Orchestral Manoeuvres In The Dark - Orchestral Manoeuvres In The Dark1980 Dindisc 1. Bunker Soldiers 2:512. Almost 3:403. Mystereality 2:424. Electricity 3:325. The Messerschmitt Twins 5:386. Messages 4:067. Julia's Song 4:408. Red Frame/White Light 3:119. Dancing 2:5910. Pretending To See The Future 3:48 OMD to, obok Gary Numana, The Human League, czy Ultravox, pionierzy brzmień syntezatorowych, które rodziły się na przełomie lat 70. i 80. wraz z rozwojem samych instrumentów - syntezatorów. Kolejne przełomy technologiczne powodowały, że syntezatory stawały się coraz bardziej dostępne a zafascynowani nimi muzycy zaczęli w oparciu o tę nowatorską technologię tworzyć nową, wówczas wydawało się futurystyczną, muzykę. Tak właśnie początkowo określani byli pionierzy synth popu, mianem twórców futurystycznych. Nie byłoby tej fascynacji syntezatorami bez niemieckich eksperymentatorów z grupy Kraftwerk. Nie w przypadku każdego brytyjskiego artysty fascynacja muzyką Kraftwerk była konieczna, by zainteresować się syntezatorami. Np. Gary Numan zaczął tworzyć muzykę syntezatorową trochę z przypadku, dlatego że w studiu, w którym nagrywał z Tubeway Army natknął się na synteztory i postanowił je przetestować. Nowy instrument zafascynował go tak mocno, a przy okazji dał poczucie większej samodzielności i kontroli nad tworzoną muzyką, że szybko brzmienie jego twórczości zdominowały syntezatory. Artysta porzucił też projekt Tubeway Army i stał się Gary Numanem grającym futurystyczną muzykę i wyglądającym jak android. Numan był pierwszym twórcą muzyki z dominującymi syntezatorami w repertuarze, który podbił swoją muzyką brytyjską scenę a jego przebój "Cars" stał się rozpoznawalny na całym świecie. Numan w 1979 roku niepodzielnie rządził w Wielkiej Brytanii, a jego koncerty przyciągały tłumy "numanoidów". W tym czasie przekształceniom ulegał projekt Ultravox, który wkrótce usłyszeliśmy w nowej odsłonie z Midge Urem na wokalu i w otoczeniu "nowych romantyków". Debiutancką płytę miała już na swoim koncie formacja The Human League z Sheffield, ale ich muzyka początkowo nie była komercyjna i nie udało jej się dotrzeć do szerszej publiczności. Przełom przyszedł dopiero w 1981 roku dzięki płycie "Dare". Na szersze wody próbowali przebić się także panowie Andy McCluskey i Paul Humphreys, działający pod nazwą OMD. Oni należeli niewątpliwie do frakcji fascynatów twórczością Kraftwerk. Zaczęło się to już w 1975 roku, gdy niemiecka formacja przybyła do Anglii na koncerty, wówczas promując płytę "Radio-Aktivität". To był impuls, który pchnął założycieli OMD do rozpoczęcia przygody z muzyką. Tak jak w przypadku wielu twórców punkowych oraz postpunkowych tym impulsem było zobaczenie na żywo Sex Pistols, tak w przypadku muzyków OMD były to brytyjskie koncerty Kraftwerk. Założyciele OMD grali przez kilka lat w różnych konfiguracjach. Od 1977 roku działali pod nazwą Id, m.in. razem z perkusistą Malcolmem Holmesem, przyszłym członkiem OMD. Tworzyli też formację pod nazwą VCL XI. To właśnie ona w 1978 roku została przemianowana na Orchestral Manoeuvres in the Dark. Grupa już jako OMD zadebiutowała na koncercie w Liverpoolu w październiku 1978 roku. W lutym nakładem Factory Records ukazał się debiutancki singiel „Electricity”, ale nie odniósł sukcesu komercyjnego. Mimo wszystko singiel zrobił wrażenie w branży muzycznej i przyczynił się do podpisania przez zespół kontraktu płytowego z wytwórnią Dindisc. W tym czasie OMD grało też jako support Joy Division, ale przełomowe okazało się zaproszenie zespołu w 1979 roku do roli supportu przez Gary Numana, który wówczas był na absolutnym topie w Wielkie Brytanii. Numan występował w glorii wykonawcy grającego muzykę przyszłości, wypełniając największe obiekty na Wyspach Brytyjskich. Granie z Numanem na jednej scenie musiało przyczynić się do zwiększenia rozpoznawalności OMD i tak się stało. Należy dodać, że w przyszłości role się odwrócą. Po kilku latach to OMD było gwiazdą pierwszej wielkości a Numan został zepchnięty na margines brytyjskiej muzyki pop. W 1993 roku to Numan supportował OMD podczas trasy koncertowej po brytyjskich arenach. Dzięki kontraktowi z Dindisc OMD mogło przystąpić do nagrywania debiutanckiej płyty długogrającej. Panowie dostali zaliczkę i rozpoczęli pracę nad materiałem. Zamiast jednak wynająć studio i w nim na szybko nagrać płytę, zaliczkę od Dindisc wykorzystali na zbudowanie własnego studia nagraniowego w Liverpoolu, The Gramophone Suite. Andy McCluskey i Paul Humphreys nie wierzyli jeszcze w swoje siły i spodziewali się, że po nagraniu płyty z powodu jej słabej sprzedaży, wytwórnia ich porzuci. Chcieli, by coś pozostało po pieniądzach, które otrzymali od wytwórni. Dzięki własnemu studiu mogliby kontynuować działalność nawet po spodziewanym porzuceniu zespołu przez wytwórnię. Jak bardzo OMD mylili się wiemy dzisiaj wszyscy. OMD nie tylko nie zostali porzuceni przez Dindisc, ale po osiągnięciu sukcesu komercyjnego, sami zostawili swoją pierwszą wytwórnię i przeszli do większej. OMD przystępując do nagrywania "Orchestral Manoeuvres In The Dark" mieli sporo gotowego materiału, który powstawał jeszcze w czasach, gdy grali pod innymi nazwami. Na debiutanckim albumie OMD znalazł się utwór "Electricity", który był pierwszą kompozycją McCluskeya i Humphreysa w ogóle. Nagranie zostało wydane jako debiutancki singiel OMD jeszcze w 1979 roku. Na singlu znalazła się również na stronie B wczesna wersja „Almost”. „Julia's Song” i „The Misunderstanding” były pozostałościami po prekursorze OMD, zespole Id. Wszystkie te utwory znalazły się na debiutanckim albumie OMD. McCluskey i Humphreys musieli dopisać kilka nowych utworów ("Pretending to See the Future" i „The Messerschmitt Twins”) a resztę zarejestrowali ponownie. W efekcie otrzymaliśmy pierwszą w historii zespołu odsłonę mieszanki chwytliwych przebojów oraz fragmentów bardziej eksperymentalnych. To bardzo charakterystyczna cecha większości płyt OMD. Członkowie zespołu podkreślali w wywiadach, że ich ambicją jest tworzenie nagrań tak przebojowych, jakie ma swoim repertuarze ABBA w otoczeniu eksperymentalnej elektroniki na miarę nawet twórczości niemieckiego kompozytora muzyki awangardowej Karlheinza Stockhausena. Niewątpliwie muzycy nawiązywali w ten sposób do swoich mistrzów, grupy Kraftwerk. Płyta "Orchestral Manoeuvres In The Dark" zaczyna się od niespełna trzyminutowego, rytmicznego "Bunker Soldiers" z przestrzennymi, surowymi partiami syntezatorów w tle. Kolejny utwór pt. "Almost" rozpoczyna soczysta partia syntezatorowa, który zawsze robi na mnie wielkie wrażenie, dzięki swojemu rozmachowi i przestrzeni. Partia syntezatorowa nie jest grana ciągle, ale powraca w tym utworze, za każdym razem upewniając mnie, że właśnie za takie brzmienie najbardziej kocham muzykę syntezatorową. Zupełnie innym nagraniem jest kolejne pt. "Mystereality", w którym na czoło wysuwa się solówka grana na... saksofonie, obsługiwanym przez Martina Coopera. Syntezatorowo-rytmiczna instrumentacja nagrania brzmi trochę jak prymitywna muzyka z pierwszych gier komputerowych na automatach albo melodyjka z zegarka. Ale ten saksofon robi robotę. Następnie mamy pierwszy hit OMD pt. "Electricity", który dopiero po ponownym wydaniu go na singlu w 1980 roku został odnotowany na brytyjskiej liście przebojów, choć zaledwie na... 99. pozycji. Wyżej zaszedł drugi singiel pochodzący z płyty pt. "Red Frame/White Light" (ósmy na albumie), który moim zdaniem ma mniejszy potencjał hitowy niż "Electricity". Zupełnie nie rozumiem jak to możliwe, że takie nagranie jak "Electricity" nie stało się wtedy dużym przebojem. Ale w mojej świadomości zawsze to był pierwszy wielki hit zespołu. Tak naprawdę jednak dopiero trzeci singiel pt. "Messages" (szósty na płycie) osiągnął prawdziwy sukces komercyjny docierając do 13. miejsca na brytyjskiej liście przebojów. Między hitowymi "Electricity" a "Messages" mamy na debiucie OMD bardziej eksperymentalny, ale nadal w formie piosenkowej "The Messerschmitt Twins". Utwór kończy w spokojny sposób stronę A winyla. Strona B rozpoczyna się od wspomnianego hitowego "Messages". Podobnie jak w przypadku "Electricity" o przebojowości nagrania świadczy nie śpiewany refren, którego nie ma, ale chwytliwa melodia grana na syntezatorze. W kolejnym nagraniu pt. "Julia's Song" wiodąca jest partia basu, która obudowana jest przestrzennymi, warstwowymi partiami syntezatorów oraz śpiewem McCluskeya. Na instrumentach perkusyjnych gra tutaj Malcolm Holmes. Ósmy na płycie, wspomniany już drugi singiel pt. "Red Frame/White Light" to utwór o nieco synkopowanym rytmie i wyrazistych melodiach syntezatorowych, ale tym razem również z chwytliwym, śpiewanym refrenem. Zbliżając się do końca albumu otrzymujemy udziwniony "Dancing". Nagranie rozpoczyna się od dźwięków orkiestrowych, by za chwilę usłyszeć dziwne syntetyczne brzdęki, dźwięki syreny alarmowej oraz przetworzone wokale. To ta eksperymentalna strona OMD, którą nie każdy lubi. Niektóre eksperymentalne fragmenty twórczości OMD bronią się po latach, ale "Dancing" moim zdaniem nie. Płytę zamyka piosenkowy "Pretending To See The Future" o mechanicznym rytmie i niemal mruczanym na początku wokalu McCluskeya, który przybiera na mocy wraz z rozwojem utworu, ale w głównej części pozostaje nieco przytłumiony. W tle słychać również melodie syntezatorowe oraz pojedyncze dźwięki syntetyczne bliżej niezidentyfikowanego pochodzenia. To dobre zakończenie debiutanckiej, trochę nierównej płyty zespołu. Muzyka na debiucie OMD zapowiada jednak, że mamy do czynienia ze wschodzącą wówczas gwiazdą muzyki syntezatorowej. Płyty po latach słucha się nadal dobrze, choć są na niej również słabsze momenty ("Dancing"). Nic jednak nie zastąpi tych prekursorskich, surowych brzmień generowanych przez pierwsze syntezatory, które można usłyszeć na "Orchestral Manoeuvres In The Dark" a także innych płytach wydawanych na przełomie lat 70. i 80. przez The Human League, OMD czy Ultravox. Choćby współcześni naśladowcy bardzo się starali, używając nawet instrumentów z epoki, a nie komputerowych wirtualnych maszyn, to i tak nie odtworzą tej specyficznej atmosfery i mentalności sprzed prawie pół wieku. To wszystko zaklęte jest w tych pierwszych nagraniach prekursorów muzyki syntezatorowej i dlatego cały czas warto do nich wracać. Tak jak do płyty "Orchestral Manoeuvres In The Dark". [9/10] Andrzej Korasiewicz09.08.2025 r.
Simply Red - A New Flame1989 Elektra 1. It's Only Love 4:582. A New Flame 3:573. You've Got It 3:554. To Be With You 3:235. More 4:076. Turn It Up 4:357. Love Lays Its Tune 4:058. She'll Have To Go 3:149. If You Don't Know Me By Now 3:2410. Enough 5:09 W 1976 roku młody Mick Hucknall był na koncercie Sex Pistols w Free Trade Hall w Manchesterze. Występ tak go zainspirował, że założył zespół Frantic Elevators. Jego siedmioletnia działalność zaowocowała czterema singlami i zakończyła się w 1984 roku po wydaniu ostatniego singla z utworem "Holding Back the Years". Jak się później okazało stał się on łącznikiem między postpunkowym Frantic Elevators a nowym projektem Hucknalla - Simply Red. Po rozpadzie Frantic Elevators, Hucknall nawiązał współpracę z menadżerem Elliotem Rashmanem. Na początku 1985 roku Hucknall i Rashman zgromadzili kilku lokalnych muzyków sesyjnych, by zainteresować nowym zespołem wytwórnie płytowe. Grupa występowała początkowo pod wieloma nazwami, by ostatecznie przyjąć szyld Simply Red. "Red" od koloru włosów Hucknalla a "Simply", bo lepiej tak brzmiało. Nazwa zespołu jest również odniesieniem do domowego koloru Manchesteru United, którego Hucknall jest kibicem. W pierwszym składzie grupy znaleźli się m.in. Tony Bowers (gitara basowa) oraz Chris Joyce (perkusja), byli członkowie postpunkowego Durutti Column. Wszystko to nie zwiastowało, że muzyka Simply Red będzie mieć w przyszłości tak mało wspólnego z punkiem, postpunkiem, a nawet popową nową falą. A jednak właśnie tak się stało. Simply Red okazał się jednym ze sztandarowych wykonawców, którzy wywodząc się w jakiś sposób ze sceny postpunkowej poszli w kierunku brzmień soulowych, blue-eyed soul czy sophisticated pop. W 1985 roku ukazał się pierwszy singiel grupy pt. "Money's Too Tight (to Mention)", cover soulowego utworu wykonywanego pierwotnie przez Valentine Brothers. Utwór w wykonaniu Simply Red odniósł międzynarodowy sukces, docierając do pierwszej dwudziestki list przebojów w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a także do pierwszej trzydziestki w USA, Francji i Holandii oraz do pierwszej piątki we Włoszech. W tym samym roku ukazał się debiutancki album pt. "Picture Book", na którym znalazł się wspomniany utwór a także kolejny przebój "Holding Back the Years". Ten ponownie nagrany, w nowej soulowo-balladowej aranżacji dawny utwór postpunkowego Frantic Elevators, okazał się w 1986 roku jeszcze większym przebojem niż "Money's Too Tight (to Mention)". Singiel osiągnął 1. miejsce na listach przebojów w Irlandii i USA, 2. w Wielkiej Brytanii, 3. w Holandii, 20. we Włoszech. Kariera przed Simply Red stała otworem. Drugi album Simply Red pt. "Men and Women" z 1987 roku przyniósł kolejny hit pt. "The Right Thing", ale prawdziwy przełom nastąpił po wydaniu trzeciego albumu pt. "A New Flame". O ile na pierwszych dwóch płytach Simply Red prezentowało się jako grupa popowo-soulowa, ale z wyczuwalnym bardziej surowym brzmieniem, o tyle na "A New Flame" Simply Red przyjął jeszcze bardziej mainstreamowy i komercyjny kierunek. To opłaciło się Hucknallowi i spółce, bo Simply Red wspięło się na szczyt komercyjnego sukcesu. Album stał się pierwszą płytą zespołu, która znalazła się na pierwszym miejscu brytyjskiej listy przebojów i uzyskała status siedmiokrotnej platynowej płyty za sprzedaż 2 100 000 egzemplarzy w samej Wielkiej Brytanii. Album uzyskał również status złotej płyty w USA. Największy przebój z płyty - "If You Don't Know Me By Now", napisany pierwotnie w 1972 roku przez Kenny'ego Gamble'a oraz Leona Huffa i wykonywany wtedy przez Harold Melvin & the Blue Notes - wspiął się w 1989 roku na szczyt Billboard Hot 100, przebijając tym samym wykonanie Harold Melvin & the Blue Notes, które osiągnęło w 1972 roku tylko 3. miejsce na liście Billboard Hot 100. Już pierwszy singiel promujący album "A New Flame" pt. "It's Only Love", napisany pierwotnie w 1978 roku przez Jimmie oraz Vella Cameron i wykonywany wówczas przez Barry'ego White'a pod oryginalnym tytułem "It's Only Love Doing Its Thing", zwiastował zmianę jakościową w statusie Simply Red. Utwór, który w wykonaniu Barry'ego White był tylko stroną B singla "Your Sweetness Is My Weakness", w wersji Simply Red dotarł do top 20 brytyjskiej listy singli. Odnotowany został również na listach przebojów w innych krajach. Poza dwoma wspomnianymi coverami, Simply Red zaprezentowali również osiem własnych kompozycji, które były równie udane. Tytułowy "A New Flame", wydany jako trzeci singiel również dotarł do top 20 brytyjskiej listy singli. Utwory Simply Red lansowane były również w Polsce, w radiowej Trójce przez Marka Niedźwieckiego. "It's Only Love" dotarł do 7. miejsca trójkowej listy, "If You Don't Know Me by Now" i "A New Flame" do 5. miejsca. Simply Red odniósł sukces na całym świecie, zarówno w Wielkiej Brytanii, Europie kontynentalnej, jak i USA, co nie jest tak częste. "A New Flame" stoi jednak nie tylko singlami. Album okazał się świetnym zbiorem przebojowych nagrań soulowo-popowych, w których utwory dynamiczne z wyeksponowanymi partiami instrumentów dętych ("To Be With You", "Turn It Up") mieszają się ze spokojniejszymi, balladowymi ("You've Got It", "Love Lays Its Tune"). Głos Hucknalla jest jakby stworzony do śpiewania muzyki soul a jakość kompozycji na "A New Flame" powoduje, że muzyka płynąca z głośników cały czas utrzymuje naszą uwagę. Jednocześnie umożliwia wykonywanie przy niej również innych czynności, nie przeszkadzając. Płyty można słuchać i tak, i tak. Zarówno wolniejsze nagrania, nieballadowe ("More") mają chwytliwe refreny, jak i te szybsze, choć niesinglowe ("She'll Have To Go"). Na czoło wysuwają się wspomniane wcześniej nagrania singlowe, ale pozostałym utworom też niczego nie brakuje. Całość albumu wieńczy trochę rozmarzony, utrzymany w średnim tempie, z nieustająco chwytliwym refrenem, romantyczną partią fortepianową oraz solami saksofonu i gitary, równie przebojowy, jak singlowe hity utwór pt. "Enough". Na "A New Flame" postpunkowe echa początków działalności scenicznej Hucknalla zanikły całkiem, ale w zamian otrzymujemy kawał świetnego popu i muzyki środka, skrojonej perfekcyjnie zarówno pod przypadkowego słuchacza, jak i miłośnika wysmakowanej muzyki pop. Simply Red to jeden z tych wykonawców, obok Sade, ale i rockowego INXS, który zaczynając w latach 80. i osiągając w nich pierwsze sukcesy przedłużył je w latach 90. utrzymując status gwiazdy w nowej epoce. Epoce, w której zaczął królować hip hop i nowa muzyka elektroniczna, co wpływało na mainstreamowy pop. Simply Red również zmienili się muzycznie w latach 90., ale utrzymali zasadnicze elementy swojej muzyki. Sukcesy grupy ciągnęły się jeszcze do początku XXI wieku. A wszystko zaczęło się tak naprawdę od olbrzymiego sukcesu "A New Flame", który nastąpił przede wszystkim dzięki wysokiej jakości muzyce znajdującej się na płycie. [9/10]. Andrzej Korasiewicz09.08.2025 r.
Banda i Wanda - Banda & Wanda1984/2025 Polskie Nagrania Muza/Legendy Polskiej Muzyki 1. Fabryka Marzeń 3:462. Cała Biała 2:383. Stylowe Ramy 3:464. 6.22 2:525. Chcę Zapomnieć 4:056. Nie Będę Julią 3:407. Bilet Na Dno 2:518. Zgrywa 3:299. Poczta Pantoflowa 2:5910. Do Szpiku Kości 5:0511. Hi - Fi 4:35 bonus CD 2025 12. Muchołapki 3:3313. Pod Wiatr 3:42 Banda i Wanda, czyli muzyka grana na granicy przaśnego rocka, a czegoś fajnego. U mnie w latach 80. szala przechyliła się w stronę "czegoś fajnego" i zwyczajnie polubiłem obie płyty wydane pod szyldem Bandy i Wandy. A już całkiem grupę polubiłem, gdy usłyszałem ich muzykę w serialu "Siedem życzeń", który był jednym z seriali mojego dzieciństwa. Po latach okazało się, że numer "Hi - Fi", pochodzący z debiutanckiej płyty, stał się jedną z wizytówek polskiej muzyki lat 80. Nagranie zyskało drugie życie, gdy wpadło w ręce didżejów i twórców muzyki elektronicznej, którzy przerabiali numer na modłę taneczną. Powstało też kilka coverów tego utworu, który niewątpliwie jest do dzisiaj najbardziej rozpoznawalnym przebojem Wandy Kwietniewskiej i jej Bandy. Wanda Kwietniewska karierę zaczynała w zespole Lombard jako jedna z trzech osób w nim śpiewających. Trzech wokalistów w jednym zespole to było stanowczo za dużo. Menadżer Lombardu, nieżyjący już Piotr Niewiarowski, stawiał wyraźnie na Małgorzatę Ostrowską a nie na Kwietniewską. Męskim głosem, a jednocześnie klawiszowcem w zespole był Grzegorz Stróżniak. Dlatego dla Kwietniewskiej zabrakło miejsca w Lombardzie. Wokalistka uczestniczyła w nagraniu pierwszej płyty Lombardu, ale już w połowie 1982 znalazła się poza zespołem. Gdy Niewiarowski odrzucił jej utwór pt. "Chcę zapomnieć" zrozumiała, że musi szukać miejsca gdzie indziej. Występy z Lombardem dały jej jednak pewną rozpoznawalność i kontakty z ludźmi z branży muzycznej. Kwietniewskiej udało się zmontować skład nowej grupy nazwanej Bandą, która miała jej towarzyszyć. A właściwie to początkowo ona raczej towarzyszyła nowemu zespołowi. Nawet z ówczesnej perspektywy Banda wyglądała jak supergrupa. Dołączyli do niej: Marek Raduli (gitara, w 1980 roku grający przez chwilę w TSA), Jacek Krzaklewski (gitara, znany m.in. z formacji takich jak: Romuald & Roman, Test, jazzowy Spisek), Andrzej Tylec (perkusja, znany m.in. z grup: Romuald & Roman, Niemen Enigmatic) i Henryk Baran (gitara basowa, później Lombard). Pod koniec 1983 roku, po odejściu z TSA, na perkusji w Bandzie i Wandzie grał też Marek Kapłon. Zespół nazwany "Bandą", składał się z bardziej doświadczonych od Kwietniewskiej osobistości scenicznych, dlatego w latach 80. "Wanda" była na drugim miejscu w nazwie formacji. Kwietniewska, podobnie zresztą jak Ostrowska i Stróżniak, nie wywodziła się ze sceny rockowej, ale była w 1979 roku słuchaczem Studia Sztuki Estradowej, z którego wyłoniła się grupa wokalna Vist, przekształcona następnie w Lombard. Piotr Niewiarowski uznał, że rock jest tą muzyką, która w tamtej chwili jest w największym stopniu oczekiwana przez złaknioną nowej muzyki młodą publiczność i w tę stronę skierował twórczość Lombardu. Ale Lombard miał również inklinacje do używania syntezatorów. W efekcie muzyka Lombardu okazała się różnorodnym miksem rocka i muzyki syntezatorowej. Z kolei Kwietniewska lepiej czuła się w formule muzyki bardziej żywiołowej, co doskonale udało jej się realizować w pop rockowej stylistyce Bandy i Wandy. Początki Bandy i Wandy nie były łatwe. To był zespół bez publiczności, który miał szansę zaistnieć przede wszystkim dzięki odpowiedniej promocji w państwowych mediach. Na taką grupa mogła liczyć w radiowej Trójce, która właśnie wznowiła działalność w 1982 roku, gdy jeszcze trwał Stan Wojenny. Pod koniec 1982 roku na antenie polskiego radia pojawiły się pierwsze nagrania nowego zespołu. Już w styczniu 1983 roku na Liście Przebojów Programu Trzeciego odnotowany został utwór "Fabryka marzeń". Ale wielkiego sukcesu grupie nie przyniósł, osiągając jedynie 21. miejsce na liście. Koleje nagrania, które pojawiały się na trójkowej liście - "Cała biała", "Stylowe ramy", "Nie będę Julią" - również nie poprawiły notowań Bandy i Wandy. Nawet "Hi-Fi" dotarł zaledwie do 14. miejsca listy i po dwóch tygodniach opuścił zestawienie. Najlepszą pozycję na trójkowej liście osiągnął utwór "Chcę zapomnieć", który dotarł do 13. miejsca i przebywał trzy tygodnie w top 20. Te bardzo mizerne wyniki popularności na trójkowej liście przebojów mogą świadczyć o tym, że grupa nie zdobyła popularności, która mogłaby się równać choćby z Lombardem, że o takich potęgach jak Maanam, Republika czy Lady Pank nawet nie wspomnę. I tak w istocie było, Banda i Wanda znajdowała się wprawdzie w szeroko rozumianej czołówce polskiego rocka, ale nigdy nie była grupą pierwszoplanową. Większe zainteresowanie zespołem przejawiała radiowa Jedynka i jej słuchacze, ale to była stacja niezbyt szanowana przez ówczesną młodzież. Kojarzona raczej z graniem piosenki estradowej. W 1983 roku Kwietniewska zgłosiła piosenkę „Hi-Fi” na festiwal w Opolu, lecz została odrzucona przez organizatorów. Banda i Wanda w Opolu zaśpiewała dopiero rok później, gdy utwór stał się już przebojem. I właśnie ten numer oraz "Nie będę Julią" były w połowie lat 80. nagraniami najbardziej kojarzonymi przez polskich słuchaczy. Debiutancki album "Banda i Wanda" ukazał się w 1984 roku. Choć grupa nie miała takiego statusu jak Lady Pank czy Maanam, to głód polskiej muzyki rockowej był wówczas tak duży, że album okazał się sukcesem komercyjnym osiągając status Złotej Płyty. Znalazły się na nim wszystkie dotychczasowe przeboje zespołu a także kilka nagrań premierowych. Płyta zawierała jedenaście prostych, rockowych, dynamicznych kompozycji, z energicznym śpiewem Kwietniewskiej i chwytliwymi melodiami. Oprócz dynamicznych numerów rockowych były też przebojowe ballady: "Stylowe Ramy" i "Chcę Zapomnieć". Całość wydawnictwa wieńczył frenetyczny "Hi - Fi". To jeden z tych numerów, który skłoni do tupania nóżką i do śpiewu nawet najbardziej opornych. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć dlaczego utwór nie poradził sobie lepiej na liście przebojów radiowej Trójki. Banda i Wanda nagrała jeszcze jedną dobrą płytę pt. "Mamy czas" (1985) oraz ścieżkę dźwiękową do wspomnianego serialu "Siedem życzeń". W 1986 roku grupa rozwiązała się a Wanda Kwietniewska zaczęła występować pod własnym imieniem i nazwiskiem. Ale jej kolejne próby sceniczne i wydawnicze kończyły się niepowodzeniem. Ponieważ Kwietniewskiej nie powiodło się solowo, postanowiła reaktywować starą grupę, choć pod trochę zmienioną nazwą. Teraz to Wanda była na pierwszym miejscu a Banda w tle. Ale i skład nowej "Wandy i Bandy" też był już nie tak gwiazdorski jak oryginalnego projektu. Od 2000 roku Kwietniewska występuje ze swoim zespołem na różnych festynach, koncertach plenerowych i wszędzie tam, gdzie jest zapraszana, prezentując stare hity Bandy i Wandy oraz nowsze nagrania. Niestety, te ostatnie nie dorównują moim zdaniem muzyce Bandy i Wandy z lat 80. Istotnym wydarzeniem w historii Wandy i jej Bandy w XXI wieku było wydanie w 2009 roku płyty "Siedem życzeń". Znalazły się na niej utwory ze wspomnianego serialu z lat 80. ponownie nagrane. Wydanie muzyki z oryginalnego serialu podobno było niemożliwe, dlatego Kwietniewska nagrała te utworu na nowo, z nowymi muzykami, ale starając się zachować pierwotne aranżacje. Zadanie zakończyło się połowicznym sukcesem. Wprawdzie słychać różnice w porównaniu do oryginalnego brzmienia, ale nie jest źle. Dobrze, że ukazała się ta muzyka. W 2018 roku udało się wydać na CD, pierwszy raz w historii, drugą płytę Bandy i Wandy "Mamy czas". Dzięki temu dostępna jest również w streamingu. W maju i czerwcu tego roku, po raz pierwszy od chwili wydania albumu na winylu w 1984 roku, ukazało się wznowienie płyty na CD (czerwiec 2025 r.) oraz udostępniono tę muzykę w streamingu (maj 2025 r.). Dotychczas album w takiej formie nie był dostępny. Można było go posłuchać jedynie ze starego winyla, albo kasety magnetofonowej. Dlatego wznowienie albumu na CD i streamingu jest wydarzeniem dla fanów muzyki lat 80. Na wznowieniu "Bandy i Wandy" znalazły się dwa bonusy. "Muchołapki" to nagranie pochodzące z epoki, które wcześniej nigdy nie zostało wydane. To bardzo przyjemna kompozycja, choć nie dziwi, że nie znalazła się pierwotnie na debiutanckiej płycie. Są na niej lepsze nagrania. Drugim bonusem jest całkiem nowy utwór pt. "Pod Wiatr", którego współautorem jest członek pierwszego składy Bandy czyli Marek Raduli. Ale o tym utworze nie mam nic dobrego do powiedzenia. To bezbarwny, mało ciekawy pop rock, który z trudem toleruję. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebny nikomu. W przeciwieństwie do reedycji oryginalnego materiału, który oceniam na [8/10], [7/10] daję za "Muchołapki", [3/10] za "Pod Wiatr". Andrzej Korasiewicz07.08.2025 r.
The Mood - The Singles 1981 - 19842024 SugarStar Records 1. Is There A Reason 3:202. Waves In Motion 4:053. Don't Stop 3:024. Watching Time 3:305. Paris Is One Day Away 3:016. No-One Left To Blame 4:057. Passion In Dark Rooms 3:268. The Munich Thing 4:139. I Don't Need Your Love Now 3:2710. She's Got Me 4:0511. Don't Let Me Down 4:1412. I'm Coming Home 3:03 The Mood to brytyjska formacja założona przez trójkę muzyków: Johna Moore'a, Marka Jamesa i Erica Jamesa, której muzyka wydana na płycie "The Singles 1981 - 1984" powinna sprawić wiele radości sympatykom synth popu i new romantic z początku lat 80. The Mood istniał zaledwie kilka lat, od 1980 do 1984 roku, wydał kilka singli i rozwiązał się. Grupa była bliska większego sukcesu komercyjnego, ale mimo wszystko on nie przyszedł. Na przykładzie The Mood najlepiej widać jak czasami niewiele brakuje, by przebić się do szerszej publiczności. W przypadku The Mood zabrakło trochę szczęścia i konsekwencji. Zespół w latach 1981-1984 umieścił na brytyjskiej liście przebojów trzy single w top 100. Najbliżej sukcesu był w przypadku utworu "Paris Is One Day Away", który w 1982 roku osiągnął 42. miejsce brytyjskiej listy najlepiej sprzedających się singli. Gdyby grupa zaszła dwa miejsce wyżej, miałaby szansę na zaproszenie do kluczowego programu w brytyjskiej telewizji "Top of the Pops". A wtedy mogło wydarzyć się wszystko. To właśnie występując w tym programie wykonawcy, dotychczas anonimowi dla szerszej publiczności, przy udanym występie, mieli szansę stać się rozpoznawalni w całej Wielkiej Brytanii. A gdyby to się udało, to można było dalej rozwijać karierę w Europie kontynentalnej a może i w innych częściach świata. Ale tak się w przypadku The Mood nie stało. Dziennikarze brytyjskiego BBC zapraszali wykonawców, którzy mieli hit w top 40 brytyjskiej listy singli. The Mood mieli utwór na 42. pozycji, zabrakło dwóch miejsc, by grupa dostała szansę na zaprezentowanie się szerszej publiczności... Poza nagraniem "Paris Is One Day Away", The Mood wydali jeszcze kilka innych singli. Grupa zadebiutowała w 1981 roku utworem "Is There a Reason", który jednak nie został odnotowany na liście przebojów. Następnie w roku 1982 ukazał się drugi singiel "Don't Stop", który osiągnął 52. miejsce na brytyjskiej liście przebojów. W tym samym roku ukazał się wspomniany, najwyżej notowany w krótkiej karierze The Mood "Paris Is One Day Away". W następnym, 1983 roku został wydany utwór "Passion in Dark Rooms", który dotarł do 74. miejsca listy singli. Widać wyraźnie, że okienko do osiągnięcia sukcesu było w 1982 roku, bo grupa umieściła wtedy na liście singli aż dwa nagrania i były one najwyżej notowanymi utworami The Mood. W 1984 roku ukazał się ostatni singiel zespołu pt. "I Don't Need Your Love Now", który nie znalazł się na brytyjskiej liście singli. W tym samym roku grupa zakończyła działalność nie nagrywając płyty długogrającej. Po zespole pozostały single oraz wydany w USA w 1983 roku mini lp "Passion In Dark Rooms" z pięcioma nagraniami - czterema znanymi z brytyjskich singli oraz dodatkowego, wcześniej nie wydanego utworu "Don't Let Me Down". Po rozpadzie The Mood, muzycy próbowali kontynuować karierę w innych formacjach. Eric James (Logan) założył grupę STRANGELANDS, która miała na swoim koncie m.in. supportowanie A-ha. Po niepowodzeniach, panowie zajęli się innym rodzajem działalności. W 2008 roku Cherry Red Records wydał płytę "The Singles Collection", która zawierała wszystkie single, w tym strony B, a także utwór "Don't Let Me Down", pochodzący z amerykańskiego mini lp "Passion In Dark Rooms". Po latach The Mood postanowili przywrócić pamięć o swoim zespole. Panowie odkupili od RCA/Sony cały swój katalog nagrań i pracują nad remiksami i cyfrowym remasteringiem wszystkich swoich nagrań. Pierwszym efektem ich pracy jest wydanie omawianej płyty „The Singles 1981-1984”, która od 2024 roku jest dostępna na wszystkich głównych platformach streamingowych. W tym roku ukazało się też fizyczne wydanie płyty na CD. Muzycy mają dalsze plany, włącznie z wydaniem wersji 12-calowej albumu oraz pracą nad nagraniami oraz albumem, który nigdy nie został wydany. Póki co mamy jednak płytę „The Singles 1981-1984”. Na album „The Singles 1981-1984” składa się w sumie dwanaście utworów. Pierwsze dziesięć to strony A i B pięciu singli z lat 1981-1984. Jedenasty utwór "Don't Let Me Down" to wspomniany już numer, który w 1983 roku ukazał się na amerykańskim mini lp "Passion In Dark Rooms. Dwunasty utwór pt. "I'm Coming Home" to premierowe nagranie, które wcześniej nigdzie się nie ukazało. Być może to jeden z tych wcześniej nie wydanych numerów, które powstały w latach 80. i grupa postanowiła je przywrócić publiczności? Czy było warto? Muzyka The Mood na pewno przypadnie do gustu wszystkim miłośnikom klasycznego synth popu z początku lat 80. ale nie jest to twórczość, która ma szansę stać się zagubioną perłą muzyki lat 80. Single The Mood są bardzo sympatyczne, klimatyczne i zagrane w stylu z epoki, co jest ich główną zaletą. Mimo wszystko trudno dziwić się, że formacja nie odniosła większego sukcesu. Muzyka The Mood nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle ówcześnie odnoszących sukces grup w rodzaju Ultravox, OMD, Talk Talk czy Tears For Fears. Przeciwnie, brzmi o wiele zwyczajniej, czasami nawet banalnie. Mimo wszystko warto zwrócić uwagę na The Mood i „The Singles 1981-1984”. Otwierający album pierwszy singiel "Is There A Reason" to rozmarzony, "noworomantyczny" utwór z soczystą partią klawiszową i miłą dla ucha melodią. W utworze ze strony B singla, instrumentalnym "Waves In Motion" słychać od drugiej minuty brawurową partię saksofonu. Pierwszy odnotowany na liście przebojów utwór "Don't Stop" jest mocno zrytmizowany bitem perkusji elektronicznej i ma wyrazistą, mocną partię wokalną. W tle klimat robią przestrzenne partie syntezatorów, ale też bardziej soczyste akordy syntezatorowe. To bardzo udane, klimatyczne single, które mogły odnieść większy sukces, ale wtedy konkurencja w brytyjskim synth popie była bardzo mocna. "Watching Time" to dynamiczny numer ze strony B singla "Don't Stop". Następnie mamy największy hit "Paris Is One Day Away" i nagranie ze strony B "No One Left To Blame". Przyznam, że wcześniejsze single "Is There A Reason" i "Don't Stop" bardziej przypadły mi do gustu. "Paris Is One Day Away" jest bardziej banalny, ale nadal ociekający elektroniką z epoki, co musi wzbudzać sympatię fana syntezatorowej klasyki. "No One Left To Blame" brzmi jak typowa strona B, czyli numer mniej udany, mający uzupełniać stronę A. W ostatnim odnotowanym na brytyjskiej liście przebojów numerze "Passion in Dark Rooms" słychać już pewną ewolucję brzmieniową The Mood w stronę bardziej konwencjonalnego popu. Nagranie nadal ocieka elektroniką, ale wyraźniej słychać tutaj partię basu a całość zaczyna brzmieć nieco "soulowo". Utwór ma chwytliwy refren i naprawdę przyjemnie się go słucha. Może, gdyby na brytyjskiej scenie nie było wtedy Spandau Ballet, które właśnie wydało "True"... "The Munich Thing", czyli strona B "Passion in Dark Rooms", to powrót do bardziej mechanicznego synth popu. Rozwój The Mood w kierunku konwencjonalnego popu najbardziej słychać w ostatnim singlu z 1984 roku "I Don't Need Your Love Now". To nadal synth pop, ale przestrzenne pasaże syntezatorowe, czy soczyste akordy nie są tutaj pierwszoplanowe. The Mood najwyraźniej podążają wraz z rozwijającą się modą. W 1984 roku syntezatory z jednej strony upowszechniły się na całej scenie pop, z drugiej strony grupy, które za tym stały traciły ten pierwotny, nowatorski, robotyczny i mechaniczny wymiar. Następowała konwergencja klasycznych grup synth pop, które inspirowały się mechaniczną, zimną konwencją Kraftwerk oraz formacji popowych, które wprowadziły do swojego instrumentarium syntezatory. Strona B ostatniego singla, czyli nagranie "She's Got Me" jest jednak jakby zaprzeczeniem moich słów, bo jednostajny elektroniczny bit i soczyste, monotonne partie syntezatorów znowu przywodzą na myśl przełom lat 70. i 80. i początek rozwoju sceny syntezatorowej. Czy warto posłuchać muzyki The Mood? Dla miłośników klasycznego synth popu, to mus. Ale nie spodziewajcie się większych artystycznych doznań, czy eksperymentalnych odkryć. The Mood to solidny przedstawiciel klasycznej sceny syntezatorowej, który niczym się nie wyróżniał spośród grup sobie podobnych, ale wstydu jego muzyka nie przynosiła. Gdyby mieli więcej szczęścia, może odnieśliby większy sukces. Ale tego im zabrakło. Nie zabrakło im za to woli i chęci przypomnienia się po latach, dzięki czemu każdy ma szansę sprawdzić jak brzmiał brytyjski synth pop w pierwszej połowie lat 80. Ten synth pop, który nie znalazł się w pierwszej lidze, ale niewiele do tego zabrakło. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz03.08.2025 r.
Kirlian Camera - Shadow Mission HELD V2009 Out of Line 1. Heldenplatz (Mission Walhalla IX) 5:342. E.D.O. (Europa Drama Orbit) 4:273. Odyssey Europa (Premiere Version) 2:454. Edges (Mission Walhalla V) 3:245. K-Pax (Remix By Fotonovela) 4:196. Alien Chill Calling (Part 1) 2:127. Enemy Closing In (Albedo 0.64) 4:088. Alien Chill Calling (Part 2) 2:069. Julia Dream (KCPF 1) 4:0710. E.D.O. (Europa Drama Orbit Mixtrumental) 5:5311. Heldenplatz (Mission Walhalla IX Radio Edit) 4:22 „Shadow Mission HELD V” to płyta trudna do zakwalifikowania, bo na 11 (lub 13 zależnie od wydania) utworów pięć jest premierowych. Trzy lub cztery to nowe wersje piosenek znanych z poprzednich albumów. Jedna to cover. Dwa utwory występują w dwóch wersjach . Na portalu Discogs płyta ta została jednak umieszczona wśród regularnych albumów zespołu Kirlian Camera. Wydano go w liczbie tysiąca egzemplarzy jako prolog do znacznie większego wydawnictwa podsumowującego prawie 30 lat działalności zespołu, które ukazało się także w 2009 roku na początek związku z wytwórnią Out Of Line. „Shadow Mission HELD V” rozpoczyna się zaskakująco od miniatury muzycznej wykonanej na skrzypcach przez austriackiego wirtuoza Fritza Kreislera (zm. 1962). Po nim następuje nowa wersja piosenki „Heldenplatz” z 1988 r. Wersja bardzo dynamiczna z zagęszczonymi, ale ze starannie pomyślanymi efektami elektronicznymi. Trudno wymienić wszystkie, ale od razu zwróciła moją uwagę linia sekwencera przypominająca sposób programowania Christophera Franke z Tangerine Dream. Druga – „E.D.O. (Europa Drama Orbit)” to piosenka premierowa, podobnie jak poprzednia mocno electropopowa. Rozpoczyna się nierytmicznymi bitami i eksperymentalno-kosmicznymi samplami, ale potem ze śpiewem Eleny A. Fossi rozwija się w przebojowy utwór. Trzecia piosenka „Odyssey Europa (Premiere Version)” nosi ten sam tytuł co wielka kompilacja, którą ta płyta zapowiada. Zapowiada się jak ballada, ale potem zamienia się w piękny hymn, który kończy się przed upływem trzeciej minuty pozostawiając po sobie poczucie niedosytu. W Internecie można znaleźć przedłużone samodzielnie przez fanów wersje „Odyssey Europa (Premiere Version). Sam zespół wrócił do tej piosenki niedawno publikując jej rozszerzoną wersję w języku włoskim na specjalnej edycji albumu „Radio Signals For The Dying” z 2024 roku. Na YouTube można zobaczyć też teledysk. Czwarty utwór to „Edges (Mission Walhalla V)”, którego pierwowzór powstał w 1984 r. w stylu dark italo disco. Także i ta piosenka, teraz w wykonaniu Eleny A. Fossi, wyraźnie różni się od oryginału nie tracąc przy tym jego uroku. Piąty „K-Pax” w remiksie Fotonoveli to jedna z najlepszych piosenek zespołu pochodząca z płyt „Invisibile Front. 2005”. Tutaj to najbardziej taneczny utwór na płycie, wręcz klubowy . W tej właśnie wersji od czasu wydania recenzowanej płyty „K-Pax” wykonywany jest na koncertach KC. Brzmi bardzo dobrze, chociaż w tym przypadku wolę oryginalną wersję. „Alien Chill Calling” part 1 i 2 to obowiązkowy na każdej płycie KC kącik dla miłośników eksperymentów i awangardy czyli dwie kompozycje dźwiękowe ze śladowymi liniami melodycznymi. Pomiędzy nimi umieszczono „Enemy Closing In” w stylu minimal-electro z wokalem Angelo Bergaminiego. Piosenka jest dobrym kontrapunktem dla bardziej wzniosłej, hymnicznej pierwszej połowy albumu. Emocje pozwala uspokoić „Julia Dream”, czyli cover piosenki, która ukazała się w 1968 r. na stronie B singla „It Would Be So Nice” zespołu Pink Floyd. „Julia Dream” zagrana w stylu downtempo i zaśpiewana przez Elenę A. Fossi pozostała, tak jak pierwowzór, uroczą kołysanką. Płytę zamykają instrumentalna wersja piosenki „E.D.O.” i radiowa „Heldenplatz (Mission Walhalla IX)”. Płyta „Shadow Mission HELD V” nie mogła być rewolucyjna, bo stanowiła wstęp do podsumowania dotychczasowego dorobku zespołu, ale ciekawe aranżacje, nowatorskie brzmienia, niebanalne rytmy, atrakcyjne melodie (w części znane wcześniej) i głos Eleny A. Fossi, sprawiają że można ją polecić nie tylko fanom Kirlian Camera. Można było jednak usłyszeć także głosy żałujące odejścia od klimatów folkowo-industrialnych z lat 90. Wspomnę jeszcze, że od tej płyty istotną rolę w zespole zaczął odgrywać Falk Pitschk z Magdeburga (obecnie Plastic Autumn). Moja ocena [8/10]. Na koniec jedno zdanie o dwu- lub czteropłytowej kompilacji „Odyssey Europa”. W największym zestawie to ponad pięć godzin muzyki i 58 utworów)wybranych z dotychczasowej dyskografii zespołu. Kto jednak nie ma czasu wysłuchać całości to polecam na rozgrzewkę brawurową wersję piosenki „Comfortably Numb” zespołu Pink Floyd z sołówką Sarah Crespi na instrumentach smyczkowych. Krzysztof Moskal31.07.2025 r.
Fiat Lux - Hired History Plus1984/2019 Polydor/Cherry Red CD 1 Hired History 1. Secrets 3:412. Photography 4:403. Blue Emotion (12" Version) 5:164. Comfortable Life 2:455. Sleepless Nightmare (12" Version) 4:246. Aqua Vitae 4:01 Bonus Tracks 7. Feels Like Winter Again 5:038. This Illness 4:419. Photography (Unreleased Bill Nelson Version) 4:1110. Comfortable Life (Unreleased 12" Bill Nelson Version) 5:3611. House Of Thorns 3:5812. Sleepless Nightmare 4:0213. Three's Company 3:2814. House Of Thorns (12" Version) 5:0115. Solitary Lovers (12" Version) 5:2916. No More Proud (Proud Mix) 4:2817. No More Proud (Dub Mix) 2:2118. Sally Free And Easy 4:27 CD 2 Ark Of Embers (Lost Album) 1. The Moment 3:132. Breaking The Boundary 3:353. Blue Emotion 4:254. Embers 4:465. No More Proud 2:406. Photography 4:397. Splurge 4:538. Secrets 3:509. Aqua Vitae 5:4110. In The Heat Of The Night 4:4811. Solitary Lovers 3:49 Zacznę od paru słów na temat samego zespołu Fiat Lux, ponieważ nie należy on do nadmiernie znanych, co i tak należy uznać za eufemizm. W Polsce jest to zespół całkowicie anonimowy a i w Wielkiej Brytanii nigdy nie był częścią czołówki, nawet najszerzej rozumianej. Formację znają prawdopodobnie tylko najzagorzalsi sympatycy brzmień nowofalowych, synth pop i badacze muzyki lat 80. Grupa Fiat Lux została założona w 1982 roku przez Steve'a Wrighta (wokal, perkusja) i Davida P Crickmore'a (gitary, bas, klawisze). Wkrótce zespołem zajął się Bill Nelson, postać już bardziej rozpoznawalna. Bill Nelson był w branży muzycznej od lat 70. a największy rozgłos zyskał dzięki glamowemu zespołowi Be-Bop Deluxe, w którym śpiewał i grał na gitarze. Na przełomie lat 70. i 80. rozpoczął działalność solową i pod wpływem sceny post-punkowej zaczął nagrywać muzykę nowofalową, ale mocno eksperymentalną. Oprócz tego zajmował się też produkcją płyt innych wykonawców. W 1983 roku został np. zaproszony przez Gary Numana do współpracy przy produkcji jego płyty "Warriors", ale nie zakończyła się ona powodzeniem, ponieważ Numan w efekcie nieporozumień zrezygnował z Nelsona. Gdy Bill Nelson zaopiekował się Fiat Lux, do zespołu dołączył jego młodszy brat Ian Nelson, który grał na saksofonie i klawiszach. W tym trzyosobowym składzie - Steve Wright, David P Crickmore, Ian Nelson - grupa próbowała przebić się w show-biznesie. W 1982 roku Bill Nelson wydał w swojej wytwórni Cocteau Records debiutancki singiel Fiat Lux pt. "Feels Like Winter Again", który nie odniósł sukcesu. Grupie udało się jednak podpisać kontrakt z dużą wytwórnią Polydor. Jej nakładem ukazały się kolejne single Fiat Lux: "Photography" (sierpień 1983), "Secrets" (styczeń 1984), "Blue Emotion" (marzec 1984). Dwa ostatnie zostały odnotowane na brytyjskiej liście przebojów, odpowiednio na 65. i 59. miejscu, czyli niezbyt wysoko. Fiat Lux poprzedzali również występy na żywo Howarda Jonesa. W sierpniu 1984 roku ukazał się minialbum "Hired History". Po nim wydane zostały jeszcze dwa single: "House of Thorns" (wrzesień 1984) i "Solitary Lovers" (styczeń 1985), ale przeszły całkiem bez echa. Fiat Lux nie udało się zdobyć większej rozpoznawalności. Ówczesny czas przestał sprzyjać muzyce z kręgu synth pop/new romantic, którą grupa tworzyła. W związku z tym w 1985 roku zakończyła swoją działalność. Cały dorobek płytowy, który pozostawiła po sobie w latach 80. to wspomniane single i minialbum. Mógłby ktoś zapytać: po co wspominać o grupie, której działalność wydaje się jedynie niewiele znaczącym epizodem w historii muzyki? To prawda, że dorobek Fiat Lux nie jest duży i trudno uznać go za znaczący, ale uważam, że muzyka zespołu jest warta uwagi. Moim zdaniem Fiat Lux tworzyło całkiem przyjemną, a czasami ciekawą muzykę z kręgu new romantic oraz nowej fali, która zasługuje na poznanie i pamięć. Najwyraźniej sami muzycy również stwierdzili, że tworzyli w latach 80. coś wartościowego, bo po latach powrócili do nazwy Fiat Lux a rok 1985 nie okazał się ostatecznym końcem tego projektu. Wprawdzie Ian Nelson zmarł w 2006 roku, ale pozostali dwaj muzycy reaktywowali grupę w 2017 roku i nagrali dwie płyty z nowym materiałem. Stylistycznie nowa muzyka Fiat Lux odbiega trochę od tego, co panowie robili w latach 80., ale my skupiamy się na płycie "Hired History Plus" wydanej przez Cherry Red Records w 2019 r. "Hired History Plus" gromadzi wszystkie nagrania Fiat Lux z lat 80. Na pierwszym krążku CD otrzymujemy cały minialbum "Hired History" (1984) a jako bonusy nagrania z singli i maksisingli. Na drugim krążku jest przygotowywana w 1984 roku długogrająca płyta "Ark Of Embers", która nie została wcześniej wydana, bo grupa rozwiązała się. Okazało się zatem, że tego "ejtisowego" dorobku uzbierało się więcej niż pierwotnie sądzono. Jak ocenić zgromadzony na "Hired History Plus" materiał? Na pewno nie w kategoriach samodzielnej płyty. To rodzaj archiwum muzycznego Fiat Lux z lat 80. Osnową wydawnictwa jest minialbum "Hired History", od którego pochodzi jego tytuł i okładka. Nagrania z niego rozpoczynają również "Hired History Plus". Otwierające minialbum nagrania singlowe "Secrets", "Photography" oraz "Blue Emotion" w wersji maksisinglowej przywodzą na myśl brzmienie White Door a trochę także Petera Godwina. Muzyka bliska jest estetyce new romantic i nie wiem czy gdyby swego czasu w audycji "Romantycy Muzyki Rockowej" Beksiński zamiast White Door zagrał "Secrets", czy "Photography", to czy dzisiaj szczególnymi uczuciami nie darzylibyśmy właśnie Fiat Lux a nie White Door. W singlowym "Photography" uwagę przykuwa saksofonowa partia solowa Iana Nelsona, która ciekawie przełamuje ten romantyczny synth pop. "Comfortable Life" początkowo wydaje się bardziej dynamicznym i mocno zrytmizowanym kawałkiem synth popu, w którym słychać również pulsujący, klasyczny bas a także dźwięki saksofonu. Okazuje się jednak, że ten niespełna trzyminutowy numer wprowadza jedynie do schizofrenicznego "Sleepless Nightmare". Tytuł tego ostatniego dobrze oddaje charakter nagrania. Dominująca się jest tu schizowa partia saksofonu, pojawia się też świdrująca gitara, rozstrojone pianino a całości dopełnia niepokojący śpiew wokalisty. Zupełnie jakbyśmy słuchali innego zespołu niż ten, który poznaliśmy na początku płyty. Kończący oryginalny minimalbum "Aqua Vitae" to nagrania oparte na dominującej partii basu, ale pojawiają się tutaj też przestrzenne partie syntezatorów, pogłosy wokali oraz ornamentalnie saksofon. W dalszej części płyty niektóre nagrania słyszymy ponownie, ale w krótszych, singlowych lub dłuższych, maksisinglowych wersjach. Nie podobają mi się miksy "Photography", "Comfortable Life" w wykonaniu Billa Nelsona. W porównaniu do pierwotnych nagrań brzmią twardo i bardziej kanciasto. "Photography" w wersji Billa Nelsona gubi lekkość i noworomantyczny klimat. Słuchając przedostatniego singla grupy "House Of Thorns" nie dziwię się, że przepadł bez echa, bo to rzeczywiście numer bezbarwny i bez charakteru. Lepiej wypada trochę "Solitary Lovers", ale rok 1985 to już nie był czas, żeby dzięki takiej twórczości osiągać sukcesy komercyjne. Na drugim krążku mamy zaginiony i wcześniej niepublikowany album „Ark Of Embers”, który Fiat Lux nagrywał z producentem Hugh Jonesem. Oprócz znanych już z singli i minialbumu utworów, które można znaleźć również na pierwszym krążku "Hired History Plus" jest tutaj kilka nagrań wcześniej nieznanych. Płytę otwiera noworomantyczny "The Moment", dalej jest dynamiczny, nieco funkujący "Breaking The Boundary". "Embers" jest bardziej ambientowe i eksperymentalne. "Splurge" jest mechaniczne i nieco kraftwerkowe, ale z nowofalowym nerwem. "In The Heat Of The Night" znowu mocno funkuje, ale jest tutaj i saksofon, i romantyczny głos wokalisty, i rytmicznie brzdąkająca gitara, a także "latające" partie klawiszy. Moim zdaniem brzmi to wszystko interesująco, choć trochę jak nieskończone demo. Przyznam, że lubię takie wynalazki z lat 80. i mam sporą radość, gdy napotykam na coś, czego wcześniej nie znałem. A tak było w przypadku Fiat Lux, gdy kilka lat temu nabyłem płytę, którą wydało Cherry Red Records. Dzisiaj muzykę można posłuchać też w streamingu. Fiat Lux prezentuje się w tych archiwaliach bardzo ciekawie, choć muzyka nie jest dopracowana. Noworomantyczne utwory mieszają się ze stylistyką podobną do nowofalowych poszukiwań Billa Nelsona. Wszystko to jest trochę chaotyczne i nierówne, ale ci, którzy szukają muzyki powstałej w latach 80. w kręgu nowej fali, synth pop i new romantic, powinni sprawdzić twórczość Fiat Lux. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz08.07.2025 r.
Claudia Brücken - Night Mirror 2025 Edsel/Demon Music Group 1. My Life Started Today2. Rosebud3. All That We Ever Have4. Sound And The Fury5. The Only Ones6. Funny The Things7. Sincerely8. Shadow Dancer9. To Be Loved10. Dancing Shadow (Shadow Dancer pt.2) Claudia Brücken, była wokalistka formacji Propaganda, powraca po jedenastu latach przerwy z nowym materiałem solowym. W międzyczasie nagrywała sporo muzyki w innych konfiguracjach. Wydała m.in. trzy lata temu pod nazwą xPropaganda, wraz z drugą oryginalną wokalistką Propagandy Susanne Freytag oraz oryginalnym producentem klasycznej płyty "A Secret Wish" (1985) Stevem Lipsonem, album "The Heart Is Strange". To całkiem udana płyta i być może w przyszłości usłyszymy jeszcze coś pod tym szyldem. Tymczasem wokalistka wydała nową płytę pod własnym nazwiskiem. "Night Mirror" został napisany i nagrany w Londynie w latach 2023-2025, a jego producentem jest wieloletni współpracownik Claudii - John Williams. Oprócz pracy dla Brücken znany jest m.in. ze współpracy z: Blancmange, Simple Minds, The Housemartins, Alison Moyet czy The Proclaimers. W nagrywaniu albumu wzięli udział m.in. muzycy The Lighthouse Family, Cathy Dennis, Orlando Weeks (The Maccabees) i Kaiser Chiefs. To całkiem spore grono współpracowników, ale brzmienie, które słyszymy na "Night Mirror" wpisuje się w tradycję muzyki Propagandy. Gdy usłyszałem zapowiadające płytę "Night Mirror" single "Rosebud" i "Sound And The Fury" miałem naprawdę rozbudzone nadzieje na rewelacyjny album w duchu starej Propagandy. Niestety, choć najnowszą propozycję Claudii Brücken należy uznać mimo wszystko za wydawnictwo udane, to jednak nie sprostało ono moim oczekiwaniom. W gruncie rzeczy poza wspomnianymi utworami wydanymi przed ukazaniem się płyty, po pierwszym przesłuchaniu spodobał mi się jeszcze "All That We Ever Have" i ewentualnie "Shadow Dancer". Pozostałe kompozycje wydały mi się miałkie i mało konkretne. Przy kolejnych odsłuchach wrażenia dotyczące poszczególnych nagrań przeważnie poprawiły się, ale nie na tyle, by uznać, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym. Już rozpoczynający płytę "My Life Started Today" jest według mnie zbyt łzawy i mdły. Po nim następują dwa nagrania singlowe przedzielone "All That We Ever Have". O ile "Rosebud" i "Sound And The Fury" cały czas pozostają na liście moich ulubionych, to trzeci na płycie "All That We Ever Have" okazał się jednak nie aż tak dobry, jak mi się początkowo wydawało. Głównym jego mankamentem jest bezbarwny śpiew Brücken. I ten zarzut dotyczy jeszcze kilku nagrań na płycie. Choć w "The Only Ones" ładnie buja miła elektronika, to utwór jest moim zdaniem mało chwytliwy, a Claudia śpiewa jakby jej brakowało sił. "Funny The Things" rozpoczynają fajne basowe synthy a w tle pobrzmiewa gdzieś rytmiczna gitara. Ale sama kompozycja, która w zamyśle ma być "piękna" ociera się o banał. W "Sincerely" słychać delikatny r'n'b-hiphopowy bit, ale nie jest to aż tak wyraziste. Na pewno utwór jest bogato zaaranżowany - słychać tu nawet flet i ornamentalne akordy fortepianowe. Utwór jest rzeczywiście ładny i ciekawy. Śpiew Claudii jest bardziej zaangażowany i pokryty pewną aurą tajemniczości. Dalej mamy wyrazisty, bitowy, z basowymi synthami i funkująco-tanecznym rytmem "Shadow Dancer". Zbliżając się do końca albumu, słyszymy najdłuższy, bo niemal ośmiominutowy "To Be Loved". Tutaj znowu mamy bogatą aranżację, gdzie w tle słychać zarówno fortepian, jak i lekko rzężące gitary, choć cały numer jest łagodny i w zamyśle romantyczny. Tę romantyczność uzyskujemy głównie dzięki śpiewowi Claudii i właśnie do niego mam najwięcej zastrzeżeń. Mimo wyrazistego bitu, spokojny i moim zdaniem nieco bezbarwny głos Brücken w połączeniu z nieco bezpłciowym tłem fortepianowym powoduje, że nagranie jest zwyczajnie mdłe. Brakuje tutaj jakiegoś pazura, a długość nagrania potęguje w mojej ocenie ten mankament. Całość albumu kończy dynamicznie powtórka "Shadow Dancer" w innej aranżacji i pod tytułem "Dancing Shadow". "Night Mirror" to moim zdaniem przyzwoita, a może nawet dobra płyta, ale nie powala na łopatki. Ma kilka bardzo fajnych momentów (np. "Rosebud", "Sound And The Fury"), ale jako całość ani nie buduje wielkiego nastroju, ani nie składa się w jakiś głębszy pomysł. Może wrócę jeszcze do płyty, ale raczej nie znajdzie się na liście moich ulubionych albumów wszechczasów. Mimo wszystko miło, że Claudia Brücken podzieliła się z nami swoją najnowszą twórczością. [7/10] Andrzej Korasiewicz04.07.2025 r.
The Young Gods - Appear Disappear 2025 Two Gentlemen Records 1. Appear Disappear 02:582. Systemized 03:263. Blue Me Away 02:594. Hey Amour 04:335. Blackwater 05:456. Tu en ami du temps 03:567. Intertidal 05:118. Mes yeux de tous 03:579. Shine that Drone 06:4310. Off the Radar 04:29 "Appear Disappear" to płyta, która nie zadowoli poszukiwaczy nowych brzmień. Nie spodoba się tym którzy chcą, żeby muzyka była ciągłym szukaniem nowych ścieżek w muzyce i eksperymentowaniem z dźwiękiem kosztem przejrzystości i klarowności muzyki. Nie zadowoli, bo najnowszy album klasyków rocka samplerowego, to powrót do najbardziej znanych schematów brzmieniowych Szwajcarów wypracowanych na pierwszych płytach, ze szczególnym wskazaniem na moją ulubioną "L'eau Rouge" [czytaj recenzję >>] . Nie oznacza to, że na nowym albumie The Young Gods nie ma nowych dźwięków. Właśnie są, jak najbardziej! Korzystanie ze znanych schematów harmonicznych i aranżacyjnych nie oznacza przecież tworzenia tej samej muzyki. A przynajmniej nie powinno oznaczać, bo oczywiście nie każdy potrafi tego dokonać. To jest właśnie moim zdaniem największa sztuka. Tworzyć tak samo, ale nie to samo, tak żeby nadal było ciekawie. The Young Gods na "Appear Disappear" właśnie to robi a efekt jest znakomity. Otrzymujemy dziesięć wciągających kompozycji, które powstały według przepisu z początku kariery a przy ich słuchaniu ani przez moment nie czuć znużenia. Za to słychać cały czas tę samą pasję i determinację jak na początku drogi Szwajcarów 30-40 lat temu. Tak o płycie w magazynie "The Quietus" mówi lider zespołu Franz Treichler: "[...] „Appear Disappear” opowiada o naszej obecności i nieobecności w przemyśle muzycznym przez ostatnie 40 lat. Mieliśmy takie okresy, kiedy byliśmy poza radarem, ale potem pojawialiśmy się ponownie. Chodzi również o to, jak pozycjonujesz się w społeczeństwie, dzień po dniu, jak stawiamy czoła temu, co dzieje się na świecie, społecznie i politycznie, lub jak tego unikamy. Czytam wiele gazet, oglądam wiadomości, rozmawiam z ludźmi, ale w innych momentach myślę, że powinienem trzymać się muzyki i wyrażać siebie w ten sposób. Chodzi również o długość życia. Mamy 70 lub 80 lat na planecie; pojawiamy się, znikamy, ta ulotna rzecz jest niesamowita. Posiadanie ciała, wszystkich tych rzeczy wokół nas. Lubię tę piosenkę z tego powodu. Wersy takie jak „materia nie ma znaczenia” są typowe dla Treichlera!" To wypowiedź człowieka dojrzałego, który już wie, że tak naprawdę niewiele od niego zależy w sprawach Wielkich a czas pobytu na tej planecie jest ograniczony. Co więcej, w pewnym wieku nabiera się perspektywy, z której widać, że właściwie to ten czas zbliża się już powoli do końca. Właśnie tak o sobie wydaje się myśleć Franz Treichler, który w tym roku kończy 64 lata. A skoro tak, to trzeba się skupić na tym co robi się najlepiej i na czym najlepiej się zna. A Franz Treichler najlepiej zna się na tworzeniu muzyki i najlepiej wychodzi mu ona, gdy tworzy ją w stylu, który odkrył na początku swojej drogi muzycznej. I taka muzyka znajduje się właśnie na płycie „Appear Disappear” - najlepszej od czasów "L'eau Rouge" [czytaj recenzję >>] , "TV Sky" i "Only Heaven" [czytaj recenzję >>] . Już w otwierającym album utworze tytułowym atakuje gitarowa pętla podbita jednostajnym rytmem wyznaczanym przez perkusję. W tle słychać kolejne warstwy gitary a także zgrzyty i inne dźwięki syntetyczne oraz łagodny, miękki śpiew Franza Treichlera. W refrenie przy powtarzaniu tytułowej frazy wokal staje się chwytliwy, niemal przebojowy. Dynamiczny jest też następny utwór pt. "Systemized", który ponownie zbudowany jest na pętli, ale tym razem dudniącego w tle basu. W trzeciej minucie pojawia się większy zgiełk, który raz znika, raz powraca. "Blue Me Away" zaczyna się jak refren "Moon Revolution", ale nagranie trwa zaledwie trzy minuty. Utwór przeplatają gwałtowne pętle hałasu i wyciszenia, w których śpiewa Treichler a w tle wirują riffy gitarowe, które wybuchają następnie podbite rytmem perkusyjnym. W "Hey Amour", pierwszym utworze wykonywanym w języku francuskim, Treichler śpiewa jeszcze delikatniej. Utwór zaczyna się dostojnie, pierwsze riffy gitarowe pojawiają się dopiero w drugiej minucie, ale nadal mamy do czynienia niemal z balladą. Pętle gitarowe nie tworzą chaosu, ale delikatnie wirują w tle. Mamy też dodatkowe warstwy gitar, bardziej hałaśliwe, ale cały czas użyte jako ornament, przerywane spokojnym, wręcz nastrojowym śpiewem Treichlera. "Blackwater" rozpoczyna się niemal transowo, jakby to był numer z czasów "Second Nature". To jeden z dłuższych numerów na płycie, bo trwa prawie sześć minut. Początkowo mało tutaj gitar, jeśli są, to wirują gdzieś w tle. W nagraniu przeważa motyw transowy. W trzeciej minucie pojawiają się zgiełkliwe dźwięki syntetyczne, które przez chwilę zaburzają ten nastrój, ale po chwili wszystko wraca na swoje tory. W dalszym ciągu przeważa trans, który wyraźnie zmierza jednak do jakiejś reasumpcji, ale ta wcale nie następuje. Wprawdzie w piątej minucie ponowie słychać groźne pomruki syntetyczne i ponownie wracamy do transu, ale żadne zwieńczenie nie następuje. Utwór urywa się przy śpiewie Treichlera: "Czarna woda płynie w moich żyłachKrzycząc krzyczącOtwarte parasole, deszcz gazu łzawiącegoBieganie, bieganie" "Tu en ami du temps" to kolejny numer śpiewany w języku francuskim. Zaczyna się od glitchów charakterystycznych dla muzyki wyrosłej z kręgów posttechno. Ale bez atakujących gitarowych riffów nie mogło się obyć i takie pojawiają się od drugiej minuty, w trzeciej przejmując na kilkadziesiąt sekund kontrolę nad utworem. Po chwili powraca jednak klikająca elektronika, ale tylko po to, by zostać zmasakrowana na koniec gitarowymi pętlami. "Intertidal" brzmi mocno psychodelicznie - wirujące basy, powolny rytm i odjechany śpiew Treichlera tworzą niepokojącą aurę. Gitarowe riffy napędzają rytm, zamiast rozsadzać utwór narastającym chaosem i zgiełkiem. Inne warstwy gitarowe robią za przestrzenne tła potęgując poczucie psychodelii. Pod koniec robi się bardziej chaotycznie i zgrzytliwie, po to tylko, żeby utwór delikatnie wyciszyć. Ten zabieg robi pole dla następnego nagrania. "Mes yeux de tous" od początku narzuca jednostajny, miarowy rytm, co nadaje utworowi dużą dynamikę. Śpiewany po francusku tekst daje poczucie ekstrawagancji i przywołuje na myśl najlepsze momenty "L'eau rouge". Nagranie ani przez moment nie daje chwili wytchnienia, przez prawie cztery minuty podążając za narzuconym od początku bitem. Pod sam koniec narasta zgiełk, następnie rytm zwalnia i schowany jakby za drzwiami zatrzymuje się. Przedostatni na płycie "Shine that Drone" to najdłuższy utwór na "Appear Disappear" trwający prawie siedem minut. Podobnie jak w poprzednim numerze zaczyna się od dynamicznego wybijania bitu, wspartego przez dudniący bas, na które nakładane są kolejne warstwy syntetycznych dźwięków, na czele z gitarowymi pętlami. Głos Treichlera bywa tutaj bardziej ekspresyjny. Niesamowite wrażenie robi pulsujący syntetyczny bas wysunięty w trzeciej minucie przez kilkadziesiąt sekund na pierwszy plan a później jeszcze powracający. Nagranie płynie w ten sposób z powracającymi motywami aż do finału. Na koniec otrzymujemy utwór "Off the Radar", w którym rwane, ale wolniejsze tempo służy Treichlerowi do wyśpiewania swoich ostatnich fraz. "Nasza miłość wyruszyła w podróżNasza miłość odeszłaNasza miłość się rozszerzaNasza miłość odeszłaZ dala od radaru, z dala od radaru, z dala od radaru" "Appear Disappear" to świetny powrót szwajcarskich klasyków. Sympatycy zespołu otrzymają wszystko to, za co kiedyś pokochali The Young Gods. Nie wiem jak z perspektywy czasu będę oceniał album, ale wiem, że na razie sprawił mi sporo radości. A jeśli dodam do tego, że obecnie naprawdę bardzo mało słucham muzyki z kręgu rocka industrialnego, to znaczy, że Szwajcarzy naprawdę sięgnęli po najlepsze wzorce i stworzyli płytę, która prezentuje bardzo dobry poziom skoro przekonali nią do siebie nawet takiego malkontenta. [9/10] Andrzej Korasiewicz16.06.2025 r.
Kapitan Nemo - Zimne Kino / Twoja Lorelei1984 Tonpress A. Zimne Kino 3:44B. Twoja Lorelei 3:58 Chociaż Krajowa Agencja Wydawnicza Tonpress Sp. z o.o. nadal jest wpisana do KRS, to trudno powiedzieć jaką dokładnie działalność obecnie prowadzi. Wiadomo na pewno, że firma Agencja Artystyczna MTJ, która powstała już po upadku PRL w latach 90., w trakcie swojej działalności wykupiła znaczną część katalogów polskich firm fonograficznych sprzed 1989 roku, w tym Tonpressu. Dzięki temu w ostatnim czasie zaczęły pojawiać się w serwisach streamingowych unikatowe często single wydane w czasach PRL przez Tonpress. Jednym z nich jest kultowy dla mnie singiel Kapitana Nemo z dwoma utworami: "Zimne Kino" ze strony A winylowego krążka i "Twoja Lorelei" ze strony B. Kapitan Nemo, czyli Bogdan Gajkowski, zadebiutował na rynku muzycznym w 1978 roku, gdy pod własnym nazwiskiem wydał singiel z utworami "Dzieci Muzyki" i "Będzie niedziela". Gajkowski nie był wtedy już dawno nastolatkiem, bo miał 28 lat. Jak na debiutanta to sporo. Początkowo nie miał też nic wspólnego z elektroniką i synth popem, który przecież w krajach zachodnich zaczynał właśnie rozwijać się. "Dzieci muzyki" to całkiem przyjemny, funkujący kawałek z kręgu muzyki soulu. "Będzie niedziela" to ckliwa, mało ciekawa, popowa ballada w typowo estradowym stylu. Anna Jantar brzmiała wtedy bardziej progresywnie. Po wysłuchaniu tych pierwszych nagrań trudno było przypuszczać, że wkrótce Gajkowski stanie się idolem nastolatków szukających polskiego odpowiednika OMD czy Ultravox. Debiutancki singiel nie przyniósł też artyście powodzenia komercyjnego, ale dzięki niemu Gajkowski zaczął funkcjonować w środowisku peerelowskiego mainstreamu muzycznego. Prowadził własny zespół o nazwie Magiczna Maszyna wykonujący muzykę soul. Pierwszy sukces przyszedł w 1981 roku, gdy Gajkowski skomponował utwory „Brylanty” i „Nic naprawdę” na płytę "Układy" Izabeli Trojanowskiej. "Brylanty" okazały się sporym przebojem, osiągając w 1982 roku wysokie, czwarte miejsce na Liście Przebojów Programu Trzeciego. W tym czasie Gajkowski odkrył również syntezatory i przybrał pseudonim Kapitan Nemo. W polskiej muzyce brakowało wówczas rodzimych odpowiedników brytyjskich grup synth popowych, które święciły triumfy na całym świecie. Gajkowski postanowił to wykorzystać. W tym czasie przemianę z grupy pop rockowej w kierunku synth popu przeszedł również zespół Kombi. Choć w tym drugim przypadku było to bardziej naturalne, bo lider Kombi - Sławomir Łosowski - był klawiszowcem, który przez lata rozwijał swoje instrumentarium i interesował się tą stylistyką. W 1982 roku ukazał się singiel Kapitana Nemo "Elektroniczna cywilizacja" / "Po co mówić o tym?", przedstawiający nowy wizerunek Gajkowskiego. Utwór "Elektroniczna Cywilizacja" został zauważony, ale nie odniósł oszałamiającego sukcesu. W roku następnym ukazał się kolejny singiel z utworami: "Słodkie życie" i "S O S dla planety", ale tu również nie było przełomu. Pierwsze nagrania Gajkowskiego jako Kapitana Nemo były kwadratowe i mocno odtwórcze. Dopiero trzeci singiel z 1984 roku z utworami "Zimne Kino" i "Twoja Lorelei" odniósł sukces. Brzmienie było lepsze, nowocześniejsze a kompozycje bardziej udane. Swoje zrobiły również wideoklipy, w których zobaczyliśmy wokalistę w charakterystycznym berecie. Wielkim przebojem stał się przede wszystkim utwór "Twoja Lorelei" ze strony B singla, który doskonale wpisywał się ze swoją romantyczną i melancholijną aurą, okraszoną miarowym bitem automatu perkusyjnego, w stylistykę "new romantic". Połączenie niskiego, głębokiego głosu Gajkowskiego, przestrzennych klawiszy, automatu perkusyjnego, wyjącej w końcówce nagrania syreny, kobiecego głosu śpiewającego "Lorelei..." w tle oraz charakterystycznego beretu na trwałe wryło się w świadomość każdego nastolatka w Polsce. Dobry był też utwór "Zimne kino", który wypłynął w mediach najpierw, ale jednak to kompozycja "Twoja Lorelei" spowodowała, że Kapitan Nemo stał się ikoną polskiego synth popu. Do dzisiaj słucha się tego wspaniale. I niech ktoś pierwszy rzuci kamieniem, żeby temu zaprzeczyć! :) Po tym przełomowym singlu, Kapitan Nemo wydał z opóźnieniem, bo dopiero w 1986 roku, debiutancką płytę, na której brakowało wcześniej znanych hitów. To nie był jednak już dobry czas dla synth-popu. Styl powoli tracił na popularności również w zapóźnionym kulturowo PRL-u. W dodatku muzyka na płycie "Kapitan Nemo" była nierówna, miejscami miałka. Umiarkowaną popularność zdobył jeszcze utwór "Wideonarkomania" i w mniejszym stopniu kilka innych nagrań, np. "Bar Paradise", ale cała płyta nie odniosła wielkiego sukcesu. Czas Kapitana Nemo mijał. Szczytem jego popularności okazały się lata 1984 i 1985, gdy w komunistycznych mediach królował utwór "Twoja Lorelei" oraz w mniejszym stopniu "Zimne kino". Druga długogrająca płyta Gajkowskiego pt. "Jeszcze tylko chwila", wydana w 1988 roku, była zbiorem subtelnych kompozycji popowych w elektronicznych aranżacjach. To już zupełnie nie był czas dla Kapitana Nemo. Album przeszedł niemal bez echa. Choć Trójka lansowała nagrania pochodzące z tej płyty, to utwory ledwie wchodziły do top 30 zestawienia listy Trójki. Po tym niepowodzeniu Gajkowski zamilkł na kilka lat. Powrócił na początku XXI wieku, gdy w 2002 roku ukazał się trzeci album artysty pt. "Wyobraźnia" próbujący dyskontować wzrost zainteresowania latami 80. Wydawało się, że na fali powrotu do brzmień syntetycznych Kapitan Nemo wzbudzi większe zainteresowanie słuchaczy, ale tak się nie stało. Co ciekawe, wzbudził bardziej ciekawość sceny alternatywno-gotyckiej niż mainstreamu. w 2014 roku Kapitan Nemo wystąpił nawet na gotyckim festiwalu Castle Party. Od kilku lat słychać o jego powrocie z nowym wydawnictwem, ale na razie te zapowiedzi nie zmaterializowały się. Bogdan Gajkowski skończył w tym roku 75 lat. Młody już nie jest, ale może jest jeszcze szansa na usłyszenie jego nowych nagrań. Póki co pozostaje nam odtwarzać singiel "Zimne Kino" / "Twoja Lorelei", jego najlepsze dokonanie solowe, dzięki któremu artysta przeszedł do historii polskiej muzyki syntezatorowej. [10/10] Andrzej Korasiewicz11.06.2025 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=7mddiotDsKg{/youtube}
Promaja - Bravo Brava2025 Independent/Symphony Of Destruction 1. Hidden Figures 04:382. Cinematic TV Static 03:563. Diaspora 03:584. Modern Silence 04:195. A Call To Arms 03:42 6. Treading Water 04:337. Never Reaching Heaven 04:068. Like You Want It To 04:26 Na stronie Alternativepop.pl przede wszystkim sięgamy retrospektywnie do historii pisząc o płytach klasycznych, a czasami o tych mniej znanych, które warto poznać a dotychczas uznania nie zdobyły. Czasami sięgamy również po współczesnych wykonawców, którzy korzystając z dobrych wzorców nagrywają nową muzykę. Tak jest i tym razem. Promaja to niemal kompletnie anonimowy zespół z Australii, który tworzą trzy panie: Jasmine Dunn, Lisa McDade, Celeste Aldahn oraz jeden pan - Yussef Taouk - grający na perkusji. Ten głównie żeński zespół dostarcza wspaniałej, klasycznie post-punkowej muzyki, która zachowuje liryzm i melancholię, nie staczając się w niepotrzebny hałas, czy nadmierne skomplikowanie. Na debiutanckiej płycie formacji, która działa dopiero od 2023 roku, otrzymujemy osiem utworów, które w sumie trwają zaledwie niecałe trzydzieści cztery minuty. To w sam raz, żeby posmakować muzyki zespołu i wystarczająco dużo, żeby nie ulec jej znużeniu. Na "Bravo Brava" znajdujemy muzykę prostą, opartą o pogłosy i miękki, ale melancholijny wokal Jasmine Dunn. Nagrania są dynamiczne, czasami słychać w nich gitarową ścianę dźwięku, jak w "A Call To Arms", przede wszystkim jednak tworzą delikatnie mroczną atmosferę. W przypadku albumu "Bravo Brava" kluczowe jest spojrzenie na jego całość, z której wyłania się piękna, choć smutna aura, czasami zahaczająca o romantyzm. Muzyka Promaja, opierając się na klasycznych wzorcach post-punkowych, pozbawiona jest zbędnej agresji. Jeśli mam porównać muzykę Promaja do czegoś, co już znamy, to wspomnę, że Australijczycy przypominają mi klimatem pod względem instrumentalnym wczesny The Cult z czasów gdy występowali jako Southern Death Cult oraz wczesny Cocteau Twins z tą różnicą, że Promaja ma żywego perkusistę. Pobrzmiewa tutaj też echo Slowdive, choć muzyka jest bardziej dynamiczna, wyraźnie osadzona w post-punkowym wzorcu, a nie w stylistyce Slowdive wykraczającej poza post-punk. Promaja nie angażuje się aż tak w rozmyte tła i mniej konkretną muzykę gitarową. Na "Bravo Brava" mamy konkret i dynamizm, mimo obecnego swoistego mrocznego romantyzmu. Trudno na płycie wyróżnić poszczególne nagrania - najbardziej zwraca uwagę wspomniany już "A Call To Arms" - ale to nie jest wada albumu a raczej forma pochwały. Całość brzmi równo i klimatycznie, przy tym bardzo tradycyjnie, wręcz historycznie. Dlatego nie wszystkim album może się spodobać. Ci którzy szukają nowych brzmień, grania agresywnego, albo skomplikowanego, mogą spokojnie darować sobie album "Bravo Brava". Nie znajdą tu nic dla siebie. Niewątpliwie płyta przypadnie za to do gustu miłośnikom tradycyjnie post-punkowego grania z początku lat 80., które potrafi ująć swoją atmosferą. Mimo że Promaja to zespół młody i debiutujący, w dodatku z dalekiej Australii, to mamy do czynienie ze sprawnie grającymi muzykami, którzy zamiast eskalować wrzaskiem, starają się wykreować w swojej muzyce klimat. To z pewnością się udało. Polecam sprawdzić. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz10.06.2025 r.

Swans - Birthing2025 Young Gods Records CD 1 1. The Healers 21:412. I Am A Tower 19:173. Birthing 22:20 CD 2 4. Red Yellow 6:515. Guardian Spirit 10:576. The Merge 15:197. Rope 14:508. Away 4:21 Michael Gira po raz kolejny, podobno ostatni, przedstawia swoją wizję świata. Bo w tych kategoriach należy moim zdaniem postrzegać muzykę Swans. Jak wynika z lektury biografii Giry [czytaj artykuł >>] , mimo że posiada na wiele spraw społecznych poglądy i czasami znajduje to również odzwierciedlenie w jego muzyce, to jednak nie jest jej celem. Gira jest od początku owładnięty pasją ukazania emocji, które wypływają z jego trzewi, a są wynikiem oglądu świata odartego z wszelkich złudzeń a także nadziei. Nie po to jednak, by kogoś zdołować, albo promować zwątpienie, ale celem jest ukazanie obrazu otaczającego świata takim, jakim on jest, a właściwie, jakim go czuje Gira. Muzyka Swans to ukazanie Trwogi istnienia, a przynajmniej ja to tak odbieram. Gira tworzy raczej intuicyjnie a jego celem jest granie najgłośniej na świecie. Ale nie chodzi o hałas w stylu grup metalowych. Dźwięki, które wydobywają się z muzyki Swans mają obezwładniać, przykuwać uwagę, przerażać, wprawiać w osłupienie, może nawet swoisty trans. Mają wpływać na duszę, umysł i dotykać całego jestestwa słuchacza. Nie chodzi o żadną nawalankę, która wywołuje agresję i napędza, ale o poruszenie strun w słuchaczu, których istnienia nawet nie był świadom. Żeby to wszystko osiągnąć Gira podąża za intuicją w osiągnięciu swojej wizji artystycznej, która siedzi w jego głowie. Z tego powodu artysta jest postrzegany przez współpracowników jako osobowość trudna, nie licząca się z odczuciami kolegów. Gdy jednak już muzycy poddadzą się dyktatowi artystycznemu Giry, efekt końcowy niemal zawsze robi wrażenie. Gira poświęca uwagę każdemu pojedynczemu dźwiękowi, pochyla się nad jego brzmieniem, dążąc do osiągnięcia konkretnego kształtu, który ma w swojej głowie. To jest najtrudniejszy moment dla muzyków Swans, czasami bywa traumatyczny, bo Gira wymusza osiągnięcie swojego celu często krzykiem oraz metodami pozamuzycznymi, wprowadzając wykonawcę danego dźwięku w nastrój, który według Giry posłuży do wydobycia z niego oczekiwanego efektu. Gdy jednak nowa muzyka Swans jest już gotowa, zarówno jej twórcy, jak i słuchacze w przeważającej większości przyznają, że było warto. Czy tak jest również w przypadku najnowszej płyty "Birthing"? Najprościej jest odpowiedzieć, że tak. Mimo że "Birthing" to tradycyjna od czasu "The Seer" niemal dwugodzinna symfonia rockowa, słucha się jej równie tradycyjnie z uwagą i rosnącą ekscytacją. Powolnie rozwijające się, ociężałe melorecytacje w rozpoczynającym album, prawie dwudziestodwuminotowym "The Healers", nabierają tempa i hałasu już w połowie nagrania. Walcowaty rytm przeradza się w coraz większy zgiełk, by zwalniać i przyśpieszać oraz na końcu znaleźć zwieńczenie w hałasie o większym natężeniu, ale pozostając powolnym i transowym. Trzeba przyznać, że nagrania zgromadzone na "Birthing", choć mają w sobię tę pierwotną rozpacz, jak na wcześniejszych albumach, to jednak brzmią częściej łagodnie i stonowanie niż na wcześniejszych wydawnictwach. Następny "I Am A Tower" jest na wstępie znacznie bardziej dysonansowy, a głos Giry drapieżny i schizofreniczny. Napięcie od początku jest podwyższone, by jednak przygasnąć w połowie nagrania. W ostatniej części tego prawie dwudziestominotowego utworu nabiera on cech motorycznych, dzięki mechanicznemu rytmowi perkusji i niemal przebojowej frazie tytułowej powtarzanej przez Michale Girę. W samej końcówce narasta zgiełk, który obleka transowy rytm utworu, by nagle zgasnąć. Tytułowy "Birthing" rozpoczynają również dźwięki mocno dysonansowe, ale zagrane ciszej i delikatniej. Początek przypomina trochę próbę orkiestry symfonicznej, która przygotowuje się do gry. Dopiero w piątej minucie pojawiają się pierwsze uderzenia w perkusję, a później dochodzi głos Giry. W tle cały czas słychać dźwięki "próbującej orkiestry". To trzecie i najdłuższe spośród okołodwudziestominutowych nagrań na najnowszej płycie Swans. Nabiera wyraźniejszego tempa około dziesiątej minuty, gdy do gry wchodzi rytm wybijany z większą intensywnością przez perkusistę. Muzyka milknie jednak nagle w dwunastej minucie, by rozpocząć ponowy marsz ku zgiełkowi. Ale wszystko zaczyna się od początku, najpierw dzięki spokojnemu wokalowi Giry, do którego dołączają z czasem kolejne dźwięki. Intensywność nagrania ponownie narasta i zwalnia, ale od osiemnastej minuty rozpoczyna się zwieńczenie w mechanicznych, szybkich uderzeniach bębnów i zgrzytach gitar, które przerywane fragmentami niemal ciszy ostatecznie urywają się na końcu. W ten sposób kończy się pierwsza część albumu w formacie CD. Drugą część wydawnictwa CD rozpoczyna ledwie siedmiominutowy, najkrótszy na płycie "Red Yellow". Szeptany, niemal ciepły głos Giry prowadzi nas przez chwilę w rejon, którego nie powstydziliby się wykonawcy z kręgu krainy łagodności. Utwór szybko jednak nabiera tempa i dynamiki zyskując cechy psychodeliczne, ale dysonanse dźwiękowe słychać jedynie pod koniec kompozycji i to nie na pierwszym planie a w tle. "Guardian Spirit" zaczynają dźwięki przypominające przygotowanie do obrzędów pogańskich, w tle słychać flet. Za chwilę wchodzi mocny, pewny głos Giry oraz dołączają kolejne dźwięki intensyfikując brzmienie kompozycji. Intensywność utworu wzrasta, Gira śpiewa coraz bardziej rozpaczliwie, właściwie krzycząc, a kolejne instrumenty, które dołączają dodają kompozycji ciężkości. W końcu nagrania słyszymy zgiełk, który finalnie gaśnie kończąc utwór. "The Merge" rozpoczyna się od dziecięcego głosiku mówiącego: "I love you Mummy", który szybko zostaje przykryty kilkudziesięciosekundową nawałnicą dźwięków. Po nim słychać zapętlony bas, urozmaicony delikatną grą pianina w tle oraz dominującym, ale urywającym się dźwiękiem przypominającym syrenę. Są także co najmniej dwie różne linie saksofonu, obie nieco schizofreniczne. W szóstej minucie wraca nawałnica z początku utworu połączona z wyliczanką dziecięcą. Na tym jednak nie koniec. Nagranie w siódmej minucie znowu zmienia charakter i przez kilka minut słyszymy narastające, dronowe buczenie pozbawione rytmu. Ale i to nie koniec. W dwunastej minucie wcześniej narastający zgiełk cichnie i słychać przez moment zawodzenia przypominające skowyt wiedźm. Nagle wszystko uspokaja się i wchodzi ciepły, ale mroczny śpiew Giry przy akompaniamencie gitary akustycznej i tak utwór trwa do końca urywając się przy śpiewie "papampampam". Można byłoby tak opisać każdy utwór z jeszcze większymi szczegółami, ale lepiej chyba je zwyczajnie posłuchać. Bogactwo dźwięków jak zwykle w przypadku Swans jest spore, a nastroje narastającej intensywności przeplatają się z tymi spokojniejszymi, ambientowymi. Właśnie tak zaczyna się ostatni akord na płycie w postaci połączonych utworów "Rope" i "Away". Nagranie "Rope" bardzo długo rozwija się, zgiełk narasta powoli aż do piętnastej minuty, gdy "Rope" przechodzi w "Away" kończący najnowsze wydawnictwo Swans. "Away" jest bardziej akustyczny, brzmi łagodnie, niemal sielsko. Michael Gira żegna się w spokoju i łagodności. Jeśli "Birthing" ma być pożegnaniem Swans z wielkim brzmieniem, to udało się ono znakomicie. Swans przebył od swoich ekstremalnych początków, będących skrzyżowaniem no wave i noise rocka, bardzo długą drogę. Choć Michael Gira nadal pielęgnuje swoje bezkompromisowe podejście do tworzenia muzyki, to jednak zawartość "Birthing" wydaje się być bardziej przystępna i akceptowalna dla miłośników brzmień łagodniejszych. Oczywiście nadal jest tutaj sporo hałasu, dysonansu i zgiełku, ale na płycie wyczuwam chwilami sporo z nastroju projektu Skin (World of Skin). Wprawdzie nie ma tutaj Jarboe i "Birthing" nie jest płytą tak akustyczną i eteryczną jak albumy Skin, ale mimo wszystko uważam, że jest coś z nastroju obecnego na tamtych wydawnictwach. A może po prostu chciałbym, żeby tak było? Bo właśnie ten okres twórczości Michaela Giry jest mi najbliższy a najnowsza płyta Swans zwyczajnie podoba mi się. Najważniejsze jest to, że muzyka zawarta na "Birthing", mimo swojej obszerności i długości, nie nudzi. Paleta dźwięków, które wykreował Michael Gira wraz ze swoim obecnym składem Swans, jest wciągająca i intrygująca. Ale dawkować ją trzeba ostrożnie, bo mimo miejscami cieplejszego i łagodniejszego klimatu, Swans pozostaje bezkompromisowy w ukazywaniu Trwogi życia. A z tym należy obchodzić się ostrożnie, by nie popaść w dół, z którego później trudno się wydobyć. [9/10] Andrzej Korasiewicz02.06.2025 r.
Peter Godwin - Dance Emotions1982 Polydor 1. Emotional Disguise (Extended Version) 4:152. Torch Songs (Extended Version) 5:353. French Emotions 2:304. Images Of Heaven (Dance Mix) 5:005. Cruel Heart 3:126. Luxury (Extended Version) 5:26 Peter Godwin to kolejna mniej znana postać, która na początku lat 80. odegrała pewną rolę w rodzącym się ruchu "new romantic". Artysta zaczynał w drugiej połowie lat 70. w glam rockowym zespole Metro i właśnie dzięki niemu spotkał przedstawicieli nowej stylistyki. Jak wynika z wkładki do kompilacyjnego albumu Godwina "The Polydor Years", grupa Metro zagrała swój pożegnalny koncert w 1981 roku w Rainbow w Londynie na walentynkowej imprezie organizowanej przez Steve'a Strange'a i Rusty Egana z klubu Blitz razem z Depeche Mode i Ultravox. W tym czasie Peter Godwin podpisał już kontrakt z firmą Polydor. Pod wpływem nowej, elektronicznej stylistyki postanowił odejść od grania rockowego i swoje nowe kompozycje nagrać przy pomocy syntezatorów oraz automatu perkusyjnego. Producentem nowej muzyki Godwina został Georg Kajanus, który w tym czasie również był pod urokiem muzyki elektronicznej. Zanim Godwin nagrał pełnowymiarową płytę "Correspondence" (1983), ukazały się dwie epki "Dance Emotions" (1982) i "Images of Heaven" (1982). W solowym dorobku Godwina jako pierwszy wydany został jednak już w 1981 roku singiel "Torch Songs For The Heroine". Na niego powinni zwrócić baczniejszą uwagę miłośnicy talentu Midge Ure'a, bo to właśnie on go wyprodukował. Na epce "Dance Emotions" znajduje się jako drugi utwór pod skróconym tytułem "Torch Songs" za to w wersji wydłużonej. Jak doszło do współpracy Petera Godwina z liderem Ultravox? Panowie znali się już od 1977 roku, kiedy spotkali się w niemieckiej telewizji występując tam ze swoimi ówczesnymi zespołami. Peter Godwin prezentował się w składzie wspomnianej już grupy Metro a Midge Ure grał i śpiewał wówczas w rockowej formacji Slik. Warto dodać, że grupa Metro zaprezentowała wtedy utwór "Criminal World", którego własną wersję nagrał David Bowie - ukazała się w 1983 roku na płycie "Let's Dance". Trzeba też przypomnieć, że Midge Ure odniósł swój pierwszy sukces komercyjny właśnie w grupie Slik. Singiel Slik "Forever and Ever" dotarł w 1975 roku na sam szczyt brytyjskiej listy przebojów. Midge Ure i Peter Godwin ponownie spotkali się na wspomnianej wcześniej imprezie walentynkowej. Godwin zaprezentował Ure'owi swój utwór "Torch Songs For The Heroine" a Midge Ure, któremu numer spodobał się, zaproponował wyprodukowanie kompozycji. W utworze słyszymy grę na cytrze i cymbałach Johna Leacha a także mechaniczne bębnienie perkusisty Kenny'ego Hislopa. Nad całością rozpościera się jednak charakterystyczny "noworomantyczny" duch, znany wszystkim z ówczesnych dokonań Visage czy Ultravox. Wyraźnie słychać tutaj rękę Midge Ure'a. W utworze "Images Of Heaven" mamy kolejny ślad Ultravox, bo na elektronicznej perkusji gra bębniarz tej formacji Warren Cann. W tle słychać przestrzenne i esencjonalne partie syntezatorowe. W trzecim na epce nagraniu "French Emotions" Godwin śpiewa po francusku, co przywołuje trochę ducha Visage i "Fade to Grey". Utwór wprawdzie utrzymany jest w innym tempie, ale podobnie jak w całym wydawnictwie dominują w nim syntezatory i noworomantyczny klimat. Tak jest zarówno w otwierającym wydawnictwo dynamicznym i syntetycznym "Emotional Disguise" (Extended Version), jak i w kończących epkę nagraniach "Cruel Heart" i "Luxury" (Extended Version). Ten pierwszy to radosny, niemal skoczny pop, w którym jednak istotnymi ozdobnikami są partie syntezatorowe. "Luxury" jest trochę bardziej melancholijny. Ważnym elementem nagrania jest partia basu a jako ozdobniki słychać również rytmiczne zagrywki na gitarze. W tle oczywiście nadal słyszalne są syntezatory. "Dance Emotions" to bardzo przyjemna muzyka utrzymana w duchu noworomantycznym. Dla miłośników tej stylistyki to absolutny mus, choć płytka to zaledwie sześć utworów trwających dwadzieścia sześć minut. Nie ma tutaj żadnych wielkich odkryć i kompozycji przełomowych, ale powinni na nią zwrócić uwagę szczególnie miłośnicy Ultravox, ponieważ są tutaj dwa ślady związane z grupą. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz24.05.2025 r.
Zaine Griff - Figvres1982 Polydor 1. The Proud Ones 5:072. The Vanishing Men 3:483. Flowers 4:264. Hot 4:365. Fahreinheit 451 5:506. Figures 3:047. The Stranger 2:418. Time Stands Still 3:189. 83RD And 4TH 3:2510. Chance Of A Dance 3:4811. The Beating Of Wings 5:34 Postać Zaine'a Griffa jest bardzo mało znana. W Polsce lat 80. jego muzyka nie zaistniała chyba w ogóle, a przynajmniej w mojej pamięci nie zapisało się to. Ten z pochodzenia nowozelandzki wokalista nie przebił się jednak na większą skalę również w Wielkiej Brytanii, ani w pozostałych częściach świata. Gdy jednak przyjrzeć się jego drugiej płycie "Figvres" z 1982 roku to nazwiska muzyków, którzy wzięli udział w jej nagraniu robią wrażenie. Warren Cann z Ultravox zagrał na perkusji, Kate Bush zaśpiewała w chórkach, Yukihiro Takahashi (Yellow Magic Orchestra) obsłużył syntezatory a całość była współprodukowana przez słynnego Hansa Zimmera. Jak to się stało, że patrząc z dzisiejszej perspektywy postać niemal anonimowa zgromadziła tak znaczące grono twórców? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć jednoznacznie, ale właśnie ta sytuacja pozwala zagłębić się za kulisy muzyki, prześledzić jakimi ścieżkami podąża muzyczna sława oraz zastanowić się jak to się dzieje, że czasami niektórych omija. Zaine Griff przybył do Wielkiej Brytanii z Nowej Zelandii w latach 70. Jeszcze w Auckland w wieku 16 lat dołączył do tradycyjnie rockowego zespołu The Human Instinct. Gdy w połowie lat 70. przeprowadził się do Anglii od razu wpasował się w brytyjskie środowisko muzyczne. W 1977 roku zagrał jako muzyk sesyjny dogrywający niektóre partie na basie na wydanej rok później płycie "Misfits" grupy The Kinks. Już w 1979 roku rozpoczął karierę solową. To był czas nowej fali i rodzącej się estetyki "new romantic". I właśnie w tym duchu nagrał debiutancką płytę pt. "Ashes and Diamonds" wydaną w 1980 roku. Wizerunek Griffa wyraźnie nawiązywał do androgynicznej estetyki Davida Bowie, ale i muzyka w dużym stopniu odwoływała się do Bowiego, wzbogacona jednak o brzmienie syntezatorów. Podobieństwo do Bowiego nie było zresztą niczym dziwnym skoro do pracy przy płycie został zatrudniony w roli producenta nie kto inny jak Tony Visconti. Już na "Ashes and Diamonds" z Griffem współpracował przyszły gwiazdor muzyki filmowej Hans Zimmer. I właśnie ten album jest przez niektórych wyżej oceniany niż "Figvres". Mnie jednak bardziej podoba się drugi album. Debiutancka płyta "Ashes and Diamonds" ma brzmienie bardziej organiczne i bliższa jest twórczości Bowiego. Wydawnictwo "Figvres" natomiast przypadło mi bardziej do gustu ze względu na syntezatorowe i noworomantyczne brzmienie, zbliżające płytę do typowej estetyki "new romantic". Zaine Griff śpiewa na "Figvres" mocnym, pewnym głosem. Uzupełnia go gra na elektronicznej perkusji Warenna Canna, bas Billa Kristiana, masa syntezatorów obsługiwanych przez Andy Clarka, Yukihiro Takahashiego oraz samego Zaine'a Griffa a także wielokrotnie powracające partie smyczkowe, co przywołuje trochę na myśl ówczesną twórczość Ultravox, ale muzyki Griffa do tej ostatniej grupy jednak nie należy porównywać. Zamykający album utwór "The Beating Of Wings", zanim nabierze klubowego rytmu, ma za to we wstępie coś z monumentalności muzyki filmowej Hansa Zimmera. I taka mieszanka stylistyczna dostępna jest właściwie na całej płycie. Od pierwszego utworu "The Proud Ones" od razu wchodzimy na wysokim tempie, dzięki miarowemu rytmowi w rejony klubowego szaleństwa w otoczce noworomantycznej dekadencji. "The Vanishing Men" jest rytmicznie bardziej mechaniczny i robotyczny, ale niewzruszony śpiew Griffa kieruje uwagę na tytułowy, chwytliwy refren. "Flowers" jest utrzymany w wolniejszym tempie, dzięki czemu nabiera cech romantycznych a oprócz nadal dominującego śpiewu Griffa można też przyjrzeć się bliżej partiom syntezatorów. "Hot" znowu nabiera szybszego tempa i wpada wręcz w taneczny pęd, który zmitygowany jest partiami smyczkowymi a także pulsującym brzmieniem basowego syntezatora. W "Fahreinheit 451" ponownie słyszymy partie smyczkowe, ale zaraz na samym początku ładnie pulsuje basowy syntezator. Nagranie, mimo nadal tanecznego rytmu, brzmi bardziej melancholijnie i romantycznie. W tytułowym "Figvres" od początku słychać dynamiczną partię smyczkową, która później powraca. W tle słychać też przestrzenne klawisze oraz te w trybie piano w charakterze rytmicznym. Nad wszystkim czuwa z miarowym tempem perkusji Warren Cann. "The Stranger" rozpoczynają syntetyczne dźwięki przywołujące na myśl klimat bliskowschodni, ale tempo nieszczególnie zwalnia, wyraźnie też słychać pulsujący bas. Zaine Griff śpiewa niemal cały czas tak samo, co można poczytać zarówno za zaletę, jak i wadę. Nie fałszuje, ale można być znużonym pewną monotonią głosu wokalisty. "The Stranger" płynnie przechodzi w "Time Stands Still", który ma chwytliwy refren i bardzo szybkie tempo. Z "Time Stands Still" płynnie trafiamy do "83RD And 4TH", w którym ładnie dominuje puls basu a w tle słychać dynamiczne, trochę rwane partie smyczkowe. "Chance Of A Dance" to jakby kolejna część suity. Tym razem tempo trochę uspokaja się a nastrój robi się nieco wodewilowy z cały czas obecnymi smykami. Utwór jawi się jako swoiste zakończenie tej mini-suity, która rozpoczęła się od "The Stranger". Płytę wieńczy wspomniany już "The Beating Of Wings". "Figvres" to moim zdaniem zagubiona perełka "new romantic". Nie ma tutaj wprawdzie kompozycji, które można uznać za ponadczasowe, ale otrzymujemy muzykę równą, dobrą, której słucha się z przyjemnością. O ile oczywiście znajdujemy przyjemność w słuchaniu "new romantic" czy też "syntezatorowej nowej fali", jak lubię nazywać taką muzykę. Monotonny sposób śpiewania Zaine'a Griffa bywa czasami męczący, ale to jedynie mój subiektywny punkt widzenia, który i tak rekompensuje muzyka w klimacie epoki, która znajduje się na albumie. [8/10] Andrzej Korasiewicz20.05.2025 r.
Peter Murphy - Silver Shade2025 Metropolis 1. Swoon 5:162. Hot Roy 3:453. Sherpa 3:324. Silver Shade 4:075. The Artroom Wonder 5:006. Meaning Of My Life 5:517. Xavier New Boy 5:458. Cochita Is Lame 4:299. Soothsayer 3:2710. Time Waits 4:3111. Sailmaker's Charm 6:2612. Let The Flowers Grow 5:13 Lubię solową twórczość Peter Murphy'ego, ale przyznam, że zupełnie nie czekałem na jego kolejną płytę. Ostatni album "Lion" (2014) był na tyle udany, że dla mnie mógłby zamknąć dyskografię Murphy'ego. Tak, nie jestem jego "hardkorowym" fanem, co nie znaczy, że nie lubię jego muzyki. Bauhaus był dla mnie ważnym zespołem w czasach licealnych. W moim przypadku było to na przełomie lat 80. i 90., gdy formacja już nie istniała a panowie z grupy grali w swoich projektach, albo jak Murphy czy Daniel Ash wydawali płyty solowe. Albumy "Love Hysteria" (1988) i "Deep" (1989) poznawałem na bieżąco, ale wtedy bardziej podobał mi się klimat płyt Bauhaus. Solowy Murphy był dla mnie wówczas zbyt popowy i mało wyrazisty, choć dobrze się go słuchało. Ale wolałem punkowo-mroczną moc płynącą z "In the Flat Field" (1980) oraz mroczne, melancholijne piękno z "The Sky's Gone Out" (1982) i "Burning from the Inside" (1983). W tamtym czasie Bauhaus był u mnie numerem jeden, jeśli chodzi o mroczniejszą odmianę rocka, przed The Cure i The Sisters of Mercy. Kolejne solowe płyty: "Holy Smoke" (1992), "Cascade" (1995) przeszły u mnie całkowicie obojętnie. Dzisiaj cenię bardziej "Cascade", ale wtedy muzyka w ogóle u mnie zeszła na dalszy plan. Większą uwagę na Petera Murphy'ego zwróciłem na kolejnym albumie pt. "Dust" (2002), który przypadł mi do gustu, prezentując mistyczne brzmienie Bliskiego Wschodu w elektronicznej otoczce. W okresie "Unshattered" (2004) najwięcej słuchałem elektroniki i electro-industrialu, więc znowu płyta Murphy'ego nie wywołała u mnie większych emocji. Zupełnie nie podobał mi się mocno rockowy i prosty "Ninth" (2011). Za to wspomniany już "Lion" (2014) sprawił, że znowu spojrzałem na Murphy'ego cieplejszym okiem. Nigdy to nie była jednak u mnie wielka zażyłość z muzyką Murph'ego. Dzisiaj najbardziej lubię jego dwie płyty solowe, z końca lat 80., przy czym "Love Hysteria" z przyczyn sentymentalnych (świetny numer "All Night Long"!), a "Deep" chyba najbardziej broni się jeśli chodzi o cały dorobek solowy artysty. Peter Murphy w tym roku kończy 68 lat, co nie jest jeszcze aż tak zaawansowanym wiekiem jak na muzyka rockowego, jeśli weźmiemy pod uwagę choćby weteranów z The Rolling Stones. Z drugiej strony kiedyś trudno było sobie wyobrazić, że w tym wieku lider Bauhaus będzie jeszcze nagrywać. A tymczasem mimo przebytego zawału nie zamierza się poddawać i po jedenastoletniej przerwie powraca z nowym materiałem pt. "Silver Shade". Zanim artysta opublikował cały album pojawiały się jego zapowiedzi w postaci pojedynczych piosenek. Najpierw usłyszeliśmy zaskakujący duet z Boyem Georgem (Culture Club) pt. "Let The Flowers Grow", moim zdaniem średnio udany. Następnie był bardzo wciągający, dzięki współpracy z Trentem Reznorem z silnym elektronicznym nerwem "Swoon" a jako trzeci z jeszcze wyraźniejszym elektronicznym pulsem "The Artroom Wonder". Brzmiało to wszystko bardzo zachęcająco. Na "Silver Shade", który został opublikowany, oprócz nagrań wspomnianych, znalazło się jeszcze dziewięć innych. Czy cały materiał jest równie ciekawy? Pierwsze wrażenie po wysłuchaniu całości było takie, że płyta jest nierówna. Jest kilka świetnych lub bardzo dobrych momentów ("Swoon", "Hot Roy", "The Artroom Wonder", "Cochita Is Lame"), ale inne to zwykłe średniaki. Po kilkakrotnym przesłuchaniu albumu wrażenie jest lepsze, ale nadal płyta nie urasta do rangi wielkiego osiągnięcia. Ale czy tego oczekiwaliśmy po artyście na tym etapie jego kariery? Gdybym nie znał utworów zapowiadających nowe wydawnictwo, do wysłuchania płyty przystąpiłbym bez jakichkolwiek oczekiwań i pewnie album byłby dla mnie dużym zaskoczeniem na plus. Przyznam jednak, że "Swoon" i "The Artroom Wonder" rozbudziły trochę mój apetyt. Wprawdzie duet z Boyem Georgem niezbyt mnie przekonał, ale liczyłem, że całość będzie utrzymana właśnie w klimacie wspomnianych "Swoon" i "The Artroom Wonder". Tymczasem okazało się, że "Silver Shade" wcale nie jest zdominowany przez elektronikę. Oprócz takich momentów są też zwykłe, dosyć przeciętne nagrania rockowe przypominające choćby The Stooges ("Soothsayer") lub twórczość Davida Bowie ("Time Waits"). Można więc na płytę spojrzeć dwojako, albo krytycznie jak na materiał "nierówny", albo pozytywnie jak na wydawnictwo urozmaicone brzmieniowo. Ponieważ jednak spodziewałem się bardziej klimatów zbliżonych do nagrań w rodzaju "Hot Roy", to ostatecznie jestem trochę zawiedziony. Możliwe też, że słuchacze oczekujący brzmień typowo rockowych, mogą z kolei odczuwać niezadowolenie z faktu użycia intensywnej elektroniki w tych nagraniach, które mnie najbardziej przekonują. W efekcie może się okazać, że płyta nie przekona ani jednych, ani drugich. Na pewno jednak trafi do "hardkorowych" fanów Petera Murphy'ego a także środowiska gotyckiego, w którym przecież obecna jest zarówno stylistyka rockowa, jak i elektroniczna. "Silver Shade" jest miksem obu wrażliwości muzycznych, ale nie w takim sensie, że kompozycje z albumu są elektroniczno-rockowe, tylko w takim, że te elektroniczno-rockowe współistnieją z klasycznie rockowymi. Trzeba wyraźnie jednak zaznaczyć, że muzyka na nowej płycie Murphy'ego jest co najmniej solidna. Nie znajdziemy tutaj żadnej słabizny. W najgorszym razie, te mniej intrygujące kompozycje są średniakami. Na dzisiaj płyta wygląda mi na mocną siódemkę w skali 1-10. Być może z czasem bardziej ją docenię, albo wprost przeciwnie, zupełnie nie będę do niej wracać (niestety, ale to jest bardziej prawdopodobne). Póki co jednak sugeruję, że warto zapoznać się z najnowszą muzyką Petera Murphy'ego. U mnie ocena [7.5/10]. Andrzej Korasiewicz10.05.2025 r.