliwą i zwyczajnie piękną. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz09.04.2025 r.
Mark Shreeve - Legion1985 Jive Electro 1. Legion 5:262. Storm Column 5:083. Flagg 8:204. Sybex Factor 5:125. Domain 7 6:256. Icon 3:567. The Stand 5:25 W marcu upłynęło czterdzieści lat od wydania płyty „Legion” zmarłego prawie trzy lata temu Marka Shreeve’a. Był to najbardziej znany brytyjski reprezentant „szkoły berlińskiej” muzyki elektronicznej, prekursor takich gatunków muzyki elektronicznej jak: ambient, trance i techno. Do tworzenia własnej muzyki zainspirowało go wysłuchanie w radiu sesji Tangerine Dream w studio Johna Peela w 1973 r. Poza twórczością solową Shreeve w 1996 r. założył wraz z bratem Julianem i robem Jenkinsem zespół Redshift, z którym nagrał kilkanaście płyt . Miłośnikom mocno „podkasanego” synth-popu (inaczej „bubble gum music") Shreeve może być też znany jako autor muzyki wielkiego hitu Samanthy Fox „Touch Me (I Want Your Body)” z 1986 r. Zanim jednak Shreeve wprawił w zachwyt bywalców dyskotek nagrał płytę „Legion”, siódmą w swojej dyskografii. Po bardzo dobrze przyjętej płycie „Assasin” z 1983 r. Shreeve jeszcze jako mało znany muzyk podpisał kontrakt z wytwórnią Jive Electro, subwytwórnią Jive Records, należącą do biznesmenów z RPA, która miała koncentrować się na przybliżeniu instrumentalnej muzyki elektronicznej szerszej publiczności i oczywiście odpowiednio na tym zarobić. Jive Electro zaczęło od złowienia w sieci naprawdę grubej ryby, bo legendy szkoły berlińskiej Tangerine Dream. Na początek w 1984 r. wydało jej album płytowy „Poland” z muzyką nagraną w dużej części podczas warszawskiego koncertu zespołu. W Polsce wydał go Tonpress razem z promującym singlem „Warsaw In The Sun”. Po podpisaniu kontraktu Shreeve uzyskał dostęp do Battery Studios w Londynie wyposażonego w 32-ścieżkowy rejestrator Mitsubishi, zestaw najnowocześniejszych instrumentów elektronicznych z Fairlightem CMI na czele (cena w 1984 r. 18 tys. GBP a dzień pracy inżyniera obsługującego to urządzenie 200 GBP) i pomocnych inżynierów dźwięków na czele z Pete Q . Harrisem, który obsługiwał Fairlighta i współprodukował ze Shreevem płytę. W rozmowie z „Sound on Sound” Shreeve wspominał: „„W porównaniu z tym, co robiłem do momentu podpisania umowy, Jive Electro było po prostu spełnieniem marzeń. W tamtym czasie myślałem, że nawet jeśli się nie uda, przynajmniej nie będę mógł już dłużej używać wymówki, że nie mam odpowiedniego sprzętu — ponieważ Battery było jednym z najlepszych studiów w kraju”. Inspiracją dla muzyki Shreeve’a była twórczość króla horrorów Stephena Kinga, a szczególnie postać Randalla Flagga, demonicznej postaci, która w powieści „Storm Of The Century” określa się właśnie jako Legion. Płytę rozpoczynają surmy bojowe tytułowego „Legionu”, utworu bardzo dynamicznego, opartego na wyrazistej linii basu sequencera w stylu Christophera Franke. Do dzisiaj brzmi on nowocześnie, jak zresztą cała płyta. Wydano go jako singiel i wykorzystywano w programie „American Football” w jednej z brytyjskich telewizji. O ile w tytułowym „Legionie” pobrzmiewają bojowe nuty, to następny „Storm Column”, choć równie dynamiczny, wyróżnia się skocznością i radosnym klimatem. W trzecim „Flagg”, rozpoczynającym się intro rodem z horroru, w którym melodyjka jakby z dziecięcej zabawki poprzedza niepokojący temat przewodni. W czwartym „Sybex Factor” rytm znów przyspiesza, a całość oparta jest na chwytliwej melodii i transowej linii sekwencera. Dodatkowo utwór zdobi gitarowa solówka Chrissie Bonacci. Poważny, lecz złowrogi klimat panuje w utworze „Domain 7”, w którym na wstępie słyszymy tło dźwiękowe jakby dobiegające z leśnego uroczyska. Towarzyszy ono dialogowi instrumentów klawiszowych z łkającą gitarą Pata McManusa. Nie pomyli się bardzo ten, kto powie, że na płycie „Legion” pobrzmiewa echo dokonań Tangerine Dream, ale najwyraźniej słychać je właśnie w szóstym, energicznym „Icon”, skomponowanym i zagranym z Christopherem Franke, jednym z filarów tego zespołu, zwanym „królem sekwencerów”. Pozycja ta powinna być bliska miłośników elektronicznych brzmień i atrakcyjnych, choć niebanalnych linii melodycznych. Notabene Tangerine Dream nagrywało w tym czasie dla Jive Electro płytę „Le Parc”, także złożoną po raz pierwszy w historii tego zespołu tylko z krótkich utworów. W ostatnim „The Stand” milkną automat perkusyjny i sekwencer, a pogodna w klimacie muzyka daje wrażenie uspokojenia po minięciu zagrożenia. Płyta „Legion” jest powszechnie uważana za najlepszą z dyskografii Marka Shreeve i ze wszystkich jego dzieł zestarzała się najmniej, może poza okładką (dwie wersje), która świadomie czy nieświadomie kojarzy się z horrorami klasy B. Muzyka jest bardzo dopracowana, urozmaicona aranżacyjnie i zarazem przebojowa. Można dyskutować na ile zbliża się do muzyki synthpop, ale nie jest to zarzut wobec artysty. Poza tym ten kto płacił, a płacił dużo (podobno koszty wydania tego albumu to w funtach brytyjskich siedmiocyfrowa suma) miał swoje wymagania. Ostatecznie Jive Electro nie udało się zrobić z muzyków „szkoły berlińskiej” gwiazd popu. Nie pomógł nawet Edgar Froese i spółka, którzy dwa lata później wydali płytę „Tyger” z istotnym wkładem wokalnym. Plany był wielkie, Shreeve miał napisać muzykę do dużego albumu koncepcyjnego, a do udziału w projekcie miano zatrudnić m.in. Phila Collinsa i muzyków Def Leppard. Obecnie już pewnie mało kto pamięta, że dla Jive Electro nagrywali w latach 80. Mark Shreeve i Tangerine Dream i Samantha Fox. Jak gorzko wspomina Shreeve: „projekt Jive Electro został zamknięty, ponieważ jego autorzy „nagle odkryli, że Tangerine Dream nie jest już tak atrakcyjny jak kiedyś — przynajmniej w Wielkiej Brytanii. Dla Tangerine Dream nie miało to aż tak dużego znaczenia, ponieważ byli bardziej samodzielni, podczas gdy ja byłem zaangażowany w inne projekty niż moja własna muzyka i stałem się częścią wyposażenia Battery Studios, tworząc muzykę pop i ścieżki dźwiękowe”. Następną solową płytę wydał trzy lata później. Najbardziej zapamiętany został jednak z płyty „Legion” i tę mogę z przekonaniem polecić [9/10]*. Krzysztof Moskal09.04.2025 r. * ocena red. nacz. AP [6.5/10] {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=pCYLb5e2jX8{/youtube}