INXS - Kick 1987 Mercury 1. Guns In The Sky 2:202. New Sensation 3:393. Devil Inside 5:114. Need You Tonight 3:045. Meditate 2:326. The Loved One 3:257. Wild Life 3:078. Never Tear Us Apart 3:029. Mystify 3:1510. Kick 3:1311. Calling All Nations 3:0012. Tiny Daggers 3:29 Mija 27 lat od śmierci Michaela Hutchence, frontmana jednej z najsłynniejszych grup z Australii, INXS. Pamiętam dosyć wyraźnie ten dzień i tę wiadomość, którą podały wszystkie wieczorne wiadomości. Trzy lata wcześniej światem wstrząsnęła śmierć Kurta Cobaina, który był wtedy na szczycie, a Hutchence i INXS borykali się z regresem popularności. INXS byli typową grupą lat 80., które jak wiemy zakończyły się z hukiem w 1991 roku, gdy na falach MTV zapanował grunge na czele właśnie z Cobainem. Byli swoimi przeciwieństwami, ale okoliczności ich samobójczych śmierci były tak samo kontestowane przez fanów jako podejrzane i do końca nie wyjaśnione. INXS daleki jest od europejskich brzmień synth-pop i new romantic, ale ich obecność na widnokręgu złotej dekady była niepodważalna. Transformacja ich brzmienia była symboliczna dla zmian, jakie zaszły z muzyce w tamtym czasie; a najwyższym ich punktem był „Kick”. Do tej pory INXS prezentowali bardziej mainstreamowe brzmienie rockowe, sprzyjające ‘białym’ stacjom radiowym. Dopiero sukces singla „What You Need” z albumu „Listen Like Thieves” dał zespołowi do myślenia. Hutchence i Andrew Farriss, główny kompozytor zespołu, zdecydowali, że sukces globalny zapewni im tylko płyta, na której znajdą się same potencjalne single. „Kick” słucha się jak ‘greatest hits’, podobnie jak „Bad” Michaela Jacksona czy „Once Upon a Time” Simple Minds. Kluczem była przebojowość; zespół nie zrezygnował z rockowej tożsamości, ale większa obecność klawiszy i saksofonu, a przede wszystkim dynamicznych, tanecznych rytmów sprawiła, że MTV wyeksploatowała ten materiał do ostatniej kropli. Można dyskutować, czy „Need You Tonight” było większym przebojem od „Never Tear Us Apart”; a przecież tuż za nimi mamy „New Sensation”, „Devil Inside”, czy moje ulubione „Mystify”. A to tylko jedna strona tej niezwykłej płyty, na której nie znajdziemy typowych dla tamtego okresu wypełniaczy. „Kick” był zastrzykiem sławy i pieniędzy, a „Need You Tonight” i „Never Tear Us Apart” do dziś pozostają nieśmiertelnymi przebojami tamtego czasu. A przecież do wydania tej płyty mogło w ogóle nie dojść. Amerykański Atlantic skrytykował ‘czarne’, funkowe elementy tej płyty i jej silny potencjał dyskotekowy, stojący w jawnej opozycji do typowo ‘białego’ rocka. Dziś takie podziały brzmią jak karykaturalna prehistoria, ale w ówczesnej Ameryce były jak najbardziej prawdziwe. Tym bardziej, gdy największymi labelami sterowali starzy biznesmeni, którzy kierowali się tradycyjnymi, konserwatywnymi kryteriami wyboru swoich nowych podopiecznych. Hutchence po tej płycie został supergwiazdą rocka, spadkobiercą scenicznej osobowości Jima Morrisona. INXS stali się wypełniaczem stadionów, a ich ‘amerykański’ styl zauroczył świat – dynamika, niespożyta energia, samouwielbienie, potencjał radiowo-telewizyjny, a także dyskotekowy. „Kick” to muzyka uniwersalna, podobnie jak Bruce Springsteen. To brzmienie niosło nadmiar (INXS to ‘in excess’, czyli ‘w nadmiarze’) – sławy, pieniędzy, ambicji, alkoholu i narkotyków. ‘Excess’ oznacza także tyle, co ‘eksces’, czyli wybryk. Całe lata 80., przynajmniej te amerykańskie, to epoka nadmiaru i ekscesów; zatem ich brzmienie musiało temu odpowiadać. Jak brzmi „Kick” dziś? Tak samo, czyli idealnie. ‘Ejtisowość’ tego albumu jest wręcz karykaturalna, ale niech nie ujdzie naszej uwadze fakt, że INXS odnaleźli na nim swój unikalny styl, który zwykło się później określać mianem ‘dance-rock’ lub ‘rhythm rock’. To coś, z czym dobrze koresponduje muzyka chociażby środkowych Simple Minds, czy późniejszych New Order, a co miało wpływ na brzmienie choćby Roxette czy Fine Young Cannibals. To, co mnie ‘drażni’ w tym krążku to brak równowagi; jedyny ‘spokojniejszy’ numer to „Never Tear Us Apart”, które jest power-balladą. Nie mniej, to epokowy album i kawał historii muzyki rozrywkowej w jednym miejscu. [8.5/10] Jakub Oślak07.12.2024 r.
Shagreen - Almost Gone2024 Dark Reptile Records 1. Unspoken 4:122. No Escape 3:433. Drive 3:504. Underneath It All 3:365. Other Side 4:026. The Right Way 3:227. Hate Yourself 3:308. On the Edge of Dreams 3:479. Far Behind 3:2910. Brightest Nights 4:00 Shagreen, czyli Natalia Gadzina-Grochowska, zaczynała jako nastolatka w talent show, co już na wstępie brzmi bardzo podejrzanie. Choć w obiegu show-biznesu mamy obecnie pełno gwiazd wywodzących się z takich programów (np. Podsiadło, Zalewski, Brodka), to jednak ja nadal zachowuję wobec tego typu wykonawców daleko posunięty dystans. Możliwe, że jest to podejście irracjonalne, bo przecież najczęściej wokaliści, którzy biorą udział w talent show mają niezły głos i potrafią całkiem przyzwoicie śpiewać. A na pewno tak jest w przypadku tych, którzy wygrywają te programy, albo przynajmniej daleko w nich zachodzą. Posiadanie dobrego głosu nie jest tak oczywiste w przypadku niektórych wokalistów wywodzących się ze świata muzyki rockowej, czy undegroundowej, którzy zrobili karierę. W tym miejscu można wymienić Muńka, który nie ma głosu, a jednak śpiewa i całkiem dobrze mu to idzie. Najwyraźniej dobry głos, jest nie tylko niewystarczającym elementem, by umieć COŚ przekazać, ale czasami może nawet to uniemożliwić. W przypadku muzyki nieakademickiej, szeroko rozumianej rockowej, która ma nieść jakiś przekaz oparty o emocje, potrzeba czegoś innego niż poprawny wokal i odśpiewywanie napisanych przez kogoś przebojów. Ale nie można przecież kogoś przekreślać tylko dlatego, że zaczynał od talent show. Jeśli talent muzyczny i umiejętności idą w parze z dążeniem do tworzenia muzyki, która ma nieść walory inne niż tylko chęć dotarcia do jak najszerszej publiczności, to zapominamy o udziale muzyka w talent show i skupiamy się na ocenie muzyki. Shagreen obrała trudniejszą ścieżkę niż Podsiadło czy Zalewskki tworząc muzykę, która nie podbije list przebojów i która nie jest zrozumiała dla większości publiczności. W dodatku jej piękny, eteryczny, choć pełen melancholii i smutku wokal może nie być zrozumiały również w światku "dark independent", do którego najwyraźniej kieruje swój przekaz. Na jej trzeciej płycie pt. "Almost Gone" znajdujemy kontrastujące ze sobą połączenie pięknego śpiewu oraz brudnej, ciemnej, industrialnej elektroniki, czasami wzmocnionej cięższymi riffami gitarowymi. Kolejne utwory są przy tym pełne chwytliwych melodii i urozmaiconych aranżacji. Na główne melodie kształtowane najczęściej przez śpiew wokalistki, podbite miarowym rytmem automatu perkusyjnego, nakładane są warstwy przeróżnych świstów, pisków i innych elektronicznych dźwięków, które powodują wrażenie bogactwa brzmieniowego muzyki Shagreen. Przy tym w tle pobrzmiewa najczęściej cięższa partia gitarowa. Choć na płycie dominuje klimat "industrialny", to czasami słychać bardziej triphopową elektronikę, jak na początku przedostatniego na płycie numeru pt. "Far Behind", ale natychmiast utwór zostaje skontrastowanym riffem gitary elektrycznej. Nad wszystkimi nagraniami dominuje jednak śpiew Shagreen, który w przypadku wspomnianego "Far Behind" jest wręcz optymistyczny. Całkowicie przekonuje mnie stylistyka zaproponowana przez Shagreen. Mimo mrocznej aranżacji elektroniki, na płycie unosi się klimat zwiewności i dominuje pozytywna energia. Muzyka na "Almost Gone" zbudowana jest wokół kontrastów, które spróbuję określić rodzajem przeciwieństw "mrok-jasność", "ciężko-lekko". W związku z tym obawiam się, że stylistyka Shagreen może "zderzyć się ze ścianą". Nie dotrze ani do szerszej publiczności, ani może nie być zaakceptowana przez krąg "dark independent" ze względu na jasne elementy muzyki, które w niej słychać. "Almost Gone" nie wydaje mi się płytą mroczną, dołującą a na pewno nie jest wrzaskliwa i krzykliwa, mimo obecnych w niej elementów brzmieniowo nawiązujących do muzyki Trenta Reznora. A właśnie muzyka oparta na hałasie i wrzasku najlepiej sprzedaje się w światku "dark independent". "Almost Gone" to płyta stworzona przez zdolnego muzyka, który ma coś do powiedzenia i stara się to zrobić za pomocą swoich umiejętności muzycznych, a nie wrzasku i krzyku, który u innych często maskuje bezradność muzyczną i brak talentu. Tego ostatniego Shagreen nie brakuje. Właśnie takiej współczesnej muzyki "dark wave", jaką znajdujemy na płycie Shagreen, chętnie posłucham więcej. [8/10] Andrzej Korasiewicz07.12.2024 r.
Believe - The Wyrding Way2024 Mystic Production 1. Hold On 21:222. The Wicked Flame 11:443. Shadowland 11:214. Be My Tears 11:175. Shine 7:28 Believe to zespół, który powstał na zgliszczach Collage, założony w 2004 roku przez trzech byłych muzyków formacji z gitarzystą Mirosławem Gilem na czele. Od tego czasu zmieniał się wielokrotnie skład, ale liderem zespołu pozostaje niezmiennie Gil. Najczęstsze zmiany następowały na pozycji wokalisty i również w przypadku najnowszej płyty pt. "The Wyrding Way" mamy do czynienia ze śpiewem na niej nowego nabytku w zespole - Jiniana Wilde'a. Wilde w światku "progrocka" znany był ze współpracy ze skrzypkiem King Crimson Davidem Crossem w jego David Cross Band. Panowie z Believe poznali się z Wildem właśnie podczas wspólnych występów z David Cross Band. Oprócz Gila, Believe od 2004 roku tworzą niezmiennie basista Przemysław Zawadzki i skrzypaczka Satomi. Nowym członkiem w zespole jest też perkusista Maciej Caputa, który dołączył do niego podobnie jak Wilde w tym roku. Już to międzynarodowe towarzystwo, które tworzy formację pokazuje, że mamy do czynienia ze składem świetnych muzyków, którzy nie mogą wypuścić ze swoich rąk muzyki złej. Trzeba jednak dodać, że muzyka, którą znajdziemy na "The Wyrding Way" to twórczość skierowana wybitnie do kręgu fanów "progrocka". Ci którzy słuchają "progrocka" jako swoistego dodatku, a nie głównego nurtu swoich zainteresowań muzycznych, mogą w pierwszej chwili nie docenić dźwięków, które znajdą na "The Wyrding Way". Na wydawnictwie próżno szukać jakiś nowinek brzmieniowych. Nie ma tutaj też "progrockowych" przebojów. Otrzymujemy pięć długaśnych kompozycji, z których najkrótszym jest kończący płytę, siedmiominutowy "Shine". To nie są utwory ani szczególnie wyraziste, ani chwytliwe. Żeby odkryć ich piękno trzeba zagłębić się w nie i wsłuchać uważniej w dźwięki, które tworzą muzycy Believe. "The Wyrding Way" to typowy "neoprog" skierowany do tych, którzy słuchają muzyki przede wszystkim ze względu na maestrię art rockowych instrumentalistów. Kompozycje mają ukazywać przede wszystkim ich umiejętności i budować klimat podniosłości i rockowego patosu a niekoniecznie być zapamiętywalne od pierwszego odsłuchu. Muzyka na "The Wyrding Way" to nie jest nowoczesny art rock, choćby pokroju Porcupine Tree czy The Pinneapple Thief, w którym tradycyjne neoprogowe rozwiązania sąsiadują z elektroniką i współczesnymi aranżacjami. Believe pozostaje konserwatywny i tradycyjny w dobrym tego słowa znaczeniu. Jednym z najważniejszych elementów kompozycji na "The Wyrding Way" są smyczkowe aranżacje Satomi, które zbliżają muzykę rockową do klasycznej. A takie były przecież pierwotne założenie klasyków "prog rocka" w rodzaju Yes czy Genesis z czasów, gdy liderem był Peter Gabriel. Believie nadal hołduje tym założeniom, choć w formie neoprogowej wypracowanej w latach 80. przez takich tuzów jak Marillion czy Pendragon. Warto czasami oderwać się od muzyki "nowofalowej" czy "elektronicznej", by docenić piękno tradycyjnej muzyki rockowej. Choć "The Wyrding Way" nie przynosi żadnych wybitnych kompozycji, które przejdą do kanonu, choćby polskiego klasycznego rocka, to jednak muzyka Believe nie schodzi poniżej swojego wysokiego poziomu. Zagłębienie się w nią na pewno może zapewnić nową perspektywę tym, którzy na co dzień nie słuchają takiej muzyki, żeby na powrót docenić piękno muzyki rockowej. Z kolei tym, dla których "progrock" jest chlebem powszednim, płyta Believe dostarcza nowej dawki ich ukochanej muzyki na wysokim poziomie wykonawczym jaki zapewnia Believie. "The Wyrding Way" to solidna porcja tradycyjnego "progrocka", który dla niektórych profanów może być jedynie zbędną skamieliną, ale dla innych będzie tradycyjnym nurtem rocka, do którego czasami warto sięgnąć. Ja należę do tych "drugich". [8/10] Andrzej Korasiewicz07.12.2024 r.
Tachion-X - 51202024 Some Great Records 1. U.L.L.A-X 05:132. Monochrome 03:473. The Opposer 04:294. Paranoia 04:165. Last Odyssey 02:496. Tonight Is The Night - Serial Killer 03:507. Rosemary's Lullaby 04:128. Corroding Stete 04:109. Space Tourist 04:2410. 51.201 02:45 Tachion-X to nowy, polski projekt z kręgu muzyki elektronicznej, który łączy w sobie kraftwerkową mechaniczność i powtarzalność z electro-industrialną twardością. Ciekawostką, w moim przekonaniu zaletą, jest to, że muzyka, która znalazła się na debiutanckim albumie pt. "5120" ma charakter niemal w całości instrumentalny. Poza pojedynczymi frazami wypowiadanymi w utworze "Paranoia", przywołującym klimat muzyki filmowej typu "Blade Runner", na płycie nie ma warstwy lirycznej i śpiewu. Mnie to przekonuje, ale niewątpliwie może to ograniczyć zasięg oddziaływania muzyki zespołu. Podoba mi się jednak to bezkompromisowe podejście, które może świadczyć o zwartej koncepcji na płytę. Choć z doświadczenia wiem, że czasami takie pomysły rodzą się z konieczności i swoistego przypadku, np. przy braku dobrego wokalisty na podorędziu, to jednak i tak szacunek za podjęcie tego ryzyka. Pomysł, który postanowił zrealizować Tachion-X nie był łatwy do wykonania. Żeby stworzyć muzykę bez wokali, która będzie na tyle urozmaicona, że zaciekawi słuchacza, trzeba naprawdę się napracować i mieć spore umiejętności. Tachion-X włożył zapewne sporo trudu, by uniknąć znużenia przy odsłuchiwaniu płyty, ale mimo wszystko do doskonałości trochę brakuje. Nie będę ukrywał, że kolejne utwory przy odsłuchiwaniu całości jednak trochę zlewają się w jedną masę. Rozwiązania rytmiczne i aranżacyjne są dosyć schematyczne a tym, co odróżnia jedno nagranie od drugiego jest głównie tempo, to wolniejsze ("U.L.L.A-X", "Tonight Is The Night - Serial Killer"), to szybsze ("Monochrome"). Mimo wolniejszych temp, cała płyta ma jednak charakter wybitnie taneczny i na pewno doskonale sprawdzi się na parkietach. "Rosemary's Lullaby" to już niemal numer z kręgu electro/EBM. W niektórych utworach słychać jednak również elementy inne niż dominujący rytm, np. niemal romantyczna melodia klawiszowa w "The Opposer", która przykuwa uwagę i w bardzo ciekawy sposób kontrastuje z twardym bitem tworząc coś w rodzaju przeboju. Zresztą utwór spędził kilka tygodni na Liście przebojów Alternativepop.pl [zobacz >>] . Z kolei w nagraniu "Space Tourist", obok kraftwerkowej rytmiki, podbitej industrialną ciężkością, pojawiają się też riffy gitarowe, które wskazują, że cięższa odmiana rocka również nie jest muzykom Tachion-X obca. Nie jest to jedyne nagranie ze słyszalnymi riffami gitarowymi, bo słychać je już w otwierającej album kompozycji "U.L.L.A-X". Na płycie jest więcej urozmaiceń aranżacyjnych (np. smyczki), ale mimo wszystko wyraźnie dominuje chropawy rytm, który przykrywa wszystko inne. Choć muzycy Tachion-X mówią: "Kiedy zaczynaliśmy pracę nad tym albumem, mieliśmy jedno założenie: czerpać radość ze wspólnego tworzenia. Jednak życie miało dla nas inny plan. W trakcie nagrań jeden z nas dowiedział się o śmiertelnej chorobie najbliższej mu osoby. Zaledwie kilka miesięcy później identyczne wieści dotknęły kolejnego członka zespołu. Te doświadczenia nie tylko wpłynęły na nas, ale także na muzykę, którą w tym czasie tworzyliśmy. Coś, co miało być efektem radosnej zabawy w studiu, stało się kapsułą czasu, którą dziś trzymasz w rękach w postaci srebrnego krążka. To muzyczny dokument odzwierciedlający skrajne emocje - od smutku, rozpaczy i gniewu, po nadzieję. To najbardziej osobista płyta, jaką kiedykolwiek stworzyliśmy w ciągu naszej muzycznej drogi.", to jednak w muzyce zespołu zupełnie tych traum nie słychać. To na pewno nie jest płyta, dzięki której można kontemplować odejście bliskiej osoby. Chyba że w ten sposób, by zagłuszyć bolesne myśli i wspomnienia. Mimo tych uwag, "5120" to kawałek naprawdę dobrej muzyki instrumentalnej, który, choć nie pozbawiony wad, powinien przypaść do gustu fanom brzmień electro, ale i przekonać do siebie słuchaczy zorientowanych bardziej rockowo. [7/10] Andrzej Korasiewicz07.12.2024 r.
Kate Bush - Lionheart1978 EMI 1. Symphony in Blue 3:352. In Search of Peter Pan 3:463. Wow 3:584. Don't Push Your Foot on the Heartbrake 3:125. Oh England My Lionheart 3:106. Fullhouse 3:147. In the Warm Room 3:358. Kashka from Baghdad 3:559. Coffee Homeground 3:3810.Hammer Horror 4:39 „Pierwszy album był wizytówką, stopą w drzwiach, jeśli chcemy to tak nazwać. Cały czas bardzo ważne jest dla mnie, aby się zmieniać i ulepszać. Myślę też, że potrafię być w miarę obiektywna wobec własnej pracy i miałam szczęście, że udało mi się zebrać piosenki na „Lionheart”. Nie mam specjalnych patentów, ponieważ zawsze traktuję każdą piosenkę jako osobną całość i pracuję nad nią pojedynczo. Uwielbiam też rockowe piosenki, ale zazwyczaj są to tylko trzy akordy i nie wierzę w tego rodzaju pisanie. Lubię naprawdę mocną linię melodyczną i to była technika, której musiałam się nauczyć, ale wygląda na to, że mi się udało. W każdym razie jestem zadowolona”. – Kate Bush w wywiadzie dla prasy muzycznej po ukazaniu się drugiego albumu. Zawsze zastanawiałem się (i jak widać czynię to do dziś) dlaczego krytyka i fani nie lubią „Lionheart” tak bardzo, jak innych albumów Kate Bush. Jedyną sensowną odpowiedzią jest to, że spodziewano się płyty o podobnej „sile rażenia”, co debiut, lub nawet, co jest już absolutnie niemożliwe, większej. Przyznam się, że mój odbiór „Lionheart” jest zgoła inny. Niezakłócony nadmiernie rozbuchanymi oczekiwaniami, całkowicie odporny na niższe notowania i krytyczne recenzje. Wydaje mi się, że niezbyt uzasadnione rozczarowanie krytyki (i wytwórni z tytulu słabszej sprzedaży) przełożyło się na jakąś obiegową opinię, tyleż powszechną i ugruntowaną, co krzywdzącą. Robiąc tzw. risercz do recenzji, spytałem niektórych moich znajomych, co sądzą o tej płycie. Oczywiście najpopularniejszą odpowiedzią było „to najgorsza płyta Kate Bush, bardzo rzadko jej słucham”. Hmm… no może właśnie, za rzadko? W kulisy powstania „Lionheart” można zagłębić się w dowolnym artykule w „internetach”, nie będę się za bardzo więc rozpisywał. Ukazała się zaledwie dziewięć miesięcy po debiucie, w dodatku zaangażowanie w prace nad nią były ograniczone trasą koncertową. To rodzi pierwszą obiegową opinię krytyczną - płyta powstała w pośpiechu, odgrzano odrzuty z „The Kick Inside” i sięgnięto po mniej udane kompozycje z lat młodzieńczych. Prawda jest taka, że w większości materiał z „Lionheart” to utwory premierowe (poza bodajże trzema). Podobno „The Kick Inside” brzmi jak prawdziwe i autentyczne dzieło, a „Lionheart” jest pretensjonalne i zbyt mocno opiera się na strukturze swojego poprzednika. Wg mnie album jest po prostu bardziej spójny i jednolity. Pod tym względem to bardziej dojrzałe dzieło. Pamiętajmy, że druga płyta dla artysty to tzw. płyta „prawdy”. Historia muzyki notuje znacznie więcej oszałamiających debiutów, niż drugich płyt. Debiut Kate Bush „The Kick Inside” był piękną i intrygującą płytą z niesamowicie wyrafinowanymi tekstami i ciekawymi aranżacjami. Na tym tle „Lionheart” może jest nieco mniej zróżnicowany. Nie ma tu może tak wysokich, szalonych wzlotów, jak „Wuthering Heights”, ale i nie ma też żadnych słabych momentów. Efektem końcowym jest bardzo zgrabna i jednolicie brzmiąca kolekcja utworów, wyjątkowo dobrze zagrana w całości, śmiało i bez kompleksów przekraczająca drzwi art rocka, prog rocka, soft rocka, art popu. Te same drzwi, które tak udatnie zablokowała stopą „The Kick Inside”. No dobra… kluczem do „Lionheart” jest odrzucenie porównań. Warto spokojnie usiąść, położyć się, klęknąć, no nie wiem, cokolwiek, ale po prostu wsłuchać się dokładnie i wniknąć w płytę „Lionheart”, nie grzebiąc (nawet podświadomie) w „The Kick Inside”. I wtedy okazuje się, że „Lionheart” jest genialny w swych romantycznych i pięknie dziwacznych obrazach, tak charakterystycznych dla Kate Bush. Oczywistą główną atrakcją albumu jest wszechobecny wysoki, zmysłowy i emocjonalny wokal, teatralny wręcz sopran wokalistki. Nieodłącznym druhem jest zaś melodyjny fortepian. To są te przepiękne, szlachetne kamienie, które oprawiono w 24-karatowe złoto aranżacji i wykonania. Pięknie zgrane i poprowadzone są wokale drugoplanowe (celowo nie uzywam słowa „chórki” bo ono jest jakies zbyt mało znaczące, a tutaj te drugie plany są bardzo istotnymi elementami). Zespół muzyków staje na wyżynach – niesamowicie dopracowane (gdzie tu niby ten pośpiech?) aranżacje i brzmienie. Zwróćcie choćby uwagę na to, jak od pierwszych nut przez całość prowadzi bas – wysunięty nieco do przodu, ale nie agresywny. Wręcz przeciwnie, nadaje głębi, miękkości i „romantycznych dołów”. Nie w sensie uczuć, tylko brzmienia. Stonowane gitary elektryczne dodają lekko rockowych muśnięć, nie naruszając przewiewności i lekkości przestrzeni („In Search of Peter Pan”), a orkiestralne aranżacje (chociażby kabaretowe dęciaki drewniane w „Coffee Homeground”) są naprawdę na najwyższym poziomie. Płytę otwiera niesamowita sekwencja „Symphony In Blue”, „In Search Of Peter Pan” i „Wow”. No i teraz nie wiem… Czy jak napiszę, że „Symphony in Blue” mógłby spokojnie pojawić się na poprzednim albumie, to będę dalej grzebał w „The Kick Inside”, czy bardziej wyrażę swój zachwyt nad tym, jak dobry jest to kawałek? Przyjmijmy to drugie. Progresja akordów, bas i gitary są nieco w manierze najlepszych dokonań Supertramp, czy 10cc. Kolejna piosenka, fortepianowa ballada „In Search of Peter Pan”, jest już bardzo charakterystyczna dla stylu Kate Bush. Bez wątpienia to utwór z wczesnego okresu twórczości. Urokliwy, ale nie naiwny. Następnie pojawia się „Wow”. Chyba najbardziej chwytliwy utwór z płyty. Subtelna i wysublimowana orkiestrowa aranżacja od samego wstępu, przemyślane muzyczne zwroty, jak np. pnące się w górę glissanda w refrenie i pięknie stonowana końcówka. „Don’t Push Your Foot on the Heartbrake” to dynamiczny, rockowy kawałek w refrenie, jednak, gdy już już ma się rozpędzać, pomału „lirycznieje”. Bez względu na to, jak udziwniony jest w środku, początek i koniec doskonale wpisuje się w naturalną płynność albumu. Potem „Oh England, My Lionheart”, kawałek tak emocjonalnie patriotyczny, że aż ciarki przechodzą. Muzycznie to przeprzepiękna ballada, rzekłbym, że to jest już ten poziom, który określa się „piękna, że aż strach”. Momentami dochodzi do granicy, za którą czaić się może już tylko egzaltacja i pretensjonalność. Siłą tego utworu jest jednak to, że granica dobrego smaku nie zostaje w żadnym momencie przekroczona i możemy delektować się każdym dźwiękiem bez uczucia zażenowania. Dla mnie jest to jeden z najpiękniejszych utworów na albumie. Jest staromodny, bardzo angielski, w najbardziej tradycjonalistycznym tego słowa znaczeniu, wręcz elżbietański (ten szesnastowieczny, od Elżbiety I Tudor). Tak kończy się pierwsza strona, mamy chwilę na zadumę, na oddech, zanim przejdziemy do dalszej części. Co mamy do tej pory? Pięć wspaniałych utworów, ani jednej złej nuty, żadnej mielizny. Przed nami druga strona, nie chwalmy więc dnia przed zachodem słońca, ale czy to aby na pewno jest ta najgorsza płyta? Otwierający stronę B „Fullhouse” to kolejny z mocniejszych momentów na albumie, serwujący słuchaczowi mieszankę quasisymfonicznej atmosfery i energii prowadzącego śpiewu, ozdobiony klimatycznymi wokalami w tle. To utwór pełen pozornych dysonansów i jazzowego kolorytu. Zabawy z metrum i stylami (echa reggae w refrenie) i wysmakowane gitary. Wszystko to wydaje się w bardzo satysfakcjonujący sposób współgrać ze śpiewem. „In The Warm Room” to ten już bardzo znajomy klimat, lecz Kate Bush wyczarowuje w nim specyficzną atmosferę posługując się zmianami tonacji i ciekawą progresją akordów. To ten moment, gdy głos nie przeplata się z podkładem muzycznym, a zostaje niejako nań narzucony, w sensie lekkiej narzuty. A ponieważ jest zwiewny jak muślin, może się przesuwać w różne strony, nie tracąc jednak kontaktu z materią, którą przykrywa. No dobrze, muszę w końcu to z siebie wykrztusić – rewelacyjny „In The Warm Room” jest najsłabszym utworem z całej płyty… Boże, czemuś nie dał mi talentu pisania tak słabych kawałków!? „Kashka from Bagdad” to w warstwie lirycznej znów zabawa wieloznacznością, ironią, pastiszem. Gdyby ubrać ten kawałek w aranżacje z moogów i mellotronów, byłby to rasowy progrockowy killer. W zamian dostajemy jednak cudownie oszczędną, wręcz ascetyczną aranżanżację w lekko jazzującym klimacie. Żebyśmy całkiem nie odpłynęli, na ziemię sprowadza nas „Coffee Homeground”, kabaretowa piosenka z absurdalnym tekstem. Utwór tyleż zabawny i rozrywkowy, co niezwykle stylowy. Grande finale i dopełnienie całości stanowi „Hammer Horror”. Tytuł o tyle przewrotny, że w ogóle nie jest o wytwórni Hammer, znanej z horrorów. Natomiast opowieść o aktorze, którego nawiedza duch innego aktora, zmarłego podczas kręcenia filmu, mogłaby posłużyć właśnie jako kanwa scenariusza horroru klasy B. Wstęp godny romantyków rosyjskich przechodzi w teatralną piosenkę z refrenem opartym na „groźnych” smykach i obniżonym dźwięku bębna. Nie szedłbym tak daleko, aby aranż tej piosenki określić mianem przesadnego, wagnerowskiego, ale na pewno jest odpowiednio dramatyczny, filmowy, z gongiem wieszczącym koniec spektaklu. Trzydzieści siedem minut, w czasie których nie sposób się nudzić. Ok, może moje bezkrytyczne podejście do twórczości Kate Bush przesłania mi niedostatki tej płyty, a może moja wrażliwość jest na innym poziomie, bo uważam, że jest bardzo, bardzo dobry album. Łagodny, ale nie mdły. Spójny, jednorodny, ale nie nudny. To po prostu album, który trzeba słuchać od deski do deski, bowiem wszystkie utwory znakomicie się uzupełniają i tworzą jedną całość. Na tej płycie po raz kolejny Kate Bush zabiera muzykę pop tam, gdzie ta muzyka jeszcze nie była. To już nieco inne miejsce niż to na „The Kick Inside”. „Lionheart” tworzy naturalny pomost pomiędzy tym niewinnym, młodzieńczym optymizmem, naturalną świeżością, pasją, a głosem artystki dojrzałej, doskonale zorientowanej w swoim potencjale i umiejętnościach, mającej pełna kontrolę nad procesem twórczym i produkcją, nie bojącej się eksperymentować. „Lionheart” jest takim, jedynym w swoim rodzaju doświadczeniem, którego nie znajdziesz na „The Kick Inside”, ani na „Never For Ever”. Płyta zapomniana, obarczona absolutnie krzywdzącym piętnem tej najgorszej w dorobku Kate Bush, na której moim zdaniem artystka po raz drugi udowadnia, że ma do zaoferowania coś wyjątkowego i niezwykłego, momentami wręcz ekscytującego. Obok „The Kick Inside”, na tym albumie da się jeszcze odczuć tę szczególną, intymną wręcz więź ze słuchaczem. Wraz z dojrzałością i złożonością kolejnych płyt ta więź maleje, zamienia się bardziej w podziw, który wynosi co prawda na piedestały, ale tym samym nie jest już tak bliskim uczuciem. „Lionheart” to pełny, przemyślany album, który, jeśli mogę tak to ująć „zestarzał się” o niebo lepiej niż „The Kick Inside”. No cóż, może faktycznie moja wrażliwość jest specyficzna i jednostkowa i zwichrowana. Jeśli tak jest, to bardzo dobrze. Nie muszę się jeszcze ranić, by zobaczyć, czy jeszcze coś czuję. Jeśli dam ocenę [10/10], to zostanę posądzony o nadmierną egzaltację. Jeśli napiszę [9/10], niechcący potwiedzę coś z czym się nie zgadzam, a mianowicie że jest to najsłabsza płyta Kate Bush. Nie dam więc żadnej oceny, niech każdy zrobi to sam, jeśli już bardzo chce. Ale nie wcześniej niż po poświęceniu temu albumowi takiej porcji uwagi, na jaką on niewątpliwie zasługuje. Robert Marciniak26.11.2024 r.
Kirlian Camera - Eclipse (Das Schwarze Denkmal)1988 Rose Rosse Records 1. Intro: Lux 2:502. Eclipse 6:463. River Of No Return 4:124. The Christ 7:375. Celephais 3:556. Austria 5:507. Tor Zwei 10:008. Aura 5:049. Epitaph 4:36 Na drugą płytę długogrającą Kirlian Camera trzeba było czekać pięć lat. Nie wydał jej już Virgin Records, ale młoda włoska wytwórnia Rose Rosse Records. Prace nad nią rozpoczęły się w 1986 r. Przed nagraniami z zespołu odeszli Simona Buja i Paul Spears. Przed liderem grupy Angelo Bergaminim otworzyły się jednak nowe perspektywy, jakie miała dać współpraca z Johnem Fryerem, który jako inżynier dźwięku lub producent współpracował m.in. z takimi artystami jak: Fad Gadget, Depeche Mode, Yazoo, Cocteau Twins, This Mortail Coil i Clan of Xymox. Płyta została nagrana w studiach w Brescii i Carimate pod okiem Dario Caglioni i w słynnym BlackWing Studios w Londynie razem z Johnem Fryerem. Angielski tytuł „Eclipse” naprowadza na jedną z piosenek na płycie, a niemiecki podtytuł „Das Schwarze Denkmal” wziął się prawdopodobnie z fascynacji Bergaminiego, jaką stał się Wiedeń, a przede wszystkim wiedeńskie cmentarze i pomniki. Dla przypomnienia „Zentralfriedhof”, który nagrał pod nazwą Ordo Ecclesiae Mortis to główny cmentarz w tym mieście. Z kolei „Heldenplatz”, który pojawia się jako tytuł singla Kirlian Camera z 1987 r., to Plac Bohaterów w Wiedniu, a „Das Schwarze Denkmal” to po polsku czarny pomnik. Poza Bergaminim z licznych osób, które tworzyły muzykę na płycie „Eclipse (Das Schwarze Denkmal)” należy wymienić takie nazwiska jak: Mauro Montacchini, który nie tylko zagrał na gitarze i klawiszach, ale był także autorem jednego z utworów; Graziano „Charlie” Mallozzi, który grał na perkusji, samplował i podobnie jak Montacchini asystował przy produkcji. Na płycie udzielała się też Bianca Hoffmann-Santos, która zaśpiewała w trzech piosenkach, a w innych zagrała na flecie. Wśród muzyków został wymieniony sam John Fryer, który zajmował się programowaniem, samplingiem i efektami. Płytę wyprodukowali wspólnie Bergamini i Fryer. Pierwszy utwór „Lux – intro” rozpoczyna się dźwiękami płynącego strumienia i melodią graną na fletni pana, do których dołącza ciężka i mroczna melodia grana na syntezatorze. Całość brzmi jak wstęp do jakiejś tajemniczej ceremonii. Potem następuje hymniczna wręcz dla zespołu piosenka „Eclipse”, czyli zaćmienie, śpiewana przez Biancę Hoffmann-Santos, zakończona nietypowo dla KC gitarową solówką. O dziwo piosenka nie została wtedy wykrojona z płyty jako singiel. Do dzisiaj, jak się wydaje, „Eclipse” jest najczęściej odtwarzaną piosenką Kirlian Camera. Po niej „River Of No Return” o porównywalnym wysokim, choć także niewykorzystanym na singlu potencjale komercyjnym. Tutaj dla odmiany śpiewa Angelo Bergamini. Kolejna piosenka „Christ”, śpiewana przez Biancę Hoffman-Santos, piękna i spokojna z partiami solowymi fletu i saksofonu, kojarzy się z rozmyślaniem podczas samotnego listopadowego spaceru po cmentarzu. Piąty na płycie to instrumentalny, neoklasyczny „Celephais” skomponowany przez Montacchiniego. Zainspirowany został zapewne serią powieści autorstwa H. P. Lovecrafta o „krainach snów”, czyli alternatywnym wymiarze , do którego można wejść tylko poprzez sny. Siódmy utwór to „Austria”, który jako jedyny z płyty został wydany na singlu. W pewnym sensie tę piosenkę z marszowym rytmem można określić jako tytułową, bo padają w niej słowa brzmiące w tłumaczeniu polskim „imiona świętych są na kamieniu, u stóp czarnego posągu”. Dziesięciominutowy „Tor Zwei” to instrumentalny utwór z wokalizą występującej gościnnie Suzanne Reddington-Gardner. Możliwe, że większy udział miał w nim John Fryer, ponieważ użyte w niej pewne brzmienia i efekty dźwiękowe przypominają tło dźwiękowe płyty „Medusa” zespołu Clan of Xymox, za której kształt było on też odpowiedzialny. Ze świata zmarłych do życia budzi nas ponownie Angelo Bergamini dynamiczną piosenką „Aura”. Tekst wskazuje jednak, że przebudzenie jest tylko pozorne. Znajdziemy w nim nawiązanie do słynnego obrazu Arnolda Böcklina „Wyspa umarłych”. Płytę w wersji z 1988 r. zamyka piękny cover utworu „Epitaph” zespołu King Crimson świetnie pasujący do całości muzycznie i tekstowo. W 1994 r. płyta „Eclipse (Das Schwarze Denkmal)” została wydana przez niemiecką wytwórnię Discordia z inną okładką i dodatkowym utworem „Terminal”. Następnie w wersji dwupłytowej w 2013 r. przez Out Of Line i w 2015 r. na jednej płycie przez Norton North. Od czasu debiutanckiej płyty „It Doesn't Matter, Now” Kirlian Camera zrobiło tym dziełem ogromny skok i zbudowało fundament dla swojej artystycznej przyszłości, mimo że w latach 90. zdystansuje się na pewien czas od swoich korzeni tkwiących w muzyce popularnej. Na „Eclipse (Das Schwarze Denkmal”) Bergaminiemu i spółce udało się połączyć w świetny sposób talent do tworzenia chwytliwych, ale eleganckich melodii z mroczną i ciężką tematyką. W dużej mierze stało się to także dzięki Johnowi Fryerowi, który miał już w tej sprawie duże doświadczenie. Recepta była chyba podobna do tej, którą zastosowano przy wspomnianej już „Medusie” CoX. Trzy niebanalne, nastrojowe utwory instrumentalne przemieszane z piosenkami z wpadającymi w ucho melodiami, a także naprzemienne głosy męski i żeński w roli wokalistów. Nie wiem dlaczego Tomasz Beksiński nie zaprezentował tej płyty w audycji „Romantycy muzyki rockowej”, chociaż pod każdym względem pasowała ona do jej profilu, a nawet, jak mi się wydaje, do jego upodobań muzycznych i pozamuzycznych. Przypuszczam, że gdyby tak się stało Kirlian Camera cieszyłoby się teraz w Polsce o wiele większą popularnością. Dzisiaj i tak ta płyta to klasyka dark wave. Pogrymasiłbym jednak nad okładką pierwszego wydania, która zdecydowanie oka nie przyciąga, ale może jej nie rozumiem. [9/10] Krzysztof Moskal20.11.2024 r.
Kirlian Camera - It Doesn't Matter, Now1983 A.T.G. 1. Communicate 3:062. Future Rain 4:103. Lontano 1:134. Christ's Eyes 6:045. Breaths 4:016. Edges 3:417. After 9:59 O zespole Kirlian Camera dowiedziałem się po raz pierwszy w 2021 roku. Na początek dwa moje zaskoczenia. Pierwsze, że mając już ponad 50 lat trafiłem na muzykę, która wzbudziła we mnie młodzieńczy entuzjazm jak wtedy, kiedy wieszałem na ścianie plakaty ulubionych zespołów i chciałem organizować fanklub, a przecież nie była to twórczość typu „retro ejtis”. Drugie, że natrafiłem na Kirilian Camera przypadkiem na „pirackim” portalu a nie usłyszałem ich w radiu. KC nie wyskoczył mi też nigdy jako propozycja na You Tube aż do czasu, kiedy sam zacząłem ich szukać. Sprawdziłem, że kilkanaście lat temu kilka utworów Kirlian Camera emitowano w „Trójce pod księżycem”, ale nie miałem szczęścia ich wtedy usłyszeć. Nie było mnie też przypadkiem w 2010 r. w Bolkowie, ani w 2019 w Warszawie, kiedy Kirlian Camera występowało w Polsce. Cieszę się, że mogę teraz Czytelnikom portalu Alternativepop.pl przybliżyć twórczość Kirlian Camera, zespołu który pomimo prawie 45 lat działalności wciąż zdumiewa artystyczną kreatywnością. Pierwsza długogrająca płyta zespołu Kirlian Camera ukazała się w 1983. Nie było to pierwsze wydawnictwo tego włoskiego zespołu założonego przez Angelo Bergaminiego w Parmie wiosną 1980 r. Rok później wydali bowiem minialbum „Krilian Camera” w wytwórni Italian Records z czterema utworami nagranymi w czteroosobowym składzie: Angelo Bergamini, Simona Buja, Fabrizio Cari, i Giorgio Vecchi. W 1982 roku Angelo Bergamini stał się członkiem innej grupy, także rodem z Parmy, o nazwie Hipnosis, grającej instrumentalną muzykę spacesynth. Z ich muzycznych propozycji największą popularność zdobył cover utworu „Pulstar” Vangelisa. W 1984 r. z grupą Hipnosis Bergamini wydał płytę długogrającą, ale ostatecznie odrzucił propozycję pozostania w niej wybierając własny projekt Kirlian Camera. Zaprosił do niego Paula Searsa, z którym współpracował w Hipnosis i to właśnie on zamiast pozostałej trójki z pierwszego minialbumu zagrał z Bergaminim na płycie „It Doesn't Matter, Now”. W roli wokalisty wystąpił sam Bergamini. Sears grał na gitarze basowej i syntezatorach. W roli producenta wystąpił Graziano "Charlie" Mallozzi, który w jednym utworze zagrał też na perkusji. Płyta nie ukazała się też w Italian Records, ale w „wytwórni” A. T. G., która poza tą jedną nie ma na koncie żadnego innego wydawnictwa. Na terenie Włoch sprzedana została w liczbie ponad 6000 egzemplarzy. Być może ze względu na to, że trwa niewiele ponad pół godziny we włoskiej prasie określano ją jako „epka”. W 2016 r. została zremasterowana i ponownie wydana przez Norton North z nową, znacznie bardziej pasującą do muzyki okładką. Pierwszy z siedmiu utworów, czyli „Communicate” to mroczny minimal synth, który można porównać z twórczością takich zespołów jak Absolute Body Control czy synth-punkowy Suicide. Bergamini w porównaniu z nimi jest jednak zdecydowanie lepszym melodykiem. „Communicate” stał się także pierwszym singlem z tej płyty. Drugi, zagrany w wolniejszym tempie to „Future Rain” z pełnym dramatyzmu śpiewem i półśpiewem Bergaminiego. Trzeci „Lontano” to krótkie instrumentalne intermezzo, charakterystyczne dla płyt zespołu do dzisiaj. Po nim następuje piosenka „Christ’s Eyes”, także w wolnym tempie z tekstem nawiązującym do męki Jezusa Chrystusa. Piąta piosenka to „Breathes” z żywym perkusistą, gitarą basową oraz Bergaminim, śpiewającym czy to wykrzykującym niektóre słowa, najbliższa jest na tej płycie estetyce postpunkowej. Najbardziej znaną piosenką na tym albumie jest „Edges”, w której ujawnia się „popowa” strona muzycznej duszy Bergaminiego. W innej wersji stała się ona drugim singlem z tej płyty. Ostatnim utworem na albumie jest „After”, w którym bardziej widać „eksperymentalną” stronę tej duszy. Na tle nerwowego rytmu automatu perkusyjnego i niespokojnej melodii z syntezatora Paul Spears powtarza jedno zdanie. Czy płyta „It Doesn't Matter, Now” zestarzała się dobrze, czy źle – zdania są podzielone [moja ocena to 6.5/10]. Aranżacje są bardzo surowe, a do głosu wokalisty trzeba się przyzwyczaić. Niełatwo w niej dostrzec znamiona przyszłej wielkości, ale mimo wszystko są one obecne. Sam Bergamini uważa, że choć był to prawdziwy album to dla niego nie był to jeszcze pełnowymiarowe dzieło. Na takie czas przyszedł dużo później. W tym czasie wytwórnie płytowe domagały się od niego tworzenia dobrze sprzedających się singli i z tego zadania wywiązywał się bardzo dobrze. Takim singlem stał się najpierw „Edges”, ale nie w wersji z recenzowanej płyty, tylko nagranej na nowo w 1984 r. dla Italian Records z Simoną Buja jako wokalistką i z zupełnie inną aranżacją jako „dance version”. Piosenka zakwalifikowana wtedy do gatunku italo disco stała się dużym przebojem i do dzisiaj pojawia się na każdym koncercie zespołu. W 1985 r. pod szyldem Kirlian Camera ukazał się następny singiel napisany przez Bergaminiego i Simonę Buja zatytułowany „Blue Room”. Odniósł on jeszcze większy sukces i zaowocował podpisaniem kontraktu z Virgin Records. W 1986 r. grupa Kirlian Camera wydała singiel z piosenką „Ocean” (ukazał się także na singlu razem z piosenką „Human” grupy Human League) i w następnym roku „Helden Platz”. Ani Italian Records ani Virgin nie były jednak zainteresowane wydawaniem utworów zespołu o mniej komercyjnym charakterze. Dlatego też Angelo Bergamini we współpracy z Graziano "Charlie" Mallozzim pod nazwą Ordo Ecclesiae Mortis nagrywał w tym czasie muzykę bardziej mroczną i trudniejszą w odbiorze, zebraną później na płycie „Zentral Friedhof”. Balansowanie między muzyką eksperymentalną a popularną będzie stanowić wyznacznik twórczości Kirlian Camera. Krzysztof Moskal14.11.2024 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=SvKraR-5PK0{/youtube}
Propaganda - Propaganda2024 Bureau B 1. They Call Me Nocebo 5:012. Purveyor Of Pleasure 4:153. Vicious Circle 3:424. Tipping Point 3:395. Distant 4:456. Love:Craft 5:527. Dystopian Waltz 7:268. Wenn Ich Mir Was Wunschen Durfte 5:17 Płyta zaczyna się tandetnym, moim zdaniem niepotrzebnym, kilkunastosekundowym motywem z plastikowym, przyśpieszonym bitem i przetworzonym wokalem, który sugeruje, że możemy mieć do czynienia z płytą euro-dance. Na szczęście dalsza część utworu "They Call Me Nocebo" rozwija się w bardziej oczekiwany sposób, choć ten duch "euro-disco" trochę nad płytą unosi się. Mimo tego żeński wokal Thunder Bae oraz klasyczna elektronika w stylu Propagandy próbują przywrócić pamięć o Propagandzie z czasów "A Secret Wish". Nową-starą Propagandę tworzy dzisiaj jej dwóch oryginalnych członków: Ralf Dörper, zalożyciel formacji oraz Michael Mertens. W zespole brakuje przede wszystkim pań - Claudii Brücken i Susanne Freytag - które śpiewały na płycie "A Secret Wish" (1985). Na płycie "Propaganda" zastępuje je wspomniana Thunder Bae. Jej wokal jest czystszy, mniej zamglony, ale przy tym moim zdaniem mniej ciekawy i trochę bezbarwny. Podobnie muzyka na albumie nie ma w sobie tej mocy i tylu smaczków, które przesądzały o jakości płyty "A Secret Wish". Mimo wszystko nowego albumu Propagandy słucha się całkiem dobrze. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Claudia Brücken i Susanne Freytag nie porzuciły chęci nagrywania jako Propaganda, ponieważ w 2022 roku wydały płytę pt. "The Heart Is Strange" jako xPropaganda. Najpierw mieliśmy więc ponad 30 lat przerwy w działalności Propagandy a po tym czasie na scenie pojawiły się dwa konkurujące ze sobą obozy członków Propagandy. Oba wydały płyty, które starają się nawiązać do kultowej już dzisiaj płyty "A Secret Wish". Komu udaje się to lepiej? Moim zdaniem brzmieniowo bliżej klasycznej Propagandzie na płycie "The Heart Is Strange" xPropagandy. To może wydawać się dziwne komuś kto spojrzy na skład obu formacji. Teoretycznie same śpiewające panie Claudia Brücken i Susanne Freytag, które nie grają na niczym i nie tworzą warstwy instrumentalnej muzyki powinny być dalsze od osiągnięcia oryginalnego brzmienia Propagandy. Ta sztuka powinna lepiej udać się Ralfowi Dörperowi i Michael Mertensowi, którzy tworzą muzykę i odpowiadają za jej programowanie. A jednak to "The Heart Is Strange" jest moim zdaniem bliższa brzmieniowo jakości "A Secret Wish". Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy, gdy spojrzymy kto jest producentem albumu xPropagandy i kto był zaangażowany w jej nagranie. Producentem jest Stephen Lipson, który odpowiada również za programowanie muzyki. Ten sam Lispson, który był wraz z Trevorem Hornem producentem "A Secret Wish". A jeśli dodamy do tego, że konsultantem przy płycie "The Heart Is Strange" był sam Trevor Horn, to odpowiada nam na pytanie dzięki komu "A Secret Wish" stało się tak wyjątkową płytą i dlaczego to xPropaganda, choć nie pozbawiona wad, jest bliższa jej brzmieniowo. Ale nowy album Propagandy nie jest zły. Choć brakuje tutaj jednoznacznie wyróżniających się kompozycji a czasami występują ewidentnte mielizny, jak we wspomnianym wstępie płyty, to jako całość album wypada dobrze. W instrumentalnym "Dystopian Waltz" słyszymy bogatą smyczkową instrumentację, która czasami wręcz góruje na syntetycznym bitem. Utwór jest utrzymany w wolniejszym tempie i bardziej podniosłym nastroju a kończy się mroczną, syntetyczną pulsacją. Płytę zamyka, jako jedyny na płycie, utwór śpiewany po niemiecku "Wenn Ich Mir Was Wunschen Durfte" i przyznam, że trochę mnie ten wokal drażni. O ile np. w przypadku Kraftwerk wolę wersje niemieckojęzyczne ich płyt, to w tym przypadku utwór, choć ma interesujący, dwuminutowy wstęp instrumentalny, przez niemieckojęzyczny wokal nabierach cech manierycznych i denerwujących. Możliwe, że nie chodzi tutaj o sam język niemiecki, ale nieco irytującą barwę głosu Thunder Bae. Claudia Brücken i Susanne Freytag pewnie wypadłyby lepiej :). A z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że najlepiej wypadłaby płyta nagrana przez pełny skład Propagandy i przy udziale sprawdzonego zespołu producentów: Horn i Lipson. Póki co otrzmujemy album "Propaganda", który może nie zachwyca nadmiernie i podoba mi się ciut mniej niż "The Heart Is Strange" xPropagandy, ale jest solidny i na pewno warty przesłuchania. Płyta nie wyznacza nowych kierunków i skierowana jest raczej do tych, którzy szukają nowej-starej muzyki nawiązującej do lat świetności popu lat 80. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz14.11.2024 r.
Holy Wire - The Ending of An Age2024 à La Carte Records 1. A War I Never Win 04:202. I Still Feel Alone All The Time 04:233. Lost 04:304. Forgive Me 04:035. Worse For Wear 03:156. Fault Lines 03:487. The Ending Of An Age 03:388. Twenty Six 03:349. Phantom Nihilism 03:3710. Other Lives 06:09 Choć w USA na przełomie lat 70. i 80. zignorowano stylistykę "new romantic" a popularność z opóźnieniem zdobyli tylko pojedynczy wykonawcy tacy jak A Flock of Seagulls lub gwiazdy w rodzaju Duran Duran, to dzisiaj Amerykanie są w awangardzie jeśli chodzi o ilość grup i projektów muzycznych nawiązujących do stylistyki synth-pop i lat 80. Istnieją wytwórnie specjalizujące się w brzmieniu "retrowave" i "retrofuturystycznych" dźwiękach synth-pop. Znaczna część tych wykonawców, to ciężkostrawna, plastikowa, monotonna i jednowymiarowa muzyka, której czasami ciężko wysłuchać w całości. W przypadku większości jej przedstawicieli, nawet jeśli uda się ich płyty wysłuchać do końca, to najczęściej bez chęci powrotu. Zdarzają się jednaj wyjątki. I takim jest moim zdaniem jednoosobowy projekt Alaina Paradisa z Austin w Teksasie pn. Holy Wire. Choć stosunek do jego debiutanckiej płyty pt. "The Ending of An Age" nie od razu miałem tak jednoznacznie pozytywny. Wahałem się od zachwytu przy pierwszym przesłuchaniu, po znudzenie w czasie drugiego odsłuchu. Co jakiś czas wracałem jednak do albumu i za każdym razem słuchało mi się tej muzyki zwyczajnie miło. Określenie "miło" to nie jest dobra reklama dla niektórych słuchaczy. I ci którzy źle reagują na "miłą" dla ucha muzykę spokojnie mogą sobie Holy Wire odpuścić. Na "The Ending of An Age" znajdujemy przede wszystkim muzykę zwiewną, sympatyczną, delikatną i subtelną, choć o pewnej nucie melancholii. Pierwsze wrażenie, jakie miałem po usłyszeniu "The Ending of An Age", to: "rany! w końcu ktoś nagrał współczesną płytę w stylu "new romantic", która nie brzmi jak kopia kopii". Bo Holy Wire, choć brzmi jak skrzyżowanie A Flock of Seagulls i White Door, najbardziej powinna spodobać się właśnie miłośnikom delikatnych, lekko zamglonych kompozycji syntezatorowych w klimacie "The Garden" Joha Foxxa czy "Vienna" Ultravox. Oczywiście na "The Ending of An Age" nie ma kompozycji o tej mocy, intensywności i jakości a nawet tempie. Ale nastrój jest równie subtelny a przy tym brzmienie bywa urozmaicone. A to pobrzmiewa gdzieś gitara rytmiczna, a to słychać bas, choć przeważają wyraziste akordy syntezatorowe oraz przestrzenne pasaże klawiszowe. Mimo delikatności muzyki, to tempo nagrań przeważnie jest jednak żwawe, a nie powolne. "Forgive Me" zaczyna się bardziej kraftwerkowo, jakby była to któraś z kompozycji OMD z pierwszych płyt. Szybko jednak wchodzą miękkie, "kaczkowate" partie klawiszy, które wskazują, że to jednak Holy Wire ze swoim beztroskim synth-popem. W tytułowym "The Ending Of An Age" słyszymy jeszcze szybszy rytm, pulsujący, basowy synth oraz wokal Paradisa, który śpiewa przez chwilę niżej, bardziej mrocznie, by za moment wrócić do śpiewu hymnowego i radośniejszego. W ten sposób płyta płynie do końca, czasami pobrzmiewając klimatem wczesnego New Order a nawet poźnego Joy Division, ale rzecz jasna bez tej gęstej, depresyjnej atmosfery. U Holy Wire przeważa lekkość i radość. Muzyka Holy Wire najbardziej kojarzy mi się ze wspomnianym już White Door, a miejscami A Flock of Seagulls. "The Ending of An Age" to bardzo sympatyczna i dobra płyta nawiązująca do brzmień z pierwszej połowy lat 80., na której nie czuć zapachu stęchlizny. [8/10] Andrzej Korasiewicz14.11.2024 r.
Tubeway Army - Replicas1979 Beggars Banquet 1. Me, I Disconnect from You 3:232. Are 'Friends' Electric? 5:253. The Machman 3:084. Praying to the Aliens 4:005. Down in the Park 4:246. You Are in My Vision 3:157. Replicas 5:018. It Must Have Been Years 4:029. When the Machines Rock 3:1510.I Nearly Married a Human 6:31 Początkowo miałem w planie napisać zupełnie nie o tej płycie, ale wyszło inaczej. Recenzja „Replicas” jest wynikiem przypominania sobie okoliczności pierwszego kontaktu (bo taką obrałem sobie koncepcję – nieźle zresztą to brzmi - recenzja pierwszego kontaktu, w skrócie RPK) z Heaven 17 „Penthouse and Pavement”. Wiem, że odkupiłem LP od kolegi, dla którego brak tuzina tanecznych hitów na płycie dyskwalifikował ją w odbiorze całkowicie. W swojej kolekcji zostawiał sobie tylko single i składanki typu „Greatest Hits”, utrzymując, że najważniejsze są tylko hity, reszta to wypełniacz, skok na kasę, towar drugiej klasy, generalnie wybroczyny, niegodne utrwalania na nośniku, za który on ma zapłacić swoje ciężko zarobione pieniądze… Notabene, kilka lat później kolega ten skończył marnie, nosząc dumnie płyty Modern Talking, Bad Boys Blue, Blue System itp. pod pachą. Próbując przypomnieć sobie, co jeszcze dostałem od niego w barterze za longa „Greatest Hits” Bee Gees, pół litra karbidówy Bałtyckiej i kilka paczek kubańskich Partagasów, od których oczy wychodziły z orbit, ze zdumieniem skonstatowałem, że była to właśnie płyta Tubeway Army „Replicas”. Z nie mniejszym zdumieniem stwierdziłem, że nikt jeszcze nie podjął się opisać jej na łamach Alternativepop.pl, a uwierzcie mi, jest to płyta ze wszech miar zasługująca na same ochy i achy, które wprost uwielbiam wydawać z siebie podczas recenzowania. Tak więc gdy „poczułem krew”, natychmiast podążyłem tym śladem, niczym nie przymierzając Tommy Lee Jones w „Ściganym”. Rezultat? Spieszę z kolejną porcją zachwytów. Zauważyłem bowiem, że dzielenie się nimi (tymi zachwytami) z Czytelnikami jest nie mniej satysfakcjonujące od samego obcowania z muzyką. W tych momentach, gdy staram się przenosić wrażenia z odsłuchu na klawiaturę, otwierają mi się kolejne szufladki w pamięci ze wspomnieniami, skojarzeniami, dawno zapomnianymi, bądź stłumionymi emocjami itp. To bardzo satysfakcjomujące i chyba w tym odnajduję się najlepiej. Dlatego pomału wyłania się moja recenzencka „specjalizacja” – to płyty z drugiej połowy siódmej i pierwszej połowy ósmej dekady ubiegłego wieku, gdy nastapiła prawdziwa eksplozja nowych trendów, nurtów, stylów i to zarówno w muzyce światowej, jak i na rodzimym podwórku zatęchłego PRL-u. Przypominam sobie pierwsze wrażenia z pierwszego odsłuchu płyt dla mnie wyjątkowych w różnych wymiarach i znaczeniach tego pojęcia. Póki będę je na nowo „odkrywał”, póty będę pisał. Dlatego napisałem o Takahashim, napiszę o YMO, ale nie napiszę recenzji OMD – „Liberator”, czy „U-VOX” ukochanego przeze mnie Ultravox. Chyba się rozumiemy :). Wracając do „ad remu” (jak mawiał klasyk) omawiana tu „Replicas”, choć jest sygnowana nazwą grupy Tubeway Army, to praktycznie solowe dzieło Gary Numana. Jest on autorem muzyki, tekstów, aranżacji, jest też odpowiedzialny za ostateczny miks i produkcję albumu. Idée fixe „Replicas” to samotność, poczucie wyobcowania, nieumiejętność komunikacji ze społeczeństwem i wynikający z tego brak zrozumienia. Swoje refleksje na ten temat, wynikające z reminiscencji z dzieciństwa, Numan wplata w opowieści z pogranicza sci-fi, futurystyki, czy apokaliptycznych wizji życia w metropolii rodem z XXII wieku. Pod tym względem jest to niejako płyta koncepcyjna, oparta na dystopijnych opowiadaniach, których Numan jest autorem, a które w zamyśle miały tworzyć całość w formie powieści. Podobno w dalszym ciągu jest nadzieja, aby kiedyś ją ukończyć. Szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę dość telegraficzny sposób wyrażania przez autora myśli w swoich tekstach, wątpliwe jest, aby zamiar ten kiedykolwiek się ziścił. Artysta jest mistrzem w osadzaniu gros treści pomiędzy wierszami, pozostawiając je w domyśle dla odbiorcy, więc nie bardzo przystaje mi to do większej, opisowej formy. Zresztą, czy w czasach, w których na naszych oczach „1984” Orwella pomału staje się literaturą faktu, w jakim stopniu oryginalna i intrygująca może być opowieść osadzona w niedalekiej przyszłości w metropolii, w której Machmen - humanoidalne androidy (nie do odróżnienia od ludzi) utrzymują rządzone przez kastę Szarych Panów społeczeństwo w posłuszeństwie? Ano właśnie… Moim zdaniem to świetna, ale tylko otoczka do płyty, wymyślona na potrzeby marketingowe. Idąc dalej tym tropem okładka albumu przedstawia Machmana (w roli głównej Gary Numan), który spogląda na Metropolis z okna swojego minimalistycznego jak na potrzeby androida przystało, pokoju. No niech mu będzie Zenon. Prawdziwą esencją albumu jest muzyka przez duże M, a zwłaszcza to, w jaki sposób Numan wykorzystuje swój głos do wspomnianych wyżej narracji. Forma, w jakiej to czyni jest idealnie dopasowana do treści. Obdarzony takimi, a nie innymi warunkami głosowymi, Numan nie sili się na środki wyrazu wybiegające poza jego umiejętności, zamaskowane w sosie efektów. To, co więc mogłoby wydawać się dla całej tej „robotycznej” scenerii mankamentem, staje się genialnym rozwiązaniem. Monotonny, odhumanizowany, robotyczny, niemalże metaliczny w swej barwie, potrafi poruszać się po całym spektrum emocji – od tych ciężkich, przygniatających, wyczuwalnych niemalże fizycznie – depresji, rezygnacji, braku uczuć, aż do nerwicowo rozedrganych - niepokoju, paniki, czy wręcz histerii. Jeśli w tym momencie zadalibyśmy sobie pytanie, czy androidy śnią o elektrycznych owcach, to odpowiedź jest jedna - na pewno tak. W tych historiach rzadko trafiamy na pozytywy, nie są to bowiem opowieści z happy endem, ale w żadnym wypadku nie są „odczłowieczone”. Trzeba też oddać Numanowi, że potrafił i warstwę liryczną i tę specyficzną formę, w której ją wyraża, znakomicie wpleść w muzykę. Raz są to krótkie, „urywane” syntetyczne frazy, riffy, odgrywane na syntezatorach Minimoog i Polymoog, a raz długie, analogowe dźwiękowe plamy. Te z kolei oparto na konwencjonalnej, ale celowo ascetycznej sekcji rytmicznej. Nie usłyszymy tu wymyślnych, gęstych, perkusyjnych przejść, akcentowanych kaskadami rozsypujących się wokół dźwięków blach. Jeżeli się one w ogóle pojawiają, to w szczątkowej formie i zniekształcone efektami (jak np. w tytułowym „Replicas”). Prosty, jednostajny rytm stopy i zgłuszonego werbla oraz wysunięta do przodu, monotonna w swych szczątkowych, „połamanych”, lub raczej „porwanych” pochodach gitara basowa (często na lekkim przesterze) to cały szkielet rytmiczny płyty. Położone na tym nieskomplikowanym, ale solidnym fundamencie, syntezatory Mooga, gitary i głos to już domena samego Gary Numana. Początkowo Numan miał w planie nagrać zupełnie nie taką płytę, ale wyszło inaczej. Legenda głosi (podtrzymywana zresztą przez samego Numana), że przechodząc przypadkowo obok ustawionych pod ścianą, przeznaczonych do transportu w inne miejsce studia syntezatorów, od niechcenia wcisnął kilka klawiszy i w tym momencie stanął jak rażony piorunem. Momentalnie wyczuł potencjał drzemiący w elektronicznych obwodach i tak stworzył riff do „Are ‘Friends’ Electric?”, a następnie wszystkie utwory z surowej, niemalże punkowej w zamierzeniu płyty, przearanżował, czyniąc z syntezatorów jeden z motorów napędowych dzieła. Anegdotka jest raczej z gatunku „przechodziliśmy tak po prostu, z tragarzami”, bo w jaki sposób sprzęt niby przeznaczony do wyniesienia był akurat podłączony? W każdym razie historyjka bardzo fajna o tym, jak to przypadek zostaje fundamentem epokowego odkrycia. Lubimy takie bardzo. Natomiast zdecydowanie nieprzypadkowy jest już image Numana. Androidalny, nieco androgyniczny, mocno introwertyczny, świadomie poważny, unikający zewnętrznych demonstracji uczuć, oszczędny w gestykulacji. Nie ukrywam, że zawsze podobało mi się to, jak Numan wymyślił swoją postać. Pozornie to całkowite przeciwieństwo glamrockowych herosów w typie Ziggy’ego Stardusta, a jednak tak bardzo z nim związane. Bardziej jednak niż ta robotyczno-androidalna powłoka, interesujące było tajemnicze wnętrze, ukryte za nieodgadnionym, nieobecnym wyrazem twarzy. O ile np. mina Bryana Ferry’ego wyrażała z reguły coś na kształt zblazowania, znudzenia, o tyle twarz Numana na zdjęciach z tamtego okresu nie wyrażała nic. I to było genialne. Pomimo tego, że krytyka zarzuciła Numanowi brak szczerości, pretensjonalność i pseudointeligenckie wywody w tekstach, on sam stał się momentalnie popularny, zyskując rzesze fanów, nazywających samych siebie „Numanoidami”. Pierwszy singiel z płyty, zatytułowany „Down in the Park”, wydany kilka dni przed premierą albumu, przemknął przez notowania praktycznie niezauważony. Dopiero drugi singiel „Are ‘Friends’ Electric” stał się numerem jeden, dźwigając na sam szczyt cały album. Kiedy cztery miesiące później ukazał się „Cars”, promujący „The Pleasure Principle” [czytaj recenzję >>] wszyscy niemalże oszaleli z zachwytu. Wycofany, zahukany introwertyk znalazł się nagle w rakiecie na planetę światowej sławy. Czy i jak sobie z tym poradził, to temat na inną opowieść. Od „Replicas” rozpoczęła się moja przygoda z twórczością Gary’ego Anthony’ego Jamesa Webba, zwanego dla niepoznaki Numanem. I choć z czasem twórczość ta ewoluowała i podążała w różne rejony, zawsze była interesująca. Do dziś jest mi zresztą bliska. Wtedy zaś, odcięty od aktualnych informacji muzycznych, które docierały w tym czasie ze znacznym opóźnieniem za żelazną kurtynę, byłem początkowo zdezorientowany, dlaczego to nie Gary Numan, tylko Tubeway Army, skoro to Gary Numan? I dlaczego na płycie nie ma utworu „Cars”, który usłyszałem w tym samym prawie czasie pewnego poranka w drodze do szkoły w miniaturowym radyjku tranzystorowym? Stanąłem wtedy jak wryty w połowie wzniesienia (do szkoły miałem pod górkę), całkowicie głuchy na nawoływania kolegów. Nie wiem, co się działo tego dnia na lekcjach, w mojej głowie cały czas grał Gary Numan i nic już nie było takie samo, jak dawniej. Jakiś czas potem dowiedziałem się, że w ciągu niecałego roku (listopad 1978 – wrzesień 1979) ukazały się aż trzy wydawnictwa – dwa Tubeway Army (s/t i „Replicas”) [czytaj recenzję "Tubeway Army" >>] oraz „The Pleasure Principle”, formalny solowy debiut. Wszystko stało się jasne. I choć udział i podział ról w Tubeway Army był jaśniejszy niż słońce, to nietaktem byłoby nie wspomnieć o reszcie zespołu – nieodżałowany Paul Gardiner na basie i Jess Lidyard (prywatnie wujek Numana) na perkusji. „Replicas” to jeden z albumów, który powstrzymał mnie przed skokiem w punkową spiralę „no future” z której wielu kolegów już nie wróciło (jak Paul Gardiner) i pokazał, że pardon my French, „jebać system” można również w sposób stylowy i dystyngowany. Ocena, jeśli jakakolwiek powinna się pojawić, może być tylko jedna. [10/10] Cios! Robert Marciniak07.11.2024 r.
This Mortal Coil - It'll End In Tears1984 4AD 1. Kangaroo 3:312. Song To The Siren 3:303. Holocaust 3:384. Fyt 4:245. Fond Affections 3:516. The Last Ray 4:087. Another Day 2:548. Waves Become Wings 4:269. Barramundi 3:5610. Dreams Made Flesh 3:4811. Not Me 3:4412. A Single Wish 2:27 W tym roku swoje 40. urodziny obchodzi debiut wyjątkowego zespołu lub raczej kolektywnego projektu. This Mortal Coil nigdy nie mieli stałego składu, nie koncertowali i być może nigdy nie przebywali w jednym pomieszczeniu równocześnie. To koncept Ivo Watts-Russella, producenta i poławiacza pereł w muzycznym podziemiu Anglii lat 80. To on, razem z Johnen Fryerem, stworzył 4AD, wytwórnię stojącą w przeciwieństwie do mainstreamu lat 80. Przyświecała im idea muzyki niekomercyjnej, ambitnej, czystej, skupionej na artyzmie, a nie produkcji przebojów. To Watts-Russell i Fryer są odpowiedzialni za sukces takich zespołów jak: Dead Can Dance, Cocteau Twins, Xmal Deutschland czy Pixies. Ale w mojej ocenie ich największym dziełem jest właśnie This Mortal Coil, którego koncepcja polegała na ukazaniu słuchaczowi piękna muzyki w wykonaniu ‘anonimowych’ artystów. Aby nadać sprawom jeszcze większego twistu, mieli oni za zadanie występować w różnych konfiguracjach na poszczególnych piosenkach, które w większości były coverami mało popularnych, lecz wartych objawienia skarbów muzyki. Początkiem This Mortal Coil był efekt spontanicznego biegu wypadków. Ivo chciał aby jego podopieczni z Modern English dopracowali dwa ze swoich najstarszych numerów – „Sixteen Days” i „Gathering Dust”. Ivo zaangażował w to także Robina Guthrie i Liz Fraser z Cocteau Twins, Gordona Sharpa z Cindytalk oraz Martyna Younga z Colourbox. Po nagraniu strony A (w formie medley), trzeba było umieścić coś na stronie B. Guthrie i Fraser zaproponowali swoją wersję ballady Tima Buckley’a, „Song to the Siren”. Reszta, jak to mówią, jest historią. „Song to the Siren” stała się podziemnym przebojem i do dziś pozostaje wizytówką This Mortal Coil. To przykład coveru, który przebił popularnością swój pierwowzór. Wielu artystów wykonujących go na żywo – od George’a Michaela po Massive Attack - odnosi się do wersji TMC, nie Buckley’a. Sukces singla zachęcił Ivo, aby zmontować z tego cały album, do którego wybrane zostaną utwory w podobnym tonie, co „Song to the Siren”. Dynamiczne, post-punkowe „Sixteen Days / Gathering Dust” zupełnie nie pasowało do tej koncepcji; dlatego pozostało na singlu. Do albumu wcielono „Not Me”, która pierwotnie miała być numerem Wire, „Kangaroo” i „Holocaust” Alexa Chiltona, „Fond Affections” Rema-Rema (Marc Cox zagrał na klawiszach) oraz „Another Day” Roya Harpera (tego z „Have a Cigar” Pink Floyd). Lisa Gerrard i Brendan Perry przynieśli „Waves Become Wings” i „Dreams Made Flesh” (późniejszy element repertuaru Dead Can Dance), a Robin Guthrie i Simon Raymonde „The Last Ray”. Całości dopełniają „Fyt”, „Barramundi” oraz „A Single Wish”, które powstały spontanicznie, specjalnie na ten album. Obok wszystkich wspomnianych postaci, w studiu pojawili się Robbie Grey z Modern English, Manuela Rickers z Xmal Deutschland, Howard Devoto z Buzzcocks, a także Martin McCarrick z Siouxsie & The Banshees oraz jego siostra Gili Ball. W teorii jest to miszmasz pomysłów i efekt obrotowych drzwi do studia, gdzie Ivo rozstawił obóz. W praktyce to jeden z najpiękniejszych albumów jakie słyszałem, który po 40 latach wcale nie osłabł. To muzyka awangardowa, eteryczna, ambientowa, która wylała fundamenty pod późniejszy gatunek nazywany dream pop. Kluczową rolę, obok Ivo, odegrał tu Simon Raymonde, multiinstrumentalista, głowa i serce pełne dźwięków, wrażliwości artystycznej i ‘współczucia’ muzyki. Ale tylko dzięki kolektywnej sile tu zgromadzonych udało się stworzyć dzieło ponadczasowe, które pozostaje albumem niszowym. To typowa rzecz ‘dla fachowców’, którą zachwycał się zarówno Tomek Beksiński jak i Steven Wilson. A samo „Song to the Siren”, w tym wykonaniu, powinien znać każdy. Wielka szkoda, że nie usłyszał jej Tim Buckley, który zmarł po przedawkowaniu narkotyków w 1975 r. [9/10] * Jakub Oślak03.11.2024 r. * ocena red. nacz. [10/10]
The Cure - Songs Of A Lost World2024 Fiction Records 1. Alone 6:482. And Nothing Is Forever 6:533. A Fragile Thing 4:434. Warsong 4:175. Drone: Nodrone 4:456. I Can Never Say Goodbye 6:037. All I Ever Am 5:218. Endsong 10:23 "Songs Of A Lost World" to lament nad kończącym się życiem, ale jest to lament człowieka pozbawionego wiary w życie po śmierci. To lament artysty pogodzonego z odchodzeniem i przemijaniem, z tym, że gdy życie w końcu dobiegnie końca, nic dalej nie ma. Robert Smith, który był wychowany w tradycji religijnej, katolickiej, w czasach nagrywania płyty "Faith" (1981) rozliczył się z wiarą i śpiewając o sprawach ostatecznych finalnie porzucił Boga i religię. W kolejnych latach, mimo wielu refleksji na ten temat nie powrócił do emocji, w których był wychowywany. "Faith" okazało się zerwaniem Smitha z religią. Później potwierdzał to w wywiadach mówiąc o nierealistycznych oczekiwaniach ludzi wierzących w Boga, które są sprzeczne z ludzkim doświadczeniem i racjonalnością. Jak jest naprawdę w tej materii każdy z nas przekonana się po śmierci. Sposób widzenia religijności przez Robert Smitha jest jednak bardzo bliski przekonaniu większości współczesnych ludzi Zachodu wierzących w potęgę ludzkiego rozumu, rozwój nauki i odrzucających religię nie tylko jako błąd, ale często oskarżających ją o przyczynę zła na ziemi. A przecież, gdy upada religia to nie znika zło. Przyczyną zła jest samo postępowanie ludzi a nie religia jako taka. "Songs Of A Lost World" to hymn ateisty a może bardziej agnostyka, który dzieli się swoim doświadczeniem powolnego odchodzenia z tego świata. W słowach Smitha nie ma jednak żadnej agresji, pretensji, jest raczej pogodzenie się ze światem, jest łagodny żal za nieuchronnie utraconym życiem, za tym, że odeszła młodość, odeszli bliscy Smitha. Robert Smith tak śpiewa w rozpoczynającym album "Alone": "To jest koniec każdej piosenki, którą śpiewamyOgień wypala się na popiółGwiazdy zgasły od łezZimny i przestraszonyDuch wszystkiego czym byliśmyWznosimy toast gorzkimi resztkamiZa naszą pustkę" a następnie dodaje: "I wszystko się zatrzymujeZawsze byliśmy pewni,Że nigdy się nie zmienimyI wszystko się zatrzymujeZawsze byliśmy pewni,Że nie pozostaniemy tacy samiAle wszystko się zatrzymujeI zamykamy oczy, by zasnąć,By śnić o chłopcu i dziewczynie,Którzy śnią, że świat jest tylko snem" Robert Smith widzi przed sobą nadchodzący koniec życia, wie, że większość rzeczy już za nim, że niewiele pozostało, ale pozbawiony wiary w życie po śmierci, nie szuka oparcia w niczym na Zewnątrz. I o tych zmaganiach autora jest cała płyta "Songs Of A Lost World". Muzyka jest uzupełnieniem rozważań Smitha na ten temat, dlatego płyta pozbawiona jest przebojów a warstwa instrumentalna ilustruje jedynie przemyślenia Smitha. Większość utworów utrzymana jest w duchu muzyki, którą The Cure wydał na "Bloodflowers" (2000) czy takich nagrań jak "The Same Deep Water As You" z "Disintegration" (1989) [czytaj recenzję >>] . Są też jednak momenty sięgające jeszcze głębiej w przeszłość. Głęboka, tłusta i niska linia basu w "Drone: Nodrone" wsparta gitarowym rzężeniem przywołuje mi wspomnienia "Pornography" (1982). Utwory na najnowszym albumie są bogato zaaranżowane i wymagają uważnego słuchania. W użyciu często są przestrzenne partie klawiszowe, delikatny fortepian ("I Can Never Say Goodbye"), smyczki ("Songs Of A Lost World"), ale także przesterowana gitara jak w "Warsong". Najbardziej "popowym" fragmentem albumu jest "A Fragile Thing", ale nie rozbija nastroju tak jak "Friday I'm in love" na "Wish". Najważniejsza jest jednak warstwa liryczna, wokół której autor buduje całą narrację instrumentalną, dobierając adekwatne środki. Robert Smith cyzelował płytę przez 16 lat. Część utworów była już doskonale znana fanom z koncertów. Ale autor chciał nagrać swoje opus magnum. Czy to mu się udało? "Songs Of A Lost World" to pożegnanie nie tylko z twórczością, ale także pożegnanie z życiem. Nie w takim sensie, że Robert Smith szykuje się już na śmierć, bo ogłasza, że jeszcze do 2029 roku zamierza być aktywny artystycznie. Smith nagrywa jednak tę płytę, by w razie, gdyby coś się wcześniej wydarzyło, zostało po nim credo, które on na tym etapie życia uważa za swoje ostateczne przesłanie. Ale przecież Robert Smith nie jest jeszcze starcem stojącym nad grobem. Ma 65 lat i biorąc pod uwagę fakt, że współcześnie ludzie statystycznie żyją o wiele dłużej, to Smith również ma taką szansę. Smith nie poddaje się zwątpieniu i jak człowiek racjonalny chce korzystać z wszystkich możliwości, które jeszcze mu życie daje. Robi to z pełną świadomością narastających ograniczeń i tego że długo to już nie potrwa, ale ukojenie znajduje w drugim człowieku. Śpiewa o tym w utworze "And Nothing is Forever": "Wiem, wiemŻe mój świat się zestarzałI nic nie trwa wiecznieWiem, wiemŻe mój świat się zestarzałAle to naprawdę nie ma znaczeniaJeśli powiesz, że będziemy razemJeśli obiecujesz, że będziesz ze mną na końcu" W "Warsong" śpiewa o niedoskonałości natury ludzkiej, która prowadzi ludzi do nieporozumień, walki ze sobą na poziomie osobistym, a także ostatecznie na większą skalę. "Och, to nędza, w jaki sposób walczymyDla gorzkiego końca rozdzieramy noc na półChcę twojej śmierci, ty chcesz mojego życiaMówimy sobie kłamstwa, aby ukryć prawdęI nienawidzimy siebie za wszystko, co robimyJest wstyd, zraniona duma, mściwy anioł płonący głęboko w środkuTrucizna w naszej krwi i bólu, rozbite marzenia, żałobne nadziejeZa to, kim mogliśmy być, wszyscy niezrozumiani Ale nie ma wyjścia z tegoNie ma dla nas sposobu, aby znaleźć drogę do pokojuNigdy wcześniej nie znaleźliśmyJednak żałujemyWszystko, co kiedykolwiek będziemy wiedziećTo gorzkie końcePonieważ urodziliśmy się do wojny" W "I Can Never Say Goodbye" żegna wprost swojego zmarłego brata a wszystkie refleksje zawarte w tekstach utworów na albumie wynikają również z faktu śmierci jego rodziców. Robert Smith, jak większość ludzi w jego wieku, zaczyna odczuwać brak bliskich, odchodzenie stałych znanych mu dotychczas punktów odniesienia. Sam Robert Smith staje się punktem odniesienia. Ale Smith nie jest całkiem pewny swojego oglądu sytuacji. W utworze "Dron:Nodron" Smith śpiewa o swojej zagubionej tożsamości: "Więc wszystko jest takie: „Nie wiem, naprawdę nie wiem”I wszystko: „Myślę, że tak, ale może nie”I wszystko: „Czy to może być przypadek, że zgubiłem swoją tożsamość?”Tak, wszystko: „Nie wiem, naprawdę nie wiem”I wszystko: „Myślę, że tak, ale może nie”I wszystko: „Myślę, że to mniej więcej tak, jakbym skończył jako nikim?”" W "All I Ever Am" Smith stara się walczyć z natrętnymi myślami na temat przemijania i tego, co będzie w związku z tym w przyszłości. Ratunek znajduje w twórczości i występach przed publicznością: "Zbyt wiele myślęo tym, co nadejdzie, O tym, jak będzie, gdy się poddam,Mój zmęczony taniec ze starościąi rezygnacja powoli mnie popychają,W stronę ciemnej i pustej sceny,Gdzie mogę śpiewać o świecie, który znam." Ale to jedynie chwilowe pocieszenie. Smith wie, że zbliża się nieuchronne. "Songs Of A Lost World" kończy się jak świecka ceremonia pożegnania z życiem, z tym jakie ono było w młodości, gdy człowiek miał perspektywę dorastania, wzrastania i dojrzewania. Dzisiaj przed sześćdziesięciopięcioletnim Robertem Smithem to wszystko już za nim a przed nim świadomość nieuchronnego zbliżania się końca życia. Ale po nim nie ma według Smitha nic. Jest nicość. Jak w utworze "Endsong" kończącym płytę: "Jestem na zewnątrz w ciemnościWpatrując się w krwistoczerwony księżycWspominając moje nadzieje i marzeniaI wszystko co miałem zrobićZastanawiając się, co się stało z tym chłopcemi z światem, który nazwał swoim...jestem na zewnątrz w ciemnościZastanawiając się, jak się postarzałem Wszystko przepadłoWszystko przepadłoNic nie zostało z wszystkiego, co kochałemTo wszystko jest nie takWszystko przepadłoWszystko przepadłoWszystko przepadłoBez nadziei, bez marzeń, bez świata!Nie… nie należęNie… już tu nie należę Wszystko przepadłoWszystko przepadłoZ czasem się zatracęTo nie potrwa długoWszystko przepadłoWszystko przepadłoWszystko przepadło Zostawiony sam z niczymKoniec każdej piosenkiZostawiony sam z niczymKoniec każdej piosenkiZostawiony sam z niczymNicośćNicość" To smutna perspektywa, ale zbieżna z poglądami większości współczesnych ludzi Zachodu. "Songs Of A Lost World" wyraża dojmujący smutek, ale mimo wszystko w muzyce The Cure jest jakiś rodzaj pogody ducha i pogodzenia się z tym, że koniec nadchodzi. I choć dla ludzi wierzących w Boga perspektywa jest bardziej radosna, to jednak ból i smutek odejścia najbliższych i nadchodzącego końca własnego życia jest taki sam. Niezależnie od tego czy człowiek w Boga wierzy czy nie wierzy odczuwa takie same rozterki i emocje. I dlatego płyta poruszy zarówno tych wierzących, jak i niewierzących. To album, który w warstwie lirycznej dotyka kwestii najważniejszych z punktu widzenia istoty człowieczeństwa. Dlatego płytę trudno zignorować. "Songs Of A Lost World" to bardzo dobry album pod względem instrumentalnym, pod warunkiem, że ktoś odnajduje się w takiej estetyce. W tej całej pozornej monotonii brzmienia znajdziemy bogactwo aranżacyjne i różnorodność środków wyrazu. Najnowsze wydawnictwo The Cure, w przeciwieństwie do wielu swoich poprzedników, jest zwarte stylistycznie, w czym upodabnia się do "Bloodflowers". Ale moim zdaniem "Songs Of A Lost World" jest lepszy, zarówno w warstwie instrumenalnej, jak i literackiej. To całość, która wprawdzie nie napawa nadzieją, ale porusza najczulsze struny emocjonalne człowieka i dotyka spraw ostatecznych. To album dla ludzi dojrzałych, którzy cały czas tkwią w popkulturze i ta estetyka przemawia do nich bardziej niż "Requiem" Mozarta. (10/10) Andrzej Korasiewicz03.11.2024 r. Tłumaczenia części tekstów The Cure pochodzą ze strony: https://www.tekstowo.pl
Tears For Fears - Songs For A Nervous Planet2024 Universal/Concord Records CD 1 1. Say Goodbye To Mum And Dad 3:452. The Girl That I Call Home 3:443. Emily Said 4:004. Astronaut 3:445. Landlocked 4:526. No Small Things 4:447. The Tipping Point 4:148. Everybody Wants To Rule The World 4:249. Secret World 4:4810. Sowing The Seeds Of Love 6:2511. Long, Long, Long Time 4:1712. Break The Man 3:57 CD 2 13. My Demons 3:1114. Rivers Of Mercy 5:5215. Mad World 3:3516. Suffer The Children 3:4717. Woman In Chains 6:2818. Badman's Song 10:1119. Pale Shelter 4:3720. Break It Down Again 4:3621. Head Over Heels 5:0922. Change 4:3323. Shout 6:32 Słuchacze, którzy poznali Tears For Fears w pierwszej połowie lat 80. cały czas mają w pamięci zespół synth-popowy, który choć później zboczył z tej drogi, czy też rozwinął swój warsztat jak powiedzą inni, pozostawał nadal interesujący. Ci którzy poznawali zespół już w późniejszym okresie, często w ogóle nie dopuszczają do swojej świadomości, że Tears For Fears zaczynał jako zespół synth-popowy. Wśród części słuchaczy nadal pokutuje negatywne nastawienie do synth-popu, jako muzyki mało wartościowej. A przecież debiutancki album "The Hurting" (1983) [czytaj recenzję >>] , pozostający w paradygmacie synth-popowym, to płyta wspaniała z nieśmiertelnymi przebojami: "Pale Shelter", "Change", "Mad World", które cały czas pozostają w repertuarze koncertowym zespołu. Najlepiej pokazuje to najnowszy album Tears For Fears "Songs For A Nervous Planet", który w większości jest płytą koncertową. To właśnie utwory z początków kariery zespołu grane są w centralnych chwilach występu, jako ich najbardziej oczekiwane momenty. Słyszymy zarówno wspomniane utwory z "The Hurting" a także "Songs from the Big Chair" (1985), która również w dużym stopniu pozostaje płytą opartą o syntezatory i typowe brzmienia "ejtisowe". Mimo więc wypierania przez niektórych słuchaczy faktu, że Tears For Fears zaczynał jako grupa synth-pop, to właśnie temu okresowi zawdzięczamy najbardziej rozpoznawalne i charakterystyczne nagrania zespołu. Całkowitą zmianę stylu grupy przyniosła płyta "The Seeds of Love" (1989) i uczciwie trzeba przyznać, że ona również dała przeboje takie jak "Sowing The Seeds Of Love" i "Woman In Chains", które są do dzisiaj pamiętane. Mimo wszystko to synth-popowe "Shout" i "Change" wieńczą tę płytę a jeśli przyjrzeć się koncertowym setlistom zespołu, również koncerty. Choć te klasyczne utwory z okresu synth-popowego w wykonaniach koncertowych zachowują wszystkie charakterystyczne elementy aranżacji, to jednak wymowa "Songs For A Nervous Planet" jest już zupełnie inna. Tears For Fears nie brzmi na albumie jak grupa synth-pop. Nawet najbardziej syntetyczne utwory ("My Demons") z ostatniej płyty "The Tipping Point" (2022) [czytaj recenzję >>] , wydanej po osiemnastu latach przerwy, wypadają w wersji koncertowej o wiele bardziej organicznie. A takie kompozycje jak "Badman's Song", pochodzący z "The Seeds of Love", pokazuje już zupełnie inny oblicze zespołu, wręcz soulowo-jazzowe. Mimo tego, że zaraz po nim na płycie następuje synth-popowy "Pale Shelter", który zachowuje wiele elementów syntezatorowej aranżacji, to jednak żywe bębny i organiczna energia wykonania powodują, że nie ma odczucia jakbyśmy słuchali grupy synth-popowej. I tak jest w przypadku całej płyty. "Songs For A Nervous Planet" jest potwierdzeniem dla tych, którzy nie chcą widzieć w Tears For Fears elementów synth-popowych. Zespół brzmi współcześnie bardziej jak klon Coldplay lub innej tego typu grupy, grając bezpieczny, nie wadzący nikomu pop rock, indie pop. Słucha się tego przyjemnie, ale bez większych emocji. Doskonale pokazują to również cztery premierowe nagrania studyjne, od których rozpoczyna się album. Większość z nich nie przykuwa większej uwagi, choć z drugiej strony to naprawdę miłe dla ucha numery. "Say Goodbye To Mum And Dad" to refleksyjny, z nutą melancholii i w pewnym stopniu przebojowy, choć bardzo bezpieczny utwór pop. "The Girl That I Call Home" ma delikatne, przestrzenne partie syntezatorowe, ale konstrukcja całości jest pop-rockowa. Pięknie to wszystko brzmi, ale nie zapada w pamięć na dłużej, choć przyjemnie się do nagrania wraca. Mimo że "Emily Said" to kompozycja o niemal orkiestrowej, bogatej aranżacji, w której słychać też chór dziecięcy, to również wiele z niej nie pozostaje w głowie. Czwarty nowy utwór "Astronaut" zaczyna się od subtelnej partii klawiszowej i delikatnego śpiewu wokalisty, następnie utwór nabiera większej, niemal orkiestrowej przestrzeni, choć cały czas jest utrzymany w tempie wolniejszym. W utworze słychać również śpiew Lauren Evans, a także m.in. skrzypce. Do mnie ten utwór przemawia najbardziej spośród nowych propozycji zespołu. Nie zaciera jednak ogólnego wrażenia, które mam po przesłuchaniu albumu. Tears For Fears gra pięknie i miło, ale brakuje mi w tym jakiegoś charakteru. Nie chodzi o drapieżność, bo nie tego szukam dzisiaj w muzyce. Ale brak w niej jakiś haczyków producenckich, elementów aranżacji, które zmieniłyby niezłe, ale jedynie poprawne kompozycje w popowe petardy. Nie oczekuję, żeby Tears For Fears powrócił do grania synth-popu, choć właśnie do pierwszych dwóch płyt mam największy sentyment i do nich najchętniej wracam. Rozumiem, że panowie w swoim wieku dysponują inną dynamiką pracy, interesuje ich co innego niż kiedyś i nie mogą grać tego samego co grali, gdy mieli dwadzieścia parę lat. Mimo wszystko ich najnowsza muzyka mogłaby być bardziej esencjonalna i wyrazistsza niż jest. "Songs For A Nervous Planet" skupia w sobie jak w soczewce wszystkie kłopoty, jakie niesie nowa twórczość Tears For Fears. Słucha się tej muzyki bardzo przyjemnie, ale niewiele pozostaje w pamięci po jej wysłuchaniu i to mimo wracania do niej. Nagrania koncertowe nie przynoszą haczyków, na których można by zawiesić ucho, są poprawnie odegrane a całość nie przynosi większych emocji. Podobnie jest w przypadku nowych utworów studyjnych. Miło, miło, bardzo miło, dostatecznie. "Songs For A Nervous Planet" pozostawiam bez noty punktowej, bo jak ocenić album składający się z czterech poprawnych utworów studyjnych i pozostałej części koncertowej? Ani jedno, ani drugie nie chwyta zbytnio za serce. Mimo słów krytycznych, płyta towarzyszy mi ostatnio jako niewadząca i miła dla ucha muzyka tła. Nie należy jej więc całkiem skreślać. Na pewno spodoba się też wiernym fanom Tears For Fears. Andrzej Korasiewicz27.10.2024 r.
Echoberyl - Through the Chaos2024 Mother Solitude Records/ Icy Cold Records 1. Through The Chaos 3:392. Weird Boy 3:313. Doll Heart 3:294. Silent Monster 3:445. The Fortune Teller 3:326. Lady M 3:287. Dead Ringer 3:358. I Am My Own Mother 3:169. In My Flesh 3:3610. She Blames Herself 3:25 3 maja 2024 roku paryski duet Echoberyl wydał swoją piątą płytę „Through The Chaos". Grupę od początku, czyli od lutego roku 2018, tworzą Adriano Iacoangeli (muzyka, produkcja, miks, mastering) i Cecilia Dassonneville (wokal, teksty). Iaconangeli miał już za sobą epizod w zespole industrialnym z Londynu, z którego pięciu członków trzech wykończyły narkotyki. Pracował też jako asystent w studiu nagraniowym. Drugą połowę duetu znalazł dzięki ogłoszeniu. Cecilia Dassonneville poza talentem muzycznym jest aktorką i reżyserką filmów krótkometrażowych w tym także teledysków Echoberyl. Zadebiutowali w 2019 roku albumem „Apparition”. Rok później ukazał się „The Awakening of a Mutant Girl”. W 2021 roku założyli własną wytwórnię i wydali w niej trzeci album „Mother Solitude and Other Dark Tales”. W 2023 roku powrócili do swojej drugiej płyty wydając ją w nowej zremiksowanej wersji jako „The Awakening of a Mutant Girl: Expanded”. Dokonania te pozwoliły im uzyska popularność wśród miłośników muzyki dark wave i cold wave szczególnie w Niemczech. Płyta „Through the Chaos” zawiera dziesięć, starannie zaaranżowanych i dopracowanych pod względem melodii piosenek, w których Cecilia Dassoneville wciela się w tajemnicze, dręczone istoty, odbicia samej siebie żyjące w równoległych wymiarach. Niekiedy są to postacie wymyślone lub zaczerpnięte z horrorów lub sztuk teatralnych, bo poza twórczością w Echoberyl Francuzka występuje także jako aktorka w teatrze. Na przykład w piosence „Doll Heart”, posiadającej spory potencjał na przebój (czekam na jej „club mix”) daje wyraz poczuciu uwięzienia w sztucznym ciele, zmaganiu się z przytłaczającym uczuciem bycia niewidzialnym lub niesłyszanym. Porównując z poprzednimi dokonaniami Echoberyl muzyka na „Through the Chaos” jest mniej surowa, intensywniej wzbogacona elektronicznymi „smaczkami”. Niezmiennie chłodny i oniryczny pozostaje śpiew wokalistki. Piosenki w większości skrojone są pod względem czasu do wymagań rozgłośni radiowych. Wyjątkiem jest „Twilight Zone”, trwająca ponad pięć minut. Zagrana jest w wolniejszym tempie i jest bardziej rozbudowana pod względem kompozycji. „Through the Chaos” pozwala stwierdzić, że zespół dopracował już swój styl, nie brakuje mu pomysłów i podąża konsekwentnie w wyznaczonym przez siebie i docenionym przez fanów kierunku. Płyta „Through The Chaos” to pierwszy album Echoberyl, która ukazała się także na winylu dzięki współpracy z Icy Cold Records. Liczbę i kolejność utworów z wersji winylowej płyty podałem powyżej. Na wersji CD znajdziemy 13 piosenek a na serwisach Spotify i Tidal 14 piosenek ułożonych w innej kolejności. Te dodatkowe to: „The White Lady”, „Rising from the Dead”, „Fading Away” i „I Am My Own Mother”, wydane wcześniej jako single. Krzysztof Moskal24.10.2024 r.
Talk Talk - It's My Life1984 EMI 1. Dum Dum Girl 3:512. Such A Shame 5:423. Renée 6:224. It's My Life 3:535. Tomorrow Started 5:576. The Last Time 4:237. Call In The Night Boy 3:478. Does Caroline Know? 4:409. It's You 4:41 Debiutancka płyta zespołu pt. "The Party's Over" [czytaj recenzję >>] była świetną, ale swoistą przymiarką do tego co nastąpiło na drugim albumie pt. "It's My Life". To tutaj Mark Hollis i nowy nabytek zespołu Tim Friese-Greene, producent i współautor muzyki Talk Talk, który nigdy nie został jego oficjalnym członkiem, wprowadzili synth-pop Talk Talk na szczyt. Później nastąpił dalszy rozwój zespołu i zamiast spaść z tego artystycznego szczytu, muzycy wznieśli się jeszcze wyżej, sięgając muzycznego nieba. Zanim jednak to nastąpiło, grupa posmakowała pierwszego sukcesu komercyjnego poza Wielką Brytanią. Trudno być prorokiem we własnym kraju i to powiedzenie doskonale sprawdziło się w przypadku drugiego albumu Talk Talk. Płyta sprzedawała się w Zjednoczonym Królestwie początkowo słabiej niż debiut a żaden z singli nie wszedł nawet do top 40 listy najlepiej sprzedających się singli. Zupełnie inaczej było w Europie kontynentalnej i w innych częściach świata. Nawet w Stanach Zjednoczonych tytułowy singiel dotarł do 31. miejsca listy Billboardu, czyli wyżej niż w Wielkiej Brytanii (46. miejsce w 1984 roku). Wbrew powszechnemu dzisiaj przekonaniu singiel "It's My Life" odniósł sukces dopiero po ponownym wydaniu go z okazji ukazania się składanki największych przebojów zespołu "Natural History: The Very Best of Talk Talk" w 1990 roku. Największy sukces komercyjny z płyty "It's My Life" w 1984 roku osiągnął natomiast singiel "Such a Shame", który podbił listy przebojów w Szwajcarii (1. miejsce), Niemczech (2. miejsce), Francji (7. miejsce), Holandii (9. miejsce) i Belgii (13. miejsce). Utwór odnotowano też na listach w Nowej Zelandii (39. miejsce) i USA (89. miejsce). W Wielkiej Brytanii singiel dotarł do 49. miejsca. Trzeci singiel "Dum Dum Girl" już takiego sukcesu nie odniósł, ale zaistniał na listach przebojów w kilku krajach a w Niemczech osiągnął 20. miejsce. To jednak nie sukces komercyjny bądź jego brak świadczy o wielkości płyty. "It's My Life" to drugi i ostatni album Talk Talk w nurcie syntezatorowego popu i z punktu widzenia tej stylistyki jest płytą doskonałą. Piękne, płynące melodie zalane syntezatorowo-elektronicznym sosem, melancholijny śpiew Hollisa, świetna produkcja Tim Friese-Greene'a powodują, że zwykły synth-pop staje się dziełem sztuki. Jakość kompozycji jest równa i wysoka. Na kolejnym wydawnictwie Hollis odrzuci elementy syntetyczne pozostając na równie wysokim poziomie kompozytorskim a według większości nawet go przewyższając. Ale "It's My Life" moim zdaniem nie ustępuje wiele "The Colour of Spring" pod względem jakości kompozycji. Gorsze oceny płyty wynikają według mnie z anturażu syntezatorowo-elektronicznego muzyki, co w ocenie niektórych obniża jej rangę. Na kolejnych albumach Talk Talk pójdzie jeszcze dalej, odrzucając już nie tylko "synth", ale również "pop", orbitując w rejony post-popowe i post-rockowe. Ale dla sympatyków synth-popu to właśnie "It's My Life" jest zwieńczeniem electro-popowej drogi zespołu. Jednocześnie album może być bramą, przez którą można wejść do art-popowego "The Colour of Spring" (1986) a później można próbować otworzyć kolejne drzwi, za którymi znajdziemy "Spirit of Eden" (1988) oraz "Laughing Stock" (1991). "It's My Life" rozpoczyna trzeci singiel "Dum Dum Girl", który wprowadza w album spokojnie i bez pośpiechu. Po nim następuje największy hit międzynarodowy Talk Talk w 1984 roku "Such A Shame". To piękna, rozmarzona kompozycja, zawierająca wiele syntetycznych smaczków aranżacyjnych, które wraz z melancholijnym śpiewem Hollisa oraz zmiennym tempem utworu, od wolnego na początku do szybszego, wyznaczonego przez perkusję elektroniczną, następującego od drugiej minuty, budują jej niesamowitość, ulotność i wspaniałość. "Renée" to kompozycja, która zapowiada w jakim kierunku Hollis zamierza rozwijać się na następnych płytach. To nie jest synth-popowy przebój, ale delikatna ballada, w której syntezatory grają bardzo przestrzennie a rytm jedynie zaznacza nieco żywsze tempo kompozycji. Inność tego utworu wzmacnia użycie w nim trąbki, na której gra niemal niezauważalnie jazzman Henry Lowther. To jednocześnie najdłuższy utwór na płycie trwający ponad sześć minut. Po nim następuje jeden z najbardziej dzisiaj rozpoznawalnych utworów Talk Talk, tytułowy "It's My Life", który jednak, jak już wspomniałem, w 1984 roku takiego sukcesu nie odniósł. Również w Polsce na Listę przebojów Trójki trafił dopiero w 1990 roku osiągając w sierpniu 1990 roku 6. miejsce. Po tytułowym hicie mamy kolejną wspaniałość na albumie, czyli utwór "Tomorrow Started". Choć nagranie ma trochę żywsze tempo niż "Renée", dzięki nieco transowemu rytmowi perkusji elektronicznej, to jednak mamy do czynienia ponownie z nagraniem delikatnym, pięknym i rozmarzonym budującym nastrój a nie szukającym przebojowości. W utworze słychać rozbudowane aranżacje elektroniczne, ale także riffy gitarowe w charakterze ozdobników, pianino oraz po raz kolejny trąbkę Henry Lowthera. Tym razem jednak słychać wyraźne, choć bardzo krótkie solo na trąbce w piątej minucie utworu. Nad wszystkim rozpościera się w dalszym ciągu melancholijny śpiew Hollisa. "The Last Time" to prostszy utwór w szybszym tempie, ale próbujący zachować nastrój rozmarzenia wykreowany wcześniej głównie dzięki głosowi wokalisty. "Call In The Night Boy" zaczyna się bardziej funkowo, dzięki wyraźniej słyszanej pulsującej gitarze basowej, która początkowo jest niemal na pierwszym planie. W dalszej części pobrzmiewają jednak riffy gitarowe a przestrzeń wypełniają syntezatory. W trzeciej minucie dosyć niespodziewanie słychać solo fortepianowe, szybko jednak przykryte riffami gitarowymi oraz wokalem Hollisa, który tym razem śpiewa bardziej dynamicznie. Zbliżając się do końca płyty tempo znowu zwalnia dzięki utworowi "Does Caroline Know?", który rozpoczyna się prawie minutowym wprowadzeniem instrumentalnym z wolnym tykaniem perkusji, urozmaiconym efektami syntezatorowymi, by pozwolić w końcu wejść wokalowi Hollisa. To kompozycja dosyć niepozorna, mało efektowna, ale przygotowująca na finał, w którym słyszymy "It's You" łączące w sobie cechy syntezatorowego przeboju i melancholijnej ballady w stylu "Renée". Możliwe, że finał mógłby być bardziej okazały jeśli chodzi o jakość kompozycji, ale wszystko wynagradza interpretacja wokalna Hollisa, która nadaje tej kompozycji znaczenia i mocy. Swoje robią też syntetyczne smaczki aranżacyjne, w tym użyte smyki a także ornamentalne riffy gitarowe. Z punktu widzenia synth-popu to arcydzieło, z punktu widzenia słuchaczy, którzy nie lubią synth-popu to ledwie tolerowany wstęp do późniejszych dzieł Talk Talk. Ale skoro tolerowany, to może dla tych drugich okaże się drzwiami, za którymi znajdą drogę do większego docenienia, poznania i zrozumienia klasycznego synth-popu? [10/10] Andrzej Korasiewicz08.10.2024 r.