Clan Of Xymox - Early Demos2015 Pieter Nooten, wydanie własne CD 1 1. Stranger (Demo 1982)2. 7th Time (Demo 1982)3. Stumble & Fall (IDEM))4. A Day (IDEM)5. Equal Ways (IDEM)6. Back Door (Demo 1983)7. A Day (Live Rehearsal 1984)8. 7th Time (Live Rehearsal 1984)9. Moscoviet Mosquito (Live Rehearsal 1984)10. Stumble & Fall (Live Rehearsal 1984)11. Lorretine12. Medusa13. After The Call CD 2 1. Louise2. A Day (Live Radio 1985)3. Muscoviet Mosquito (Live Radio 1985)4. Michelle5. Louise6. 1st Ever Several Times7. 1st Ever Back Door8. Dreamland9. 1st Ever A Day10. All Fold Up11. Here It's Raining Again (Rejected Demo)12. 1st Ever Stranger13. Wonderland14. Xymox #4 (Rejected Demo)15. Xymox #2 (Rejected Demo) W 1986 roku Tomasz Beksiński w audycji radiowej „Romantycy muzyki rockowej” dwukrotnie prezentował płyty zespołu Clan of Xymox, nowego odkrycia Ivo Wattsa-Russella, szefa brytyjskiej wytwórni 4AD. Ponieważ były to czasy, kiedy dostęp do oryginalnych płyt mieli w Polsce tylko nieliczni, większość miłośników muzyki musiała czekać z gotową kasetą lub szpulą w magnetofonie na audycję radiową i liczyć na brak zakłóceń odbioru. Pierwszej płyty (choć nie pierwszej w historii zespołu) pod tytułem „Clan of Xymox” słuchacze audycji mogli wysłuchać 25 maja, a więc prawie jedenaście miesięcy od dnia wydania. Dla samego autora audycji zespół także spowity był wtedy mgiełką tajemnicy. Z początku miał nawet wątpliwości jak wymawiać słowo „Xymox”. Bardzo skąpe informacje na okładce płyt i brak zdjęć uniemożliwiały identyfikację członków zespołu, ich liczbę oraz autorstwo poszczególnych utworów. Słychać było trzy głosy, ale zasada, że w zespole ten śpiewa kto komponuje daną piosenkę, nie zawsze się sprawdza. Dnia 12 grudnia, kiedy prezentowana była „Medusa” Beksiński mógł już powiedzieć nieco więcej o zespole, ale zainteresowani wkładem poszczególnych członków grupy w to arcydzieło mogli z okładki płyty dowiedzieć się jedynie, że „written by Clan of Xymox”. Wreszcie po prawie półtora roku oczekiwania (7 marca 1988) w „Romantykach muzyki rockowej” można było usłyszeć płytę Pietera Nootena i Michaela Brooka „Sleeps With The Fishes”. Przypomnę, że pierwszy z panów to jeden z ówczesnych członków Clan of Xymox. Zawarte na niej piętnaście krótkich kompozycji zawiera muzykę formalnie odległą od twórczości Clan of Xymox, ale częściowo na niej opartą („After The Call”, „Clouds”, „Equal Ways”). Fanom zespołu to niezwykłe dzieło pozwoliło zrozumieć jak ważną postacią w COX jest Pieter Nooten. W maju 1988 roku Clan of Xymox przybył do Warszawy, aby w pięcioosobowym składzie dać jeden koncert dla tysięcy uczestników Festiwalu Muzyki Alternatywnej „Marchewka”. Były to głównie utwory z płyt „Clan of Xymox” i „Medusa”, a na bis piosenki z ostatniej epki wydanej dla 4AD, czyli „Blind Hearts”, „A Milion Things” i „Scum”. Wspomniany Tomasz Beksiński po koncercie stwierdził: „uczeń przerósł mistrza”, nawiązując do koncertów Ultravox w Polsce jesienią 1987 roku. Zapewne Ronny Moorings, Anke Wolbert i Pieter Nooten byliby zdziwieni, że ktoś ich uważa za uczniów Ultravox, ale dla słuchaczy audycji Beksińskiego jedni i drudzy byli „romantykami muzyki rockowej”. Fenomen ten opisał redaktor Andrzej Korasiewicz [czytaj artykuł >>] Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że był to już koniec pierwszego okresu działalności zespołu związanego z niezależną wytwórnią 4AD. Niesiony sukcesem zespół, o skróconej nazwie Xymox, podpisał umowę z koncernem płytowym Wing Records zależnym od giganta PolyGram. Miała ona między innymi otworzyć przed nimi rynek amerykański. Wydana pod tym szyldem w 1989 r. płyta „Twist of Shadows” była największym komercyjnym sukcesem grupy i chociaż ówcześni fani kręcili nosem, że stanowi odejście od muzyki z okresu 4AD to dzisiaj jest na ogół bardzo dobrze oceniana. Drogi Nootena i Xymox zaczęły się jednak w tym czasie rozchodzić. Na płycie „Twist of Shadows” z 1989 r., gdzie już widnieją podpisy autorów poszczególnych utworów, brakuje jego nazwiska pomimo tego, że Nooten zdecydowanie twierdzi, że to on jest autorem ostatniego na płycie instrumentalnego utworu „Clementina”. Ubolewa też, że inne jego pomysły były w tym czasie ignorowane. Następna płyta „Phoenix” z 1991 r. nie powtórzyła ani artystycznego, ani komercyjnego sukcesu „Twist of Shadows” i przedwcześnie zakończyła drugi okres działalności zespołu. Na „Phoenix” nazwisko Nooten wśród autorów pojawia się dwa razy. Niedługo potem doszło do rozpadu grupy. Nooten i Wolbert odeszli nie oglądając się za siebie. Moorings przeciwnie, podjął sztandar Xymox i po dwóch płytach „Metamorphosis” (1992) i „Headclouds” (1993), będących świadectwem poszukiwania nowego kierunku wreszcie znalazł go w 1997 r. na płycie „Hidden Faces” z powrotem pod nazwą Clan of Xymox. Z dwójki Nooten i Wolbert tylko pierwszy wciąż jest aktywnym muzykiem koncertującym i wydającym solowe płyty, w których nie nawiązuje do dziedzictwa COX. Wydawać by się mogło, że sprawy poukładały się dobrze, także dla Pietera Nootena. Dlaczego więc postanowił w 2015 r. wydać płytę pod nazwą Clan of Xymox, wracając do zamierzchłej przeszłości? Pierwszy powód to pożar w jego mieszkaniu w Amsterdamie, który uszkodził jego instrumenty, kiedy pracował nad kolejną solową płytą. Na szczęście z ognia ocalały kasety magnetofonowe z nagraniami demonstracyjnymi, m.in. tymi które służyły zespołowi jako podstawa do pracy nad płytami „Clan of Xymox” i „Medusa”. Potrzebne było w tej sytuacji finansowe wsparcie dla tego, a potem także dla następnych projektów. Do tego celu miały posłużyć te kasety. Drugi powód to publiczne wypowiedzi Mooringsa, w których przypisuje on sobie autorstwo wszystkich utworów Clan of Xymox. Na przykład w wywiadzie dla AlterNation z 2010 r., odpowiadając na pytanie, kiedy wyda solową płytę stwierdził: „Wszystkie moje płyty są solowe. Piszę teksty i komponuję muzykę całkowicie samodzielnie, natomiast na koncertach towarzyszą mi muzycy. Tak było od samego początku, kiedy założyłem zespół w Holandii (…)”. O płycie „Twist of Shadows” w tym samym wywiadzie mówił: „tę płytę zrobiłem całkowicie samodzielnie, bez udziału reszty muzyków, którzy byli wtedy na wakacjach”. Po takich wypowiedziach nawet tak „niespotykanie spokojny człowiek” jak Pieter Nooten nie mógł znieść kwestionowania swojego talentu i dorobku. Przypomnę jeszcze, że w 2001 r. wydano na płycie CD dwie sesje zespołu nagrane w 1985 r. w londyńskim studiu Maida Vale (BBC) na potrzeby audycji słynnego prezentera radiowego Johna Peela (jako pierwszy określił brzmienie zespołu jako dark wave). Na płycie pod pięcioma utworami, pochodzącymi z okresu 4AD zespołu, widnieją nazwiska Moorings/Wolbert/Nooten, a pod jednym samego Nootena. Ktoś kiedyś napisał, że Nooten był człowiekiem, który nie pozwolił temu zespołowi stać się ulepszoną wersją New Order. Może przesadził. Bliższy prawdy jest na pewno Jakub Oślak, który w recenzji płyty „Medusa” napisał: „siłą sprawczą była kombinacja trzech głosów, indywidualności i wrażliwości w osobach Ronny'ego Mooringsa, Anki Wolbert i Pietera Nootena”. [czytaj recenzję >>] To samo wynika z wypowiedzi Nootena i Wolbert. Dodałbym tu jeszcze nazwiska współproducentów Ivo Wattsa-Russella („Clan of Xymox” 1985) i Johna Fryera („Medusa” 1986), a i Frank Weyzig jako muzyk wtrącił swoje trzy grosze. Nie pomylę się chyba bardzo jeśli napiszę, że to właśnie Nootenowi muzyka COX zawdzięcza najbardziej nastrój melancholii, harmonię i melodykę bliższą często muzyce klasycznej niż pop-rockowej oraz przekraczanie standardowego schematu zwrotka – refren – zwrotka – most – refren. Słychać to szczególnie na płycie „Medusa”. Wydając własnym kosztem wersje demo utworów Clan of Xymox ze swojego prywatnego archiwum, Nooten udowadnia swój wkład w twórczość i historię zespołu. Taśmy demonstracyjne zawierały jego własne pomysły, ale stanowiły podstawę do pracy dla całego zespołu. Wśród nich są też nagrania które przekonały szefa 4AD Ivo Wattsa do podpisania kontraktu z zespołem. Album „Clan Of Xymox – Early Demos” wydany został trzykrotnie. W wersji dwupłytowej zawiera 28 nagrań, w wersji jednopłytowej 10. Z archiwalnych taśm magnetofonowych do postaci nagrań cyfrowych doprowadził je Stefano Guzzetti. Znajdziemy na niej, oprócz wersji demonstracyjnych znanych piosenek COX, także te same w wersjach odrzuconych, piosenki odrzucone (np. bardzo ładna „Here It's Raining Again”) i pojedyncze nagrania z prób na żywo. Jest także „Louise” w wersji zremiksowanej i wydanej przez Megadisc w 1986 roku. To jedyne nagranie w tym albumie znane wcześniej w tej wersji. Oczywiście pod względem jakości dźwięku nie da się nagrań odzyskanych z ponadtrzydziestoletnich kaset porównać z oficjalnymi, dopracowanymi pod każdym względem wydaniami 4AD. Dla fanów zespołu z tego okresu to jednak bezcenne źródło muzycznych, często zaskakujących doznań, prawdziwe „musisz to mieć”, chociaż nie znajdą tego albumu w oficjalnej dyskografii zespołu. Płytę „Clan of Xymox - Early Demos” rozprowadzał sam wydawca, czyli Pieter Nooten. Obecnie wysyła linki do zawartości kompilacji. Można ją otrzymać za kwotę 30 euro wpłaconą na PayPal na adres: nutville@gmail.com . Płyta wyjątkowa, niestandardowa, w pewnym sensie dokument, więc bez oceny. Krzysztof Moskal17.05.2024 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=KB6svQfdBus{/youtube}
Recenzje
Yazoo - You And Me Both1983 Mute 1. Nobody's Diary 4:322. Softly Over 4:013. Sweet Thing 3:434. Mr Blue 3:275. Good Times 4:216. Walk Away From Love 3:207. Ode To Boy 3:378. Unmarked 3:369. Anyone 3:1610. Happy People 2:5811. And On 3:13 Druga płyta Yazoo z jednej strony powstawała w sposób bardziej planowy niż debiut, z drugiej, w chwili jej wydania, duet już nie istniał. Ta dziwna sytuacja wynikała z braku właściwej komunikacji między Clarke'iem i Moyet a przede wszystkim ze względu na to, że Clarke nie chciał kontynuować pracy jako Yazoo. W rzeczywistości Clarke już po wydaniu "Upstairs At Eric's" [czytaj recenzję >>] chciał zakończyć misję Yazoo. Jedynie ze względu na osiągnięty sukces komercyjny oraz fakt, że odradzano mu wykonanie po raz drugi tego samego "numeru", który wykręcił Depeche Mode, Clarke zgodził się na nagranie drugiego albumu Yazoo. Jeśli jednak już miał to zrobić, to pod warunkiem pracy w sposób, w jaki lubił. A lubił pracować w sposób spokojny, zorganizowany i planowy. Współpraca między Clarkiem i Moyet jednak nie układała się, bo Clarke nie był nią zainteresowany. Nagrywanie drugiej płyty Yazoo polegało na tym, że Vince Clarke nagrywał warstwę instrumentalną, a osobno do studia wchodziła Moyet, która rejestrowała linię wokalną. W niektórych przypadkach jednak i to nie nastąpiło. Alison Moyet kategorycznie odmówiła śpiewania "Happy People", którego nie była w stanie wykonać. Najwyraźniej utwór wydawał jej się tak banalny, że nie potrafiła wpasować się w nastrój i zaśpiewać go w sposób zadowalający. W efekcie partię wokalną wykonał sam Vince Clarke. Sytuacja dotycząca "Happy People" była jednak jedynym zgrzytem między Moyet a Clarkiem. Poza tym nie występowały między nimi wyraźne spięcia. Oboje pracowali w swoim tempie i stylu, a Clarke zwyczajnie nie chciał kontynuować działalności jako Yazoo. Traktował formację jak jednorazowy projekt. Trudno nie odnieść wrażenia, że sukces komercyjny singli i pierwszej płyty Yazoo skomplikował mu jedynie życie :). Vince odrobił pańszczyznę tworząc "You And Me Both", ale już w momencie nagrywania wiadomo było, że nie będzie ciągu dalszego, co zresztą ogłoszono oficjalnie zanim album ujrzał światło dzienne. Trzeba przyznać, że to bardzo niecodzienna sytuacja w świecie muzyki pop. Moyet próbowała przekonać Clarke'a do dalszej współpracy, ale ten nie dał się namówić. Nagrywanie "You And Me Both" trwało cztery miesiące, co w porównaniu z szybkim tempem tworzenia "Upstairs At Eric's" dało szansę Clarke'owi dłuższego popracowania nad nagrywanym dźwiękiem. Dzięki temu brzmienie drugiego albumu Yazoo jest bardziej dopracowane i ciekawsze. Z drugiej strony debiut ma w sobie więcej szaleństwa i ognia, co równoważy ubogie aranżacje, które powstały w pośpiechu i chaosie. W tym miejscu znowu widać różnicę w podejściu Moyet i Clarke'a. Moyet ten brak planu i lekkie szaleństwo bardziej odpowiadały. Satysfakcja przy nagrywaniu "Upstairs At Eric's" była dla niej większa niż w przypadku "You And Me Both". Mimo wszystko na drugą płytę Alison wniosła aż sześć kompozycji w porównaniu do pięciu Clarke'a. Płyta ponownie została nagrana i wyprodukowana przez Yazoo i Erica Radcliffe'a w Radcliffe's Blackwing Studios w Londynie. Album zaczyna się od kompozycji Moyet pt. "Nobody's Diary", która była jedynym singlem promującym jej sprzedaż. Trudno jednak mówić o prawdziwej promocji, skoro kilka dni po wydaniu singla w maju 1983 roku, Yazoo wydali komunikat, że zespół przestał istnieć. Mimo to singiel dotarł do 3. miejsca brytyjskiej listy przebojów. Album wydany w lipcu 1983 roku osiągnął szczyt zestawienia najlepiej sprzedających się płyt. Ale był to jedynie łabędzi śpiew rozwiązanego zespołu. "Nobody's Diary" rozpoczyna się od wysokiego akordu syntezatorowego, po którym wchodzi emocjonalny śpiew Moyet a następnie dochodzi jednostajny bit automatu perkusyjnego. To stary utwór napisany przez Moyet, gdy była nastolatką. Pomimo tego, że kompozycja nie jest tak chwytliwa jak "Don't Go" z debiutu, to ma w sobie nieodparty urok, któremu zapewnia połączenie futurystycznej elektroniki i bluesowo-soulowego wokalu Moyet. "Softly Over" to wolny, balladowy synth-pop z dopracowaną aranżacją, na którą składają się różnorodne dźwięki syntezatora urozmaicające niezbyt wyróżniającą się melodię. "Sweet Thing", autorstwa Moyet, to żwawy, energetyczny numer synth-popowy z urozmaiconymi akordami syntezatorowymi, jednostajnym bitem automatu perkusyjnego i energetycznym śpiewem Moyet. Elementem powracającym utworu jest dynamiczny, świdrujący akord syntezatorowy wyjęty jakby z automatu do gier. Wolniejszy, spokojniejszy "Mr. Blue" śpiewany łagodniej przez Moyet, to kompozycja Clarke'a. Utwór został w 1993 roku wykonany przez holenderskiego muzyka René Klijna, docierając na szczyt listy przebojów w Holandii. "Good Times" to utwór Moyet, który w instrumentacji Clarke'a ma krzyczące, wyraziste akordy syntezatorowe i jednostajny, ale spokojny bit automatu perkusyjnego. Gdyby nagrano go w aranżacji rockowej, to pewnie otrzymalibyśmy kawałek krwistego bluesa. "Walk Away from Love" Clarke'a to już klasyczny numer synth-popowy. Słychać, że Alison Moyet ma trudności, żeby zmieścić się w nim ze swoim głosem, który aż wyrywa się z ograniczeń, które narzuca mu prosta syntezatorowa melodia opracowana przez Clarke'a. Mimo wszystko nagranie jest udane i chwytliwe. "Ode to Boy" oryginalnie został nagrany w 1982 roku i wydany jako strona B niealbumowego singla Yazoo z 1982 roku pt. "The Other Side of Love". To spokojny utwór w delikatnej aranżacji syntezatorowej, pozbawiony bitu automatu perkusyjnego. Moyet śpiewa tu jednak emocjonalnie i wyraziście. "Unmarked" Clarke'a jest również spokojny, ale zawiera wolny bit automatu perkusyjnego. "Anyone" autorstwa Moyet to subtelna ballada z nieregularnym bitem automatu perkusyjnego, deliktanie pulsującymi klawiszami w tle i emocjonalnym śpiewem Moyet. Wspomniany już wcześniej "Happy People" jest jedynym utworem śpiewanym przez Clarke'a. Choć instrumentalnie to prosty synth-popowy numer z chwytliwym refrenem, to tekst traktuje o brytyjskiej Partii Liberalnej, do której wstąpiła matka Clarke'a. Z tekstu wyraźnie jednak nie wynika czy jest to pochwała tego faktu czy krytyka. Dla polskiej publiczności "Happy People" to największy przebój Yazoo. Panowie z radiowej Trójki "wykroili" utwór z płyty i wrzucili jako propozycję do głosowania na Listę Przebojów Programu Trzeciego. Numer tak się spodobał, że dotarł na sam szczyt zestawienia listy, gdzie spędził dwa tygodnie we wrześniu 1983 roku, czyli w czasie, gdy zespół już nie istniał. Album kończy kompozycja Moyet "And On", która sprawia wrażenie nie pasującej do swojej instrumentacji. Moyet śpiewa jak bluesowe diva, a w tle słyszymy radosne, naiwne dźwięki syntetyczne. Ale przecież właśnie to połączenie stanowi o atrakcyjności Yazoo. "You And Me Both" jest bardziej dopracowany brzmieniowo, ale kompozycje są przeważnie mniej chwytliwe pod względem melodycznym. Płytę oceniam na podobnym poziomie jak debiut. "You And Me Both" jest dojrzalszy niż "Upstairs At Eric's", ale szaleństwo i chwytliwość debiutu są równie pociągające. [9/10] Andrzej Korasiewicz10.05.2024 r.
Yazoo - Upstairs At Eric's1982 Mute 1. Don't Go 3:122. Too Pieces 3:153. Bad Connection 3:214. I Before E Except After C 4:425. Midnight 4:236. In My Room 3:537. Only You 3:158. Goodbye '70's 2:379. Tuesday 3:2110. Winter Kills 4:0511. Bring Your Love Down (Didn't I) 4:41 Yazoo to zespół, który powstał niemal z przypadku. Mimo zaledwie osiemnastu miesięcy istnienia zapisał się złotymi zgłoskami w historii synth-popu, okazując się formacją wpływową dla całej muzyki elektronicznej. Niezwykłe połączenie prostych, syntezatorowych melodii Vince'a Clarke'a i brudnego, drapieżnego, bluesowo-soulowego głosu Alison Moyet dało niesamowoty efekt, który do dzisiaj robi wrażenie. Duet powstał pod koniec 1981 roku po tym, jak Clarke odpowiedział na ogłoszenie Alison Moyet, która szukała możliwości wykorzystania swojego talentu wokalnego. Clarke, który właśnie opuścił Depeche Mode, nie chciał zakładać nowej formacji. Miał kilka pomysłów na nowe utwory i szukał wokalisty, który je zrealizuje. Traf padł na Alison Moyet, która mieszkała w tej samej miejscowości - Basildon. Alison i Vince nie znali się wcześniej dobrze, choć uczęszczali do tej samej szkoły muzycznej. Moyet o wiele lepiej znała jednak Martina Gore'a i Andy Fletchera, z którymi chodziła do tej samej klasy w szkole średniej. Moyet postrzegała Clarke'a jako odludka i była zdziwiona tym, że odpowiedział na jej ogłoszenie. Te wzajemne relacje, które występowały od początku istnienia Yazoo, wpłynęły na dalsze losy duetu. Moyet wcześniej występowała w lokalnych zespołach punkowych oraz pub rockowych, lubiła też muzykę bluesową, za którą Clarke nie przepadał. Niewiele ich ze sobą łączyło, mimo tej samej miejscowości, w której się wychowywali i wspólnych znajomych. A jednak zaczęli ze sobą pracować. Na ogłoszenie Moyet nie odpowiedział nikt poza Vincem, a Clarke też nie miał innych pomysłów na pozyskanie wokalisty do swojego nowego projektu. Oboje spróbowali więc grać razem. Zaczęło się od wykonania utworu "Only You", który Clarke na pożegnanie chciał początkwo oddać kolegom z Depeche Mode, ale ci odrzucili utwór. Nagranie wykorzystał więc Clarke, by przekonać Daniela Millera do dalszego wydawania swojej muzyki w Mute Records. Początkowo "Only You" nie przekonało Millera, ale mimo wszystko poprosił o nagranie drugiego utworu na stronę B singla, który zamierzał wydać. Nazwę Yazoo zaproponowała Moyet, który chciała w ten sposób podkreślić swoje zainteresowania bluesem. Yazoo Records to nazwa bluesowej wytwórni amerykańskiej z lat 60. Z nazwą Yazoo duet miał później problemy w USA, bo istniał tam inny zespół o takiej nazwie. Dlatego w Ameryce Północnej Yazoo znane było jako Yaz. Singiel „Only You” okazał się strzałem w dziesiątkę. Utwór został wydany w Wielkiej Brytanii w marcu 1982 roku i dotarł do drugiego miejsca brytyjskiej listy przebojów. Takiego sukcesu Clarke nie osiągnął nawet z Depeche Mode. Zresztą Depeche Mode bez Clarke'a też nigdy nie miał tak wysoko notowanego utworu w Wielkiej Brytanii. To przekonało zarówno wytwórnię, jak i duet, że trzeba wydać płytę. W ten sposób narodził się debiutancki album Yazoo pt. "Upstairs At Eric's". Vince Clarke miał kilka luźnych pomysłów na utwory, ale duet wszedł do studia Blackwing Studios w południowo-wschodnim Londynie bez dokładnego planu i harmonogramu pracy. W tym właśnie studiu Clarke nagrał rok wcześniej album "Speak & Spell" z Depeche Mode [czytaj recenzję >>] i to był jedyny powód, dla którego Yazoo tam nagrywało. Clarke nie znał innego miejsca a chciał poruszać się w studiu, które zna. Niestety, okazało się, że w tym czasie studio było zarezerwowane w ciągu dnia przez Fada Gadgeta. Dlatego album Yazoo powstawł w nocy i wczesnym rankiem. Ponieważ Daniel Miller był zajęty innymi sprawami, za produkcję płyty wziął się właściel studia Eric Radcliffe. Te wszystkie perypetie i przypadki nie przeszkodziły Yazoo w nagraniu świetnego zbioru utworów, które łączyły w sobie gorący i ekspresyjny wokal Moyet z syntezatorową instrumentacją Clarke'a. Jeszcze przed wydaniem albumu, który ukazał się w sierpniu 1982 roku, grupa wydała w lipcu drugi singiel pt. „Don't Go”. On także dotarł do pierwszej trójki brytyjskiej listy przebojów. Szykował się wielki sukces, który "Upstairs At Eric's" rzeczywiście osiągnął. Płyta zdobyła w Wielkiej Brytanii platynę za sprzedaż krążka w ilości ponad trzystu tysięcy egzmplarzy. Album rozpoczyna się od singlowego "Don't Go", które już na wstępie rozbija bank. Zadziorne, energiczne akordy syntezatorowe, dynamiczny, miarowy bit automatu perkusyjnego i drapieżny, niemal punkowy wokal Moyet z krzyczącym "Don't Go" w refrenie - to wszystko robi niesamowite wrażenie. Utwór nadaje się i do tańca, i do nucenia, a jakby ktoś chciał to i pogo da się wykręcić. Przy tym ma w sobie lekkość. "Too Pieces" to lżejszy, wolniejszy, ale prosty synth-pop, niemal "new romantic". Alison Moyet śpiewa tutaj łagodniej i bardziej miękko, choć chwilami niektóre partie "wyciąga" wysoko. Utwór to przede wszystkim popis wokalnych możliwości Moyet, bo sama kompozycja autorstwa Clarke'a jest raczej dosyć przeciętna. "Bad Connection" jest bardziej energetyczny, ale na kompozycję znowu składa się prosty podkład syntezatorowy, automat perkusyjny i wspaniały głos Moyet. To dzięki niemu utwór nabiera barw i charakteru. Po nim następuje eksperymentalna zabawa z głosami pt. "I Before E Except After C", która najlepiej pokazuje, w jak bardzo swobodny i nieplanowy sposób powstawała płyta. W utworze Clarke czyta instrukcję obsługi jednego z elementów wyposażenia studyjnego a Moyet i matka producenta Erica Radcliffe’a komentują w tle, powstrzymując się od śmiechu. To wszystko jest pocięte i przetworzone oraz wzbogacone o efekty syntezatorowe. "Midnight" to kompozycja Alison Moyet. Choć wokalistka za wszelką cenę stara się nadać jej soulowo-bluesowy charakter, to lekka, błaha, syntezatorowa instrumentacja Clarke'a sprawia, że słyszymy kolejny typowy, prosty synth-pop z nadającym mu cech wyjątkowości wokalem Alison Moyet. "In My Room" to znowu zabawa z pociętym głosem Vince'a, który uzpełnia śpiew Alison Moyet. W podkładzie jest rwany puls syntezatora basowego i nierównomierny bit automatu perkusyjnego. Zmienne tempo utworu wyróżnia go na tle innych z płyty i wprowadza urozmaicenie albumu. Dalej jest singlowa ballada "Only You", której nigdy nie lubiłem, bo według mnie jest zbyt łzawa i przesłodzona. Nigdy też nie wydawała mi się szczególnie chwytliwa. Ale "de gustibus non est disputandum". Nagranie było hitem. Pod koniec albumu następuje seria kompozycji Alison Moyet. "Goodbye 70's" to jeden z lepszych utworów na płycie. Świetną instrumentację przygotował Vince Clarke. Składa się na nią miarowy bit automatu perkusyjnego, pulsujący syntezator basowy, twardsze akordy syntezatorowe oraz uzupełniające dźwięki syntetyczne w tle. Do tego dochodzi wyrazisty, chwytliwy wokal Moyet, która śpiewa o niespełnionych nadziejach związanych z rozwojem sceny punkowej lat 70. "Tuesday" jest kompozycją Clarke'a, która stanowi piękny, wolniejszy, balladowy kontrapunkt dla wcześniejszego dynamizmu "Goodbye 70's". Jescze wspanialej robi się dzięki posągowemu, fortepianowemu utworowi Alison Moyet pt. "Winter Kills". To oszczędne pod względem instrumentalnym nagranie, ze wspaniałym, przeważnie delikatnym, ale chwilami również mocniejszym wokalem Moyet wyraźnie wyróżnia się na tle przeważnie prostych, synth-popowych utworów z "Upstairs At Eric's". Moim zdaniem to jeden z najpiękniejszych utworów Moyet w ogóle. Album kończy dynamiczny, przebojowy, syntezatorowy "Bring Your Love Down (Didn't I)", również autorstwa Moyet. Można powiedzieć, że płyta kończy się tak, jak się zaczęła. Dynamicznie i "z kopem". "Upstairs At Eric's" to nadal świetna muzyka. Przypadek zetknął ze sobą dwie osobowości z innych światów - muzycznych i mentalnych. Dzięki temu powstała płyta, która stała się synth-popowym klaskiem i której do dzisiaj słucha się z przyjemnością. Z perspektywy czasu, muzyka Yazoo jeszcze zyskała a obie płyty formacji, wraz z debiutem Depeche Mode, to moim zdaniem najlepsze dokonania Vince'a Clarke'a. Z Erasure kręcił się później jedynie wokół pomysłów i schematów, które wypracował na "Speak & Spell" [czytaj recenzję >>] . Dzięki współpracy z Alison Moyet w Yazoo prosta, syntezatorowa muzyka Clarke'a zyskała inny wymiar. [9/10] Andrzej Korasiewicz10.05.2024 r.
Ultravox - Lament 1984 Chrysalis 1. White China2. One Small Day3. Dancing With Tears In My Eyes4. Lament5. Man of Two Worlds6. Heart of the Country7. When the Time Comes8. A Friend I Call Desire "Lament" był dla mnie pierwszym albumem Ultravox, który poznałem w chwili wydania. Tak naprawdę na początku spodobał mi się przebój "Dancing With Tears In My Eyes", który usłyszałem na Liście Przebojów Programu Trzeciego i w którym od razu "zakochałem się". Gdy udało mi się zgrać z radia "Lament" okazało się, że muzyka na płycie nie jest tak imponująca, jak się spodziewałem słuchając wcześniej "Dancing With Tears In My Eyes". Mimo wszystko Ultravox stał się moim ulubionym zespołem z kręgu "rocka elektronicznego", jak się wtedy mówiło. Zaraz potem usłyszałem "Love's Great Adventure". I znowu to był świetny strzał. Nagranie promowało składankę "The Collection", która ukazała się w listopadzie 1984 roku. "The Collection" słuchałem wtedy na okrągło. Każdy utwór, który na niej się znalazł był absolutnym "killerem" i to ona kształtowała moje upodobania względem Ultravox a nie "Lament". "Lament" nie stał się dla mnie nigdy ważną płytą. Wówczas poznałem też wcześniejszą dyskografię grupy. Przede wszystkm zachwyciłem się płytą "Vienna" [czytaj recenzję >>] a także w mniejszym stopniu "Rage in Eden" [czytaj recenzję >>] . Jeszcze mniej spodobał mi się "Quartet" [czytaj recenzję >>] . Poza podium był oczywiście "Lament". I w gruncie rzeczy ta hierarchia płyt Ultravox utrzymuje się u mnie do dzisiaj. Z tą różnicą, że znacznie bardziej cenię niż kiedyś zarówno "Rage in Eden", "Quartet", jak i "Lament", ale kolejność płyt nie uległa zmianie. Niezmienny najwyższy zachwyt pozostaje w przypadku "Vienna". W 1984 i 1985 roku najczęściej słuchałem jednak "The Collection" a najmniej chętnie sięgałem po "Lament". W okresie nagrywania "Lament" Ultravox byli europejską gwiazdą popu pierwszej wielkości. Grupa miała nie tylko siłę komercyjną, ale i moc artystyczną. Midge Ure i Billy Currie zbudowali wtedy swoje domowe studia nagraniowe. Nic więc dziwnego, że postanowili sami wyprodukować płytę zespołu, rezygnując ze współpracy z zewnętrznymi producentami. "Lament" jest pierwszym albumem w pełni samodzielnie stworzonym przez muzyków Ultravox pod każdym względem, również produkcyjnym. I ma to duże przełożenia na styl płyty. Praca z Connym Plankiem na albumach "Vienna" i "Rage in Eden" przyniosła dawkę klasycznego "new romantic", swoistego nowofalowego synth-popu. Praca z producentem The Beatles, Georgem Martinem, który nie rozumiał muzyki Ultravox, spowodowała zmianę brzmienia grupy na bardziej popowe. Na "Lament" muzycy wykorzystują wcześniejsze doświadczenia i obserwacje wyniesionych z pracy z obu producentami. Dzięki temu powstała muzyka, która nie jest tak dosadna i bezpośrednia jak na wcześniejszych albumach, ale zachowuje cechy stylu zespołu. Płyta jest znacznie bardziej zrównoważona brzmieniowo. Jest tu mniej agresywnych akordów gitarowych oraz mniej wyrazistych i chropawych harmonii syntezatorowych. Muzyka z jednej strony jest bliższa umiarkowanego, popowego centrum, z drugiej, melodie są mniej oczywiste i chwytliwe. Wyraźnie w tym wględzie wyróżnia się przebojowy "Dancing With Tears In My Eyes", ale ogólnie płyta nie jest wyraziście przebojowa. Album zaczyna skoczny, synth-popowy "White China", w którym słychać zarówno przestrzenne pasaże syntezatorowe, jak i pulsujący bit perkusyjny, wraz z syntetycznymi ozdobnikami. "One Small Day" rozpoczynają gitarowe akordy o charakterze rytmicznym i to one dominują w nagraniu, przez co nabiera ono cech pop-rockowych. W połowie kompozycji dochodzą również bardziej hard rockowe riffy gitarowe. Utwór został wydany jako pierwszy singiel, ale sukcesu nie odniósł, docierając do 27. miejsca brytyjskiej listy przebojów oraz do 16. w Irlandii. W innych krajach singiel w ogóle nie został odnotowany, w przeciwieństwie do drugiego singla pt. "Dancing With Tears In My Eyes". Pulsujący, elektroniczny bit, solo gitarowe w charakterze ozdobnika i chwytliwy refren, śpiewany rozmarzonym, romantycznym głosem Midge Ure'a robią wielkie wrażenie. Tekst nagrania został zainspirowany książką, która opowiada o grupie ludzi oczekujących na promieniowanie nuklearne powstałe w wyniku wojny nuklearnej. To jeden z najwyżej notowanych utworów w historii Ultravox. Osiągnął 3. miejsce na brytyjskiej liście przebojów, dotarł też do top 10 list w Niemczech, Belgii czy Irlandii. Nie został za to w ogóle zauważony w USA. Niektórzy sympatycy Ultravox nie lubią nagrania i uznają je za zbyt komercyjne. Nie podzielam tego zdania. "Dancing..." uważam za świetny przebój o zadziwiającym połączeniu melancholii, romantyzmu i czegoś ostatecznego, wykraczającego poza banał i sprawy błahe. Tytułowy "Lament" to spokojny, balladowy utwór z fortepianem w tle i pulsującym bitem elektronicznym. Został wydany jako trzeci singiel promujący płytę. Choć nagranie nie wydaje się szczególnie chwytliwe i przebojowe, to osiągnęło 22. miejsce na brytyjskiej liście przebojów, zostało odnotowane również w top 50 listy w Nowej Zelandii. "Man of Two Worlds" to piękny, romantyczny, ale zagrany z energią utwór zbliżony do stylistyki "new romantic". Słychać tutaj ponownie fortepianowe akordy, syntezatorowe, szerokie pasaże i pulsujący bit elektroniczny. W końcówce jest też mocniejsze pociągnięcie gitarowe. Przez nagranie przewija się gaelicki wokal Mae McKennas, który uzupełnia śpiew Midge Ure'a. To świetna, nastrojowa i klimatyczna kompozycja, która zapowiada o wiele ciekawszą końcówkę płyty. "Heart of the Country" kontynuuje klasyczne brzmienie Ultravox wzbogacone o użycie kwartetu smyczkowego. Ponownie słyszymy te same elementy charakterystyczne dla stylu Ultravox - fortepian, pasaże syntezatorowe, pulsujący bit elektroniczny. Podobny charakter ma "When the Time Comes". Utwór pięknie brzmi, ale kompozycyjnie brakuje mu chwytliwości. Przypomina mi trochę współczesną twórczość indie pop, która niby jest ładna i intrygująca, jednak pozbawiona bezpośredniości i oczywistości, przez co wymaga większego skupienia i odpowiedniego nastawienia. W końcówce słychać bardziej agresywne akordy syntezatorowe, tak charakterystyczne dla większości utworów z płyty "Vienna". Płytę kończy dynamiczny "A Friend I Call Desire", który w największym stopniu przypomina twóczość z okresu "Rage in Eden" czy "Vienna". Pięknie i zadziornie brzmi tutaj perkusja Warrena Canna. Refren śpiewany przez Midge Ure'a jest chwytliwy, a nagranie ma w sobie jakiś pazur i energię, której brakuje choćby "When the Time Comes". Pod koniec utworu pojawia się przez chwilę charakterystyczny, agresywniejszy akord syntezatorowy, jest też słyszalna w tle gitara. To moja ulubiona kompozycja z płyty. "Lament" jest ostatnim albumem klasycznego składu Ultravox z lat 80. przed powrotem zespołu w 2012 roku z ostatnią płytą "Brilliant". Na następnym albumie "U-vox" (1986) nie zagrał już Warren Cann. A później zespół w ogóle rozpadł się. W latach 90. markę Ultravox próbował bez powodzenia wskrzesić Billy Currie. Na "Lament" słychać już, że kończy się moda na "new romantic". Muzyka jest bliższa pop-rocka, ale mimo wszystko album zawiera wiele elementów klasycznego stylu grupy. Po latach bardziej doceniam płytę niż kiedyś. Wymaga ona większej uwagi i gdy się jej trochę płycie poświęci, okaże się, że album oferuje zaskakująco dobrą muzykę. Pod koniec 2024 roku ma się ukazać "Lament" w serii deluxe. Dopóki nie ma tego wydania, najlepszą reedycją płyty jest wersja dwudyskowa z 2009 roku. Na pierwszym krążku jest klasyczna płyta, na drugim znajdujemy utwory z maksisingli i drugich stron singli. Czekam jednak na wersję deluxe. Jak na razie ukazały się w tej serii płyty "Vienna", "Rage in Eden" i "Quartet". Trzeba przyznać, że te edycje nie zawiodły. Mam nadzieję, że tak samo będzie z albumem "Lament". [8.5/10] Andrzej Korasiewicz09.05.2024 r.
Ultravox - Vienna1980 Chrysalis 1. Astradyne 7:072. New Europeans 4:003. Private Lives 4:064. Passing Strangers 3:495. Sleepwalk 3:106. Mr. X 6:337. Western Promise 5:448. Vienna 4:529. All Stood Still 4:23 Ultravox był w 1979 roku na skraju likwidacji. Najpierw wytwórnia Island w 1978 roku postanowiła nie kontynuować współpracy z zespołem. Grupa wprawdzie sama sfinansowała trasę koncertową po USA w roku następnym, ale zakończyła się ona odejściem z zespołu lidera Johna Foxxa i gitarzysty Robina Simona. Wydawało się, że historia zespołu dobiegła końca. W tym czasie w Londynie szlaki przecierała jednak nowa estetyka modowa i muzyczna, która narodziła się w klubie Blitz. Jej częścią stał się projekt studyjny pn. Visage, w którym spotkali się klawiszowiec Ultravox Billy Currie i wokalista oraz gitarzysta Midge Ure. Panom tak świetnie się współpracowało, że Currie postanowił zaprosić Ure'a do Ultravox. Podobno muzycy od razu poczuli pozytywną energię, dzięki której uwierzyli, że Ultravox ma szansę przetrwać. W lutym 1980 roku panowie weszli do studia w Londynie i nagrali materiał na nową płytę. Album nazwany "Vienna" ukazał się w lipcu tego samego roku. Kluczową rolę w osiągnięciu odpowiedniego brzmienia "Vienny" odegrał nie kto inny, jak Conny Plank, który wyprodukował ją w swoim studiu w Niemczech. Ten sam Plank, który pomógł Kraftwerk stworzyć ich charakterystyczne brzmienie syntezatorowe. Autorem fotografii na okładce płyty jest zmarły niedawno Brian Griffin, który później odpowiadał m.in. za najsłynniejsze okładki Depeche Mode. Album zaczyna się od stukającego dźwięku syntetycznego, w którego tle wolno pojawiają się przestrzenne pasaże syntezatorowe a w końcu uderza bit perkusyjny. Na plan pierwszy wysuwa się soczysty dźwięk syntezatora, który wytycza główną melodię "Astradyne". Ten długi, siedmiominutowy, instrumentalny utwór doskonale wprowadza w stylistykę albumu, z dominującymi syntezatorami o różnorodnej fakturze. W drugiej części nagrania syntezatorowe harmonie stają się bardziej chropawe i ostre, nie niwecząc przy tym romantycznego nastroju kompozycji. „New Europeans” wyłania się wprost z "Astradyne" atakując mocnym riffem gitarowym, poprawionym po chwili tak samo drapieżnym akordem syntezatorowym. W tle słychać basowy puls syntezatora, są miarowe uderzenia perkusji Warrena Canna i melancholijny głos Midge Ure'a. Utwór jest dynamiczny i prący do przodu. Mimo niemal hard rockowego riffu gitarowego i chropawych syntezatorów, w tle pobrzmiewają również partie fortepianowe. Od spokojnego fortepianowego wstępu zaczyna się też "Private Lives", ale już po dwudziestu sekundach słyszymy dominujący ostry riff syntezatorowy wzmocniony gitarowym tłem. Dynamika utworu nabiera rozpędu dzięki perkusji Warrena Canna. Midge Ure śpiewa tym razem bardziej zdecydowanie i twardo. Cały czas powracają jednak partie fortepianowe a w tle pobrzmiewają syntezatorowe tła. Charakter kompozycji nadaje jednak wiodący, drapieżny riff syntezatorowy. Tak, to jest właśnie "nowy romantyzm". Dzięki "Passing Strangers" płyta nie traci nic na swojej dynamice. Utwór jest jednak łagodniejszy, Midge Ure śpiewa romantyczniej a tła syntezatorowe są bardziej stonowane. Znowu powracają gitarowe riffy, ale są bardziej schowane za główną melodią, którą wytyczają głos prowadzący Midge Ure'a i chórki Chrisa Crossa. Dzięki "Sleepwalk" płyta wyraźnie skręca w stronę kraftwerkową i futurystyczną. Głównym elementem utworu jest dynamiczny bit perkusyjny i pulsujący bas syntezatorowy, na który ponownie nakładają się drapieżne riffy syntezatorowe krążące we wszystkie strony. Ten schemat będzie jeszcze powracał wielokrotnie na płycie. Midge Ure śpiewa w "Sleepwalk" wyraźnie i dokładnie, ale tytułowy refren jest "dosadnie szeptany". "Mr. X" to już utwór w klasycznym kraftwerkowym stylu śpiewany w oszczędnej, nieco robotycznej manierze przez perkusistę Warrena Canna. Rytmiczny, mechaniczny bit automatu perkusyjnego, miarowy puls syntezatora i wijące się akordy syntezatorowe w tle. Ultravox to gra czy Kraftwerk? "Western Promise" zaczyna się od wiercącego dźwięku syntetycznego, w tle którego słychać delikatne pasaże syntezatorowe, które z każdą sekundą nabierają mocy i wyrazistości. Rytm perkusyjny nadaje utworowi dynamiki, a wokół niego okręcają się syntezatorowe harmonie. W trzeciej minucie wchodzi chwytliwy, ale lekko "horrorystyczny" wokal Midge Ure'a oraz takie same efekty syntetyczne w tle. Nagranie jest aż gorące od dynamiki. Za chwilę kompozycja wraca do pierwotnego bitu perkusyjnego z okręcającymi się wokół niego akordami syntezatorowymi. I tak sytuacja powtarza się aż do finału, z którego wyłania się wolny, pulsujący rytm automatu perkusyjnego utworu tytułowego. Słynna "Vienna" okazała się największym brytyjskim przebojem zespołu osiągając drugie miejsce tamtejszej listy sprzedaży singli. W Belgii, Irlandii i Holandii utwór dotarł na sam szczyt. Na urok muzyki Ultravox odporne okazały się tylko Stany Zjednoczone, gdzie nie tylko ten utwór i płyta, z której pochodzi nie zostały zauważone. Ultravox nie odniósł tam nigdy najmniejszego sukcesu komercyjnego. Zamysłem autorów "Vienna" było stworzenie futurystycznego nagrania, które miało brzmieć, jakby zostało napisane przez romantycznego kompozytora z końca XIX wieku. I to udało się znakomicie. W kompozycji słyszymy niezwykłe połączenie dźwięków futurystycznych, klasycznego fortepianu i smyczków. Wszystko stworzone syntetycznie i według wówczas najnowocześniejszej recepty. Mimo upływu ponad czterdziestu lat moim zdaniem to nadal nieśmiertelny klasyk, choć mało ceniony przez młodsze pokolenia. Z mojego rozeznania wynika nawet, że większość roczników urodzonych po 1980 roku nie tylko nie kojarzy tego utworu, ale w ogóle nazwy Ultravox... Płytę kończy "All Stood Still" o niemal punkowej dynamice i świdrujących riffach syntezatorowych oraz mocnych, hard rockowych partiach gitarowych. Ważnym elementem jest też dynamiczny bit perkusyjny oraz pulsujący bas syntezatorowy. Świetne zakończenie genialnej płyty. Ocena może być tylko jedna - najwyższa. Album był już kilka razy wznawiany na CD. Wydanie z 2000 roku przyniosło cztery utwory bonusowe i wideoklip "Vienna". Jako uzupełnienie umieszczono utwór "Waiting", pochodzący ze strony B singla Sleepwalk" a także "Passionate Reply" i "Herr X", niemieckojęzyczną wersję utworu "Mr. X", które znalazły się wcześniej na maksisinglu "Vienna". Jest też "Alles Klar" ze strony B singla "All Stood Still". Istnieje również dwupłytowa wersja "Vienna" z 2008 roku wydana w serii "Remastered Definitive Edition". Najbardziej atrakcyjna jest jednak edycja z 2020 roku, która ukazała się na czterdziestolecie albumu. Na to wydawnictwo złożyło się aż sześć krążków. Znajdziemy tutaj dysk z podstawową wersją płyty. Na drugim dysku jest nowy miks albumu wykonany przez Stevena Wilsona wraz z czterema dodatkowymi utworami ze stron B singli. Na trzecim dysku są oryginalne wersje utworów z drugich stron singli, wraz z wersjami singlowymi nagrań pochodzących z płyty a także nagrania koncertowe, w tym takie rarytasy jak: "Face to Face", "King's Lead Hat" czy "Keep Talking". Jest również dysk czwarty, na którym znajdziemy pierwotne wersje, w tym instrumentalne, nagrań, które znalazły swój ostateczny kształt na płycie "Vienna". Najbardziej ciekawy jest dysk piąty, na którym jest koncert zespołu z "St. Albans" z 1980 roku. W wykonaniu Midge Ure'a słyszymy tutaj utwory z repertuaru Ultravox z czasów Johna Foxxa - "Hiroshima Mon Amour", "Slow Motion" czy "Quiet Men". To, gdyby ktoś ktoś miał wątpliwości, czy Ultravox Foxxa łączy coś z Ultravox Midge Ure'a. Na deser jest jeszcze dysk szósty, tym razem DVD, z miksem przestrzennym albumu w wersji 5.1. Świetne wydanie, choć nie tanie. "Vienna" to płyta-pomnik nowego romantyzmu i klasycznego nowofalowego synth-popu. Dla mnie album nieśmiertelny, który pozostanie ze mną na zawsze. [10/10] Andrzej Korasiewicz07.05.2024 r.
Pet Shop Boys - Nonetheless2024 Parlophone 1. Loneliness 5:372. Feel 5:023. Why Am I Dancing? 3:334. New London Boy 4:535. Dancing Star 3:026. A New Bohemia 4:017. The Schlager Hit Parade 3:298. The Secret of Happiness 5:259. Bullet for Narcissus 3:5110. Love Is the Law 5:00 Jestem sympatykiem Pet Shop Boys, który uważa, że PSB skończył się na płycie "Actually" (1987). Lubię jeszcze "Introspective" (1988), choć stylistycznie to już nie był "mój" zespół. Doceniam próbę nagrania czegoś poważniejszego na "Behaviour" (1990), ale to nie jest moja stylistyka. Z kolejnych albumów po 1990 roku mogę wyciągać pojedyncze utwory, ale w całości najbliżej mi do "Fundamental" (2006). Albumy "Please" i "Actually" według mnie były idealnym pomostem między post-noworomantycznym synth-popem i disco. Przewaga była jednak tego pierwszego, do tego dochodziły dobre, chwytliwe kompozycje, które natychmiast podbijały listy przebojów. Mimo tego, że mieliśmy do czynienia ze świetnym, ale jednak tylko popem, to tego się świetnie słuchało i miało swoją jakość. Już na "Introspective" formacja odeszła od brzmienia, dzięki któremu zdobyła sobie sympatię również miłośników "new romantic". Na płycie dominowała prosta muzyka taneczna z dyskotekowym rytmem. Na "Behaviour" panowie postanowili udowodnić, że potrafią grać muzykę bardziej ambitną, spokojniejszą i stonowaną, ale na płycie brakowało chwytliwych przebojów. Najbardziej przebojowe - "How Can You Expect to Be Taken Seriously" i "So Hard" - nie dorównywały starszym hitom w rodzaju "Suburbia" czy "Rent". Ale i tak to były lata świetlne od tego, co nastąpiło później. Po 1990 roku grupa całkiem spadła w otchłań muzyki prostej i banalnej, urozmaicając kolejne płyty ckliwymi balladkami i do dzisiaj w tym stanie tkwi. Dyskotekowy cover "Go West" jest dla mnie do dzisiaj świadectwem złego gustu panów z Pet Shop Boys i znacznego obniżenia przez nich standardów. Niestety, ale "Nonetheless" nie odbiega od tego schematu. Już rozpoczynający album utwór pt. "Loneliness", który był pierwszym singlem ją promującym, jest dość nijakim numerem utrzymanym w duchu prostego disco. W stosunku do niektórych bardziej dynamicznych pozycji z dyskografii PSB, nowy album w przeważającej większości, zawiera ckliwe i przesłodzone ballady. Jest też kiepskiej jakości disco, ale w mniejszym stężeniu. Na "Nonetheless" są jaśniejsze punkty, ale nawiązujący do lepszych czasów PSB utwór pt. "New London Boy" brzmi jedynie jak marna kopia "West End Girls". Podobać może się singlowy "Dancing Star", który oparty jest o basowy puls syntezatora. Nagranie natychmiast uruchamia wpomnienia związane z takimi hitami jak "Suburbia". Ale to wszystko, co mogę powiedzieć dobrego o nowej płycie duetu. Pozostałe utwory to mieszanka beznadziejnie ckliwych i przesłodzonych ballad ("A New Bohemia", "The Secret of Happiness") oraz marnej jakości disco ("The Schlager Hit Parade", "Bullet for Narcissus"). Neil Tennant skrytykował ostatnio twórczość Taylor Swift pytając się, gdzie u niej utwory na miarę "Billy Jean" Michaela Jacksona czy nawet "Karma Chamaleon" Culture Club. W pełni zgadzam się z jego poglądami na temat popularności Taylor Swiftt, która ma się nijak do jakości jej hitów. Niestety, co najmniej od trzydziestu lat, Tennant mógłby tę krytykę zastosować również do swojej twórczości. "Nonetheless" to kolejne potwierdzenie tego smutnego faktu. Płyta jest nieciekawa i tego przekonania nie zmieni nawet wspomniany "Dancing Star", który, gdy zapowiadał album, wlał we mnie początkowo nadzieję, że może panowie nagrają coś na miarę choćby "Introspective". Ale zgasła ona po wysłuchaniu całej płyty. To album tylko dla wiernych fanów Pet Shop Boys, szczególnie tych, którzy dołączyli do grona miłośników PSB w latach 90. Ale i tego nie jestem pewien, bo na "Nonetheless" brakuje nie tylko "oldskulowego" klimatu, ale przede wszystkim solidnych kompozycji. [6.5/10] Andrzej Korasiewicz26.04.2024 r.
Midge Ure - Soundtrack 1978 - 20192019 Chrysalis CD 1 1. Midge Ure – Call Of The Wild (7" Version) 4:202. Midge Ure – Answers To Nothing (7" Version) 3:383. Ultravox – Dancing With Tears In My Eyes (7" Version) 4:094. Midge Ure – The Gift 5:095. Midge Ure – Wastelands (7" Version) 4:216. Midge Ure & Mick Karn – After A Fashion (7" Version) 4:007. Midge Ure – Remembrance Day 4:288. Midge Ure – No Regrets (7" Version) 4:029. Rich Kids – Marching Men 3:5210. Midge Ure – If I Was (7" Version) 4:5211. Band Electronica – Fade To Grey (2017 Version) 3:5512. Midge Ure – Dear God (7" Version) 5:0213. Midge Ure – The Man Who Sold The World 5:4314. Midge Ure – That Certain Smile (7" Version) 3:2515. Midge Ure Feat. Kate Bush– Sister & Brother (Alt. 7" Version) 4:4516. Ultravox – All In One Day (7" Version) 4:20 CD 2 1. Midge Ure – Become 4:022. Midge Ure – Touching Hearts And Skies 3:373. Midge Ure & Rusty Egan – Glorious (2019 Single Mix) 4:094. Midge Ure – Star Crossed 5:285. Midge Ure – You Move Me (Radio Edit) 4:076. Midge Ure – I Survived (Single Edit) 3:477. Midge Ure & Glenn Gregory – Personal Heaven 6:208. Midge Ure – Beneath A Spielberg Sky (7" Version) 4:299. Midge Ure – Breathe (7" Version) 4:1910. Midge Ure – Nevermore 2:5311. Midge Ure – Cold, Cold Heart (7" Version) 4:0712. Midge Ure – Let It Go? 6:2213. Midge Ure – I See Hope (In The Morning Light) (Edited Version) 5:2814. Schiller Feat. Midge Ure – Let It Rise 3:4615. Midge Ure Feat. Moby – Dark Dark Night (2019 Remix) 4:2216. Midge Ure – Vienna (Orchestrated Version) 5:07 DVD 1. Rich Kids – Marching Men 3:452. Midge Ure – No Regrets 4:053. Midge Ure & Mick Karn – After A Fashion 3:534. Midge Ure – If I Was 4:075. Midge Ure – That Certain Smile 3:256. Midge Ure – Call Of The Wild 3:477. Midge Ure – Answers To Nothing 3:338. Midge Ure – Dear God 4:589. Midge Ure – Cold Cold Heart 4:1010. Midge Ure – I See Hope (In The Morning Light) 4:2211. Midge Ure – Breathe 4:0712. Midge Ure – You Move Me 4:0713. Midge Ure – Beneath A Spielberg Sky 4:0214. Midge Ure – Become 4:0015. Schiller Feat. Midge Ure – Let It Rise (Live 2014) 4:5416. Midge Ure – Breathe (Orchestrated Version) 4:42 bonus 17. Band Electronica – Yellow Pearl/Passing Strangers (Live 2017) 7:3018. Band Electronica – Fade To Grey (Live 2017) 3:5919. Midge Ure – Vienna (Orchestrated Version) 5:1720. Midge Ure – Dancing With Tears In My Eyes (Orchestrated Version) 5:0521. Midge Ure – A Portrait Of ('The Gift' EPK 1985) 16:4522. Midge Ure – Answers: A Musical Biography (Documentary 1990) 49:0023. Midge Ure – Orchestral (The Making Of EPK 2017) 8:25 Wiele było dotychczas składanek prezentujących zarówno solowy dorobek Midge Ure'a, jak i łącznie przeboje Ultravox i Ure'a. Przeważnie były to jednak płyty powierzchowne, skierowane do tych, którzy chcą mieć najbardziej rozpoznawalne utwory Ure'a i Ultravox na jednej płycie. "Soundtrack 1978 - 2019" jest innym wydawnictwem, które powinno zainteresować sympatyków twórczości Ure'a ze względu na kilka unikatów a przede wszystkim z powodu zgromadzenia na osobnej płycie materiałów wideo dotyczących Midge Ure'a. Wadą wydawnictwa może być to, że nagrania nie są poukładane chronologicznie. "Soundtrack 1978 - 2019" w większości składa się z nagrań solowych Midge Ure'a lub pochodzących z innych aktywności Ure'a poza Ultravox. Nie wiedzieć czemu są jednak też dwa utwory Ultravox w wersjach singlowych - "Dancing With Tears In My Eyes" i "All In One Day". Oprócz tego na albumie mamy solowe przeboje Midge Ure'a, które nie znalazły się na regularnych płytach, ale znane były już z wcześniejszych składanek - "Call Of The Wild", "After A Fashion", "No Regrets". Są inne znane utwory z regularnych wydawnictw, w tym największe przeboje jak "If I Was". Znajdziemy też utwór pt. "Glorious", który Midge Ure nagrał razem z Rusty Eganem na solową płytę tego drugiego. Świetnie brzmiący utwór w stylu "noworomantycznym" przywołuje piękne wspomnienia. Nie da się tego powiedzieć o nowej wersji "Fade To Grey" z 2017 roku wykonanej przez Band Electronica, czyli formację, z którą Midge Ure występuje od wielu lat na żywo. Mamy też utwór "Personal Heaven" zagrany przez Midge Ure'a i Glenna Gregory, który pochodzi z albumu "Little Orphans" (2001) zawierającego wcześniej niepublikowane nagrania Ure'a. Warto dodać, że nagranie to zostało w 2007 roku ponownie nagrane przez formację X-Perience, która zrobiła to razem z Midge Urem. Poza tym na "Soundtrack 1978 - 2019" mamy przekrój przez całą twórczośc wykonawcy. Jest utwór "Dark Dark Night" nagrany z Mobym, jest "Vienna" w wersji z solowej płyty "Orchestrated" w aranżacji na orkiestrę i wiele innych atrakcji. Nagrania wydane na singlach, na składance znalazły się w wersjach singlowych. Jedną z zalet płyty jest umieszczenie na niej utworu "Marching Men" Rich Kids, czyli nowofalowego zespołu, w którym Midge Ure'a grał i śpiewał zanim dołączył do Ultravox. Formację współtworzył m.in. z Glenem Matlockiem (Sex Pistols) oraz Rusty Eganem, czyli późniejszym animatorem new romantic i współkreatorem wraz ze Stevem Strangem klubu Blitz a także Visage. To właśnie w Rich Kids panowie poznali się, dzięki temu Midge Ure trafił najpierw do Visage, a później do Ultravox. To ostatnie dokonało się za sprawą poznania w Visage Billy Currie, który zachęcił Szkota do dołączenia do składu wydawałoby się rozpadającego się właśnie Ultravox. Można powiedzieć, że wtedy stała się magia, bo upadły zespół powstał jak Feniks z popiołów. O tym niezwykłej sytuacji opowiada sam Midge Ure w filmie, który jest dołączony jako bonusowy materiał do płyty DVD. Największym skarbem wydawnictwa jest moim zdaniem właśnie dysk DVD, na którym znajdziemy m.in. zbiór wideoklipów z solowej kariery Midge Ure'a. Trochę szkoda, że nie ma wśród nich wideo do utworu "Forever and Ever", pierwszego brytyjskiego numeru jeden Midge Ure'a, który nagrał z zespołem Slik w 1975 roku. To że takie wideo istnieje udowadnia film dokumentalny "Answers" (1990), w którym jest fragment "Forever and Ever". Na DVD, oprócz zbioru wideoklipów Midge Ure'a, mamy wspomniany pięćdziesięciominutowy film biograficzny "Ansewers" (1990), niespełna dwudziestominutowy wywiad z Midge Ure'm z 1985 roku oraz dziesięciominutowy materiał z 2017 roku na temat nagrywania symfonicznych wersji utworów Midge Ure'a. Ale to nie wszystko. Znajdziemy tu też dwa utwory live nagrane przez Midge Ure'a w 2017 roku z towarzyszącym mu podczas koncertów zespołem Band Electronica. Dzięki temu ci, którzy nie widzieli na żywo Midge Ure'a solo, mogą przekonać się jak to wygląda. W ramach bonusów są też dwa promocyjne wideoklipy Midge Ure'a w wersji symfonicznej. Wydawnictwo, choć nie jest pozbawione wad, z pewnością powinno stanąć na półce każdego sympatyka twórczości Ultravox i Midge Ure'a. Andrzej Korasiewicz24.04.2024 r.
Rusty Egan - Welcome To The Dancefloor2017 Black Mosaic 1. The Otherside 4:222. Lonely Highway 4:283. Hero 4: 134. Love Is Coming My Way 4:03 5. Ballet Dancer 6:26 6. Be The Man 3:41 7. Welcome to the Dancefloor 4:238. Evermore 4:359. Dreamer 4:10 10. Glorious 5:39 11. Love Can Conquer All 4:2112. Wonderwerke 3:5313. Thank you 6:50 „Welcome to the Dance Floor” to niezwykła płyta, bo jest zarazem debiutem i podsumowaniem artystycznej działalności jej autora dlatego wymaga choćby krótkiego historycznego wstępu. Rusty Egan (prawdziwe nazwisko to Peter Anselm Egan) to obok Steva Strange’a prawdopodobnie najważniejsza postać dla „nowego romantyzmu” rozumianego jako subkultura skoncentrowana na specyficznej muzyce i eksperymentowaniu z własnym wizerunkiem za pomocą ekscentrycznych stylizacji. Egan był współwłaścicielem i didżejem klubu nocnego Blitz w londyńskiej dzielnicy Covent Garden, gdzie podczas wtorkowych imprez w latach 1979-1981 spotykali się m.in. ludzie tworzący środowisko zwane Blitz Kids, a wśród nich muzycy tworzący zespoły: Visage, Ultravox i Spandau Ballet, uznawane za czołowe grupy „new romantic”. Bywał tam także Chris Payne z zespołu Gary'ego Numana, który także przyczynił się do powstania omawianej płyty. Jako didżej popularnego i modnego klubu, Egan miał oczywiście wpływ na gusta muzyczne bywalców, a na jego konsoli często pojawiała się muzyka zespołów Kraftwerk, Roxy Music, Neu! i Dawida Bowiego. Będąc dwudziestolatkiem Egan został perkusistą zespołu Rich Kids założonego w 1977 r. przez Glena Matlocka po jego odejściu z Sex Pistols. Grali power pop. Do rozpadu zespołu doprowadził pomysł Midge’a Ure’a i właśnie Egana, aby do instrumentarium zespołu włączyć syntezator. Pozostałych dwóch członków Rich Kids nie zaakceptowało tego wynalazku. Po krótkich epizodach współpracy z innymi zespołami obaj muzycy ponownie znaleźli się w jednym zespole, co prawda raczej studyjnym niż koncertowym, ale za to istotnym dla muzyki popularnej. Był to oczywiście Visage, w którym Egan pojawił się trzech pierwszych płytach nie tylko jako perkusista, ale też współautor utworów. W 1983 r. wytwórnia Warner Bros. Records wydała singla „The Twilight Zone”, wyprodukowanego i zaaranżowanego przez Egana jako muzyka filmowa. Na pierwszej stronie umieszczono tytułowy instrumentalny utwór napisany przez Mariusa Constanta. Na drugiej także instrumentalny utwór „The Other Side” w stylu proto house, pod którym podpisał się Rusty Egan. Prawdopodobnie był to jego solowy debiut singlowy. Po blisko 30 latach bycia producentem, tworzenia remiksów i medleyów, bycia gościem programów telewizyjnych typu „czy nas jeszcze pamiętasz?”, prowadzenia sklepu muzycznego z wydawnictwami i pamiątkami „new romantic” Egan postanowił pokazać, że stać go na coś więcej. Możliwe, że zachęciły go do tego muzyczne powroty dawnych przyjaciół: Ultravox „Brilliant” (2012) i Visage „Hearts and Knives” (2013). A może po prostu chciał też coś udowodnić Strange’owi, który nie zaprosił go do współpracy przy wspomnianym albumie Visage i zmarł w 2015 r. Prace nad płytą „Welcome to the Dance Floor” trwały podobno pięć lat. Ważną rolę odegrał w nich Nikos Bitzenis znany jako Nikonn. Opus magnum Egana otwiera piosenka „The Other Side”, która jednak nie ma nic wspólnego ze wspomnianym utworem z 1983 r. Melodyjna linia gitary basowej od razu przywodzi na myśl New Order i nic w tym dziwnego, ponieważ Egan napisał ją z Peterem Hookiem (i Rickiem Bargielem), który udziela się w niej również jako wokalista. Druga piosenka „Lonely Highway” to wysokiej klasy synth-pop zaśpiewany przez dysponującego wciąż mocnym głosem Tony’ego Hadleya, wokalistę Spandau Ballet. Ma ona aż pięciu współautorów - Chrisa Payne'a, Gerarda O'Connella, Rusty Egana, Steve'a Normana i Tony Hadleya. Wśród autorów widzimy zatem dwóch członków Spandau Ballet (Hadley i Norman). Ciekawe czy tak brzmiałby Spandau Ballet gdyby pozostał przy synth-popie? Taneczny i melodyjny utwór „Hero” zaśpiewał już wokalista młodszego pokolenia - Andy Huntley. Na pierwszy plan wybija się tutaj Polymoog Payne’a. Może ten sam, który słyszeliśmy w „Fade To Grey”? W dwóch kolejnych piosenkach jako wokalista występuje Eric Stein z duetu Cult with No Name. Napisał je Rusty Egan z pomocą Chrisa Payne’a. Druga z nich zatytułowana „Ballet Dancer” poświęcona jest zmarłej żonie Egana Mirandzie Davis. W połowie płyty, piękna ballada „Be the Man”, napisana przez tajemniczą Sonul Badiani-Hamment i zaśpiewana przy akompaniamencie fortepianu przez Kirę Porter, pozwala na chwilę wytchnienia przed zabawą, jaką w dalszej części czeka słuchacza. Tytułowy „Welcome to the Dance Floor” oparty jest na piosence „Blinded By You” duetu Tenek. Egan wymyślił podobno ten utwór na dachu swojej willi na Ibizie. Wymieniając nazwy poszczególnych metropolii wzywa cały świat do tanecznej zabawy. Z glam rockiem w nowoczesnym wydaniu kojarzy się nieco dziewiąta piosenka na płycie zaśpiewana przez Emily Kavanaugh z duetu Night Club. Napisali ją Egan z Payne’m a na gitarze zagrał Robin Simon, znany m.in. fanom Ultravox i Johna Foxxa. Następna piosenka „Dreamer” to szczególny przypadek. Pierwotnie był to singiel z płyty „Wonderful Life” z 2010 r. południowoafrykańskiego muzyka Arno Carstensa. Trzy lata później w zmienionej aranżacji zaśpiewał go Steve Strange na płycie „Hearts and Knives” pod tytułem „Dreamer I Know” (nie jestem pewien czy wszystko tu było uzgodnione z Carstensem). Wreszcie sam Carstens zaśpiewał tę piosenkę z Andy Huntleyem na płycie Egana. Przypuszczam, że pojawienie się tej sympatycznej, ale nie rzucającej na kolana piosenki na płycie „Welcome to the Dance Floor” było po części wynikiem jakiejś rozgrywki między dawnymi współwłaścicielami klubu Blitz. Wreszcie jedenasta piosenka to wspaniały – nomen omen „Glorious”, który brzmi jak singiel promujący następną płytę Ultravox. Mamy tu nowo romantyczny patos, chwytliwą melodię, podkład fortepianowy, a przede wszystkim gitarę i głos Midgea Ure’a. Syntezatorowe arpeggio przypomina nieco to znane z Radio Ga Ga grupy Queen. Podobnie jak użycie w teledysku (ostatnio jakoś zniknął z Youtube) fragmentów filmu Fritza Langa „Metropolis” z 1927 r. W każdym razie Midge Ure włączył „Glorious” na stałe do swojego repertuaru. Razem z Eganem wykonywali ten utwór w 2019 r. podczas „The 1980 Tour - Vienna Visage Live”. Jeśli „Glorious” można nazwać „męskim graniem” to nastrojowe „Love Can Conquer All” emanuje kobiecym romantyzmem. Oprócz Egana piosenkę tę napisały doświadczona didżejka, producentka i kompozytorka Annie Hogan oraz Nicole Clark, która też ją zaśpiewała. Przedostatni instrumentalny utwór „Wonderwerke” ma długą historię. Powstał w 1982 r. w niemieckim studio Wunderwerke, w którym Egan po raz pierwszy miał okazję wykorzystać sampler. Był wtedy pod wrażeniem muzyki electro pop duetu Yello, który z tym utworem odwiedził w Zurichu. W następnym roku utwór Egana wziął na warsztat zespół amerykański Time Zone na czele z didżejem i raperem Afrika Bambaataa, prekursorem hip-hopu. W przerobionej wersji został wydany pod tytułem „Wildstyle”. Eganowi to nie przeszkadzało. Po kilku latach zapomniano, kto jest pierwotnym autorem utworu. Wreszcie w 1993 r. nagrał go ze zmienionym beatem norweski didżej Todd Terje pod tytułem „My Definition Wildstyle”, przypisując sobie jego autorstwo. Ponowne nagranie go po przerobieniu przez Egana i opublikowanie pod tytułem „Wonderwerke”, nawiązującej do nazwy studia, w którym powstał ma stanowić próbę „odzyskania” jego autorstwa od Terje. Ostatni na płycie „Thank You” to podziękowania z podkładem muzycznym, które Rusty Egan składa osobiście głosem przetworzonym przez vocoder wszystkim, którzy w różny sposób przyczynili się do powstania płyty a także swoim muzycznym bohaterom, począwszy od czwórki z Düsseldorfu a skończywszy na Visage. Pojawia się tutaj 83 nazwisk i nazw zespołów, którym Egan zawdzięcza swoją karierę i wszystko kim jest jako muzyk. „Welcome to the Dancefloor”, którą Egan stworzył z grupą przyjaciół to bardzo dobra płyta, która ucieszy nie tylko miłośników muzyki spod znaku „Blitz Club” i „new romantic”. Zarazem jest to płyta bardzo osobista. Egan składa w niej hołd swoim muzycznym przewodnikom, rozlicza się ze swoją przeszłością, celebruje dni chwały, wyrównuje rachunki i zaprasza słuchających nie tylko do tańca. [9/10] Krzysztof Moskal22.04.2024 r.
Depeche Mode - Violatorr />1990 Mute 1. World In My Eyes 4:262. Sweetest Perfection 4:433. Personal Jesus 4:564. Halo 4:305. Waiting For The Night 6:076. Enjoy The Silence 6:127. Policy Of Truth 4:558. Blue Dress 5:429. Clean 5:28 "Violator" to płyta przełomowa dla Depeche Mode jeśli chodzi o międzynarodową sławę i rozpoznawalność. Od tego albumu rozpoczęła się masowa popularność zespołu. Zmieniła się też muzyka, która oderwała się od synth-popowych korzeni grupy. Płyta jest elektroniczna, ale nie synth-popowa, choć z drugiej strony stanowi wyraźną kontynuację dotychczasowej stylistyki. Pierwszy sygnał, że DM rozwija się w nowym kierunku można było usłyszeć już na płycie "Music for the Masses" w utworze "Behind the Wheel. "Violator" jest rozwinięciem tego stylu. Rzesza nowych fanów - przez niektórych starszych nazywana pogardliwie "enjoyami" - odkryła nagle grupę i stała się jej wyznawcami, ale ich rozumienie istoty muzyki Depeche Mode było już inne. Wśród starszych sympatyków DM stosunek do płyty, ze względu na zarysowaną w powyższym akapicie dychotomię, był dość zróżnicowany. Dla części album był pożegnaniem z zespołem, bo muzyka, która się na nim znalazła zbyt oderwała się od synth-popowych korzeni. Dla innych "Violator" okazał się ostatnią dobrą płytą klasycznego Depeche Mode, bo jednak była to płyta elektroniczna, której styl wynikał z ewolucji muzyki grupy. Jeszcze innych, którzy wcześniej lubili DM, ale nie byli zespołem zachwyceni, muzyka na "Violator" rozpaliła do tego stopnia, że stali się wiernymi fanami zespołu. Pewnie byli jeszcze tacy, którzy bez głębszego zastanowienia pokochali "Violator" jako kolejną płytę swojego ulubionego zespołu. Przyznam, że mnie muzyka na "Violator" nie podobała się i nadal nie jestem jej fanem, choć dzisiaj patrzę na nią przychylniej. Wtedy jednak album był moim emocjonalnym rozstaniem z zespołem, przynajmniej na jakiś czas. Śledziłem ich dalsze losy, szukałem na kolejnych albumach jakiś punktów zaczepienia, ale poza pojedynczymi utworami przeważnie tego nie znajdowałem. To już nie było "to". Doceniałem rozwój grupy, podziwiałem za sławę, którą zdobyli. Szanowałem za to, że jako zespół zaczynający od grania prostego synth-popu, zdobyli uznanie szerokiej publiczności, w tym rockowej, a nawet metalowej. Z niedowierzaniem patrzyłem jak zaczynają powstawać covery utworów DM grane przez grupy alternatywne, metalowe, popowe. Depeche Mode stał się modny. Ale to już nie był "mój" zespół. Ja tęskniłem i cały czas tęsknię do Depeche Mode z płyt "Black Celebration" [czytaj recenzję >>] , "Music for the Masses" [czytaj recenzję >>] czy "Some Great Reward" [czytaj recenzję >>] . Odkryłem nawet na nowo "Speak & Spell" [czytaj recenzję >>] , które wolę od wszystkich współczesnych płyt zespołu razem wziętych. Po latach doceniłem jednak "Songs of Faith and Devotion" oraz "Ultra", ale z pewnością nie są to moje ulubione płyty DM i w gruncie rzeczy traktuje je jak albumy zupełnie innego zespołu. Pierwszy utwór zapowiadający płytę, singlowy "Personal Jesus", nawet mnie zaciekawił i spodobał się. Wprawdzie nie przypominało to "starego, dobrego" DM, który lubiłem, ale w tym czasie słuchałem już innej muzyki niż synth-pop. Byłem więc otwarty na to, co DM ma do zaproponowania. Pochłaniałem wtedy dużo muzyki alternatywnej, zarówno rockowej, jak i elektronicznej. Bliskie mi wtedy były takie nazwy jak: The Cure, Bauhaus, The Young Gods, Laibach, Nitzer Ebb, The Cassandra Complex, Borghesia, Lard, Ministry. Słuchałem też trochę hc/punk a nawet metalu. Sentyment do DM tlił się jeszcze, ale wiedziałem, że zespół musi zaproponować albo coś na poziomie "Black Celebration" lub "Music for the Masses", albo coś całkowicie nowego, żebym "kupił" ich nową muzykę. Dynamiczny i bardziej agresywny "Personal Jesus" wlał we mnie nadzieję, że będzie inaczej, ale może będzie dobrze. Niestety, później usłyszałem "Enjoy The Silence", które od początku szczerze znielubiłem. Zamiast klasycznego DM, albo przynajmniej czegoś nowego, ale ciekawego, usłyszałem jakiś miałki, rozwodniony, mainstreamowy electro-pop, który mnie odrzucił. Dałem jednak szansę całej płycie i rzeczywiście jest na niej parę ciekawych momentów. Na pewno jest to album, na który największy wpływ z wszystkich dotychczasowych miał Alan Wilder, który razem z producentem Floodem odpowiada za jego brzmienie. To on również w praktyce stworzył "Enjoy the Silence". Utwór był napisany przez Gore'a jako ballada. Wilder przerobił ją w coś, co stało się międzynarodowym hitem, który jest do dzisiaj najbardziej rozpoznawalnym utworem Depeche Mode na świecie. W tym miejscu przytoczę anegdotę. "Enjoy the Silence" był jedynym utworem DM, którego był w stanie się nauczyć zespół, który zatrudniłem na swoje wesele. Koniecznie chciałem, żeby było "coś" Depeche Mode. Niestety, nic innego poza "Enjoy The Silence" panowie nie byli w stanie opanować. Dlatego usłyszałem na swoim weselu utwór DM, niestety, jeden z najmniej przeze mnie lubianych, czyli właśnie "Enjoy the Silence" :). Od początku najbardziej z płyty spodobał mi się utwór "Policy Of Truth". Świetna kompozycja, z fajnym samplem gitarowym, dynamiką a jednocześnie jakąś aurą tajemniczości. Piękny i genialny jest "Clean" śpiewany przez Gahana. Bardzo dobry jest singlowy "World In My Eyes", podoba mi się też wspomniany już "Personal Jesus". Dynamiczny "Halo" jest trochę w klimacie "Music for the Masses". Z resztą nagrań już tak zaprzyjaźniony nie jestem. Ładny jest śpiewany przez Gore'a "Sweetest Perfection", który nie jest typową dla niego balladą. Utwór ma wprawdzie wolniejsze tempo, ale słychać w nim wiele elektronicznych faktur, które zagęszczają instrumentalnie nagranie, przez co brzmi "ciężko". Ballada "Waiting for the Night" śpiewana wspólnie przez Gahana i Gore'a, nie przemawia do mnie. Podobnie jak przedostatni na płycie "Blue Dress", śpiewany przez Gore'a. Bardzo podoba mi się natomiast utwór "Dangerous", który znalazł się na stronie B singla "Personal Jesus". Dobre są też "Happiest Girl" i "Sea of Sin", umieszczone na stronie B singla "World in My Eyes". Jest też piękny, instrumentalny, fortepianowy "Sibeling", który znalazł się na kompaktowej edycji singla "Enjoy the Silence". Dodatki są ciekawsze niż niektóre nagrania z podstawowego zestawu na płycie. Z perspektywy czasu na pewno bardziej lubię "Violator" niż kiedyś, ale próbując rzeczowo ocenić muzykę, to nie mogę stwierdzić, żebym słyszał w niej coś na miarę "Black Celebration" czy "Music for the Masses". Mimo że dalsza droga Depeche Mode, to już nie "moja bajka", to kolejne albumy - SOFAD i "Ultra" - również są moim zdaniem lepsze niż "Violator". Głównym czynnikiem powodującym, że "Violator" uznawany jest za album "kultowy", to fakt, że od niego zaczęła się w istocie "depeszomania" na masową skalę i tak wielu słuchaczy polubiło dzięki niej zespoł. Na pewno dużą role gra tutaj sentyment, taki jak u mnie chociażby w przypadku płyty "The Singles 81 → 85" [czytaj recenzję >>] . To właśnie po wydaniu "Violator" nastąpił wysyp depeszowskich fanklubów i rozwinęła się na niespotykaną skalę subkultura depeszowska. Wcześniej w Polsce byli fani i sympatycy Depeche Mode. Od "Violatora" narodziła się subkultura. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz20.04.2024 r.
Depeche Mode - Music for the Masses1987 Mute 1. Never Let Me Down Again 4:482. The Things You Said 4:023. Strangelove 4:564. Sacred 4:475. Little 15 4:186. Behind The Wheel 5:187. I Want You Now 3:448. To Have And To Hold 2:519. Nothing 4:1810. Pimpf 5:25 bonus CD 1987 11. Agent Orange 5:0512. Never Let Me Down Again (Aggro Mix) 4:5713. To Have And To Hold (Spanish Taster) 2:3614. Pleasure, Little Treasure (Glitter Mix) 5:36 "Music for the Masses" było pierwszą płytą, na której wydanie czekałem jako zdeklarowany fan Depeche Mode. Do tego "fanostwa" zaprowadziły mnie płyty: "Some Great Reward" [czytaj recenzję >>] , "Singles The 81 → 85" [czytaj recenzję >>] , "Black Celebration" [czytaj recenzję >>] a przede wszystkim single "People Are People" i zwłaszcza "Shake The Disease". Rok 1987 nie był jednak sprzyjający dla wykonawców grających synth-pop a nawet szerzej muzykę elektroniczną. Scena muzyczna ulegała wtedy przeobrażeniom. W mainstreamie zaczął dominować tzw. amerykański rock i szerzej rozumiany "pudel metal" w rodzaju Bon Jovi, Europe, czy Poison. Zauważalny zaczął być rap. W powszechniejszym obiegu znalazły się nazwy typu Beastie Boys, Run DMC, Public Enemy. Kolaborację z Run DMC nagrał przedstawiciel wspomnianego nurtu rockowego - Aerosmith ("Walk This Way", 1986), ale w Polsce rap popularności nie zdobył. To nastąpiło dopiero w latach 90. W tych okolicznościach dotychczasowe gwiazdy wylansowane na fali popularności new romantic, wydawały się być dinozaurami z minionej epoki. Popularność zdobyli wprawdzie w tym czasie Pet Shop Boys, A-ha a w Wielkiej Brytanii także Erasure, ale to były odosobnione przypadki. Poza nimi szerszej rozpoznawalności nie zyskał żaden nowy wykonawca grający muzykę podobną do OMD, Ultravox, Spandau Ballet czy Duran Duran. Depeche Mode działali natomiast w swojej lidze, nie przejmując się kompletnie tym, co działo się dookoła. "Music for the Masses" było tego efektem i w chwili wydania wywołało zachwyt mój i wielu innych fanów "new romantic". A tych w Polsce nie brakowało. Cały czas istniała audycja "Romantycy Muzyki Rockowej" [czytaj artykuł >>] , w której Tomasz Beksiński grał "new romantic", tak jakby to był nadal wiodący nurt w muzyce pop. "Music for the Masses" doskonale wstrzeliła się w potrzeby miłośników RMR. Płyta potwierdzała, że nic się nie zmieniło i "new romantic" jest nadal na topie. "Music for the Masses" wprawdzie nie jest płytą "new romantic", ale sens tego terminu został przez Beksińskiego bardzo rozszerzony. Wystarczy przypomnieć, że w RMR grał m.in. The Sisters of Mercy, Joy Division czy Dead Can Dance, obok np. Kim Wilde i Pet Shop Boys. To że coś się jednak zmieniło w popowym mainstreamie najlepiej pokazują wyniki sprzedaży "Music for the Masses". Płyta dobrze radziła sobie w niektórych krajach Europy kontynentalnej - Niemczech Zachodnich, Szwajcarii, Francji, Włoszech, krajach skandynawskich. W Wielkiej Brytanii jednak, płyta sprzedała się najgorzej od czasów "Speak & Spell", dochodząc tylko do 10. miejsca listy sprzedaży. Popularnością nie cieszyły się w UK również single - najwyżej notowanym był "Strangelove", który osiągnął zaledwie 16. miejsce brytyjskiej listy przebojów. Znacznie lepiej singiel wypadł w Niemczech Zachodnich, gdzie, podobnie jak "Never Let Me Down Again", dotarł do 2. miejsca tamtejszej listy przebojów. Na polskiej Liście Przebojów Programu Trzeciego osiągnął 4. miejsce. Żaden inny utwór z tej płyty nie wspiął się wyżej. Jedynym polskim numerem jeden aż do czasów nagrań z "Violator" pozostawał utwór "Shake the Disease". Płytę zaczyna drugi singiel "Never Let Me Down Again", który dzisiaj jest już klasykiem zespołu. To jeden z tych utworów, który przetrwał i został na stałe włączony do setlisty większości koncertów współczesnego Depeche Mode. Popularność nagrania w ostatnim czasie wzmogło użycie go w popularnym serialu SF "The Last of Us ". "Never Let Me Down Again" rozpoczyna wsamplowana, jak twierdzą muzycy DM przypadkowo, gitara, która w sposób powracający nakręca całość. Utwór ma cechy transowe i wysoko motoryczne, przy tym wokal Gahana nie jest agresywny. Gahan śpiewa jakby skarżył się na swój los i szukał czyjegoś wsparcia. Po tak świetnym numerze następuje piękna ballada Gore'a "The Things You Said", która mogłaby spokojnie trafić na "Black Celebration". Delikatne akordy syntezatorowe, na które nałożone są przestrzenne partie klawiszowe oraz basowy puls syntezatora, który wraz z delikatnym brzmieniem automatu perkusyjnego wyznaczają subtelny rytm utworu. Płyta zaczyna się naprawdę wspaniale. Na tym tle blado wypada prosty, popowy "Strangelove". Zawsze uważałem, że to najsłabsze nagranie na płycie, wyraźnie odstające od reszty. Ale to właśnie "Strangelove" został wyznaczony jako singiel promujący album. Dzięki komopozycji "Sacred" wracamy na wyższy level. Utwór brzmi zupełnie tak, jakby to była kolejna ballada Gore'a. Wprawdzie po spokojnym początku, nagranie zyskuje więcej dynamizmu, ale śpiew Gahana jest subtelniejszy, bardziej zamglony, a w tle robotę robią delikatne efekty syntetyczne. Jeszcze piękniej robi się przy "Little 15". Choć tekst jest kontrowesyjny, to pod względem muzycznym to piękna ballada, o dziwo znowu śpiewana przez Gahana. Jego głos jest jednak bardziej emocjonalny i zdecydowany niż w przypadku "Sacred". W nagraniu głównym instrumentem jest powracający fortepian, który uwzniośla utwór. Syntezatorowe efekty budują nastrój zadumy a czasami grozy i napięcia. Nie ma tutaj beatu automatu perkusyjnego. Według mnie to jeden z piękniejszych utworów Depeche Mode w ogóle. Choć nie miał być singlem, to został wydany we Francji i jako singiel z importu trafił na brytyjską listę przebojów docierając tam do 60. miejsca. "Behind the Wheel" to trzeci singiel promujący płytę. W tym utworze słychać już jak kształtuje się nowy styl elektroniczny muzyki Depeche Mode, który w pełni ujawni się na następnym albumie pt. "Violator". To już nie jest ani synth-pop, ani tym bardziej "new romantic". "Behind the Wheel" opiera sie na sekwencjonowanym beacie automatu perkusyjnego, który ma charakter transowy oraz wsparty jest syntetycznym dźwiękiem, który kształtuje melodię i wprowadza atmosferę melancholii. W drugiej minucie wchodzi łagodny śpiew Gahana. To jest coś w rodzaju "synth-popu drogi", zgodnie z tytułem zresztą. Nic dziwnego, że wideoklip przedstawia jadącego Gahana z kobietą na skuterze. Po tym tanecznym, ale mrocznym fragmencie następuje kolejna ballada śpiewana przez Gore'a. "I Want You Now" to typowa piękna, melancholijna pieśń Gore'a. Dla tych, którzy kochają śpiewane przez niego utwory, to kolejny wspaniały fragment płyty. "I Want You Now" przechodzi niezauważenie w bardziej esperymentalny, ale mroczny i atmosferyczny "To Have And To Hold" z poważnym, podniosłym wokalem Gahana. Ten z kolei przeradza się w dynamiczny, silniej zrytmizowany "Nothing". Wymienione nagrania tworzą rodzaj elektronicznej suity. Przypomina się w tym miejscu niesamowita atmosfera z "Black Celebration". Całość kończy niepokojący "Pimpf", w którym partie fortepianowe łączą się z samplowanymi, niepokojącymi śpiewami chóralnymi, które narastają a następnie gasną przed końcem utworu. Ostatnie dwie minuty "Pimpf" to delikatne efekty syntetyczne, które zamykają album w wersji winylowej. W wydaniu kompaktowym otrzymujemy jeszcze "Agent Orange", znowu z wyrazistym motywem fortepianowym, ale nie pozbawiony beatu automatu perkusyjnego, który jest sekwencjonowany w wolnym tempie. W tle unoszą się efekty syntetyczne różnego pochodzenia. Mamy też "Never Let Me Down Again" i "To Have And To Hold" w innych miksach oraz miks utworu nie występującego w podstawowym zestawie "Pleasure, Little Treasure". Ten ostatni zupełnie mnie nie przekonuje, jest za prosty, denerwujący, psuje atmosferę zakończenia "Music for the Masses". Moim zdaniem słuchanie płyty lepiej zakończyć na "Pimpf", ewentualnie zahaczając jeszcze o "Agent Orange". Wprawdzie remiksy "Never Let Me Down Again" i "To Have And To Hold" też są ciekawe, ale mimo wszystko rozbijają klimat finału płyty. Gdy album ukazał się, uważałem go za doskonały, z jednym gorszym fragmentem ("Strangelove"). Zastanawiałem się wtedy, która płyta jest lepsza - "Black Celebration" czy "Music for the Masses"? Były takie chwile, że skłaniałem się bardziej w stronę "Music for the Masses". W późniejszym czasie już tak nie ceniłem płyty, ale gdy przesłuchiwałem ją teraz, by napisać nową opinię na temat albumu, to znowu dostrzegam wspaniałość wydawnictwa. I nawet "Strangelove" okazuje się nie takie złe. [10/10] Andrzej Korasiewicz19.04.2024 r.
Depeche Mode - Some Great Reward1984 Mute 1. Something To Do 3:482. Lie To Me 5:043. People Are People 3:524. It Doesn't Matter 4:455. Stories Of Old 3:146. Somebody 4:277. Master And Servant 4:138. If You Want 4:419. Blasphemous Rumours 6:22 Na "Construction Time Again" [czytaj recenzję >>] muzycy Depeche Mode zaczęli używać samplera i bawić się z przetwarzaniem dźwięków. Znaczny postęp w zakresie sposobu tworzenia muzyki nie szedł w parze z jakością kompozycji, które straciły na przebojowości i chwytliwości. Zostało to naprawione na następnej płycie pt. "Some Great Reward", która od pierwszego taktu "Something To Do" nie daje ani chwili wytchnienia. Szybki, mechaniczny beat automatu perkusyjnego, dynamiczny wokal Gahana, z wstawkami Gore'a powtarzającego tytuł, od początku napędzają pozytywnie płytę. W tle słychać przetworzone dźwięki syntetyczne. W kolejnym utworze "Lie To Me", choć tempo jest trochę wolniejsze, to płyta nie traci nic na swojej dynamice. Beat automatu perkusyjnego brzmi bardziej miękko, a rytmika jest nieco połamana. Gahan w pewny siebie sposób śpiewa i chwytliwie deklamuje tytułowy wers. To niezwykle wciągający i przebojowy utwór, po którym następuje wielki hit "People Are People". W "People Are People" słyszymy charakterystyczne industrialne efekty przypominające uderzenia młota pneumatycznego, zagęszczone innymi syntetycznymi dźwiękami, po których od razu wchodzi refren z tytułową frazą "People Are People". Słuchałem tego nagrania niezliczoną ilość razy i nigdy nie poczułem się nim znudzony. Jeśli ktoś nie dał się wciągnąć w muzykę na "Some Great Reward" dzięki pierwszym dwóm utworom, to po "People Are People" szczękę na pewno musiał już zbierać z podłogi. Gdy usłyszałem utwór na Liście Przebojów Programu Trzeciego, gdzie doszedł do 2. miejsca, to właśnie musiałem robić. Ultravox był nadal moim ulubionym zespołem "elektronicznym", ale "People Are People", "Master And Servant" i w końcu płyta "Some Great Reward" spowodowały, że Depeche Mode znacznie awansował w moim rankingu. Dopiero czwarty utwór na płycie pt. "It Doesn't Matter" przynosi wyraźne zwolnienie. Piosenka wykonywana jest przez Martina Gore'a i o ile ogólnie jestem fanem śpiewanych przez niego utworów, to ten wypada blado. Kompozycja jest wolna, w tle słychać dziwne dźwięki syntetyczne, które nie budują nastroju. Po tak świetnych numerach jak "Something To Do", "Lie To Me", czy "People Are People", "It Doesn't Matter" brzmi wręcz irytująco. Rozpędzona maszyna zatrzymała się i to nie na pięknej, romantycznej balladzie, ale na dziwnym, nieco pokracznym nagraniu nie pasującym do zawartości wydawnictwa. Moim zdaniem to najsłabszy moment płyty. Dzięki "Stories Of Old" wracamy jednak na właściwe tory. Nagranie nie jest demonem szybkości, ale wolno rozwijająca się dynamika utworu i chwytliwy śpiew Gahana wciągają. Po nim wracamy do piosenki śpiewanej przez Gore'a. Tym razem mamy jednak do czynienia z piękną, nastrojową balladą "Somebody". Utwór został wydany na singlu i zaśpiewany przez Gore'a solo z towarzyszeniem fortepianu. Wiem, że nie wszyscy lubią ballady Gore'a, ale ja zakochałem się w "Somebody" od pierwszej chwili. Żeby nie było za słodko, od razu po nim następuje silne uderzenie w postaci drugiego największego hitu, singlowego "Master And Servant". Dynamiczny, przebojowy, z wieloma samplowanymi dźwiękami różnego pochodzenia, chwytliwym refrenem i kontrowersyjną tematyką S&M - to wszystko sprawia, że płyta odzyskuje właściwy rytm. Po nim jest "If You Want", jedyny utwór napisany na płytę przez Alana Wildera, sympatyczny, nieco bardziej motoryczny, mniej popowy. Na koniec umieszczony jest singlowy "Blasphemous Rumours", który zupełnie nie brzmi jak przebój. Warstwa liryczna jest zawoalowaną krytyką religii. Instrumentalnie nagranie przynosi wiele samplowanych dźwięków i jest wzbogacone o syntetyczne efekty, które na pewno nie upraszczają nagrania. Brakuje tutaj chwytliwego refrenu i czegoś co sprawiałoby, że utwór miałby szansę stać się przebojem. W Polsce nim się nie stał, w Wielkiej Brytanii też nie odniósł oszałamiającego sukcesu, mimo że został wydany jako podwójny singiel wraz z "Somebody". "Some Great Reward", który był częściowo nagrywany w niemieckim studiu w Berlinie, jest rozwinięciem pomysłów z "Construction Time Again". Ale tutaj nie mamy już zabawy z dźwiękami. Album jest nagrany przez świadomych swoich możliwości muzyków, którzy wiedzą czego chcą. Martin Gore, autor prawie wszystkich kompozycji, stworzył dwa miażdżące przeboje - "People Are People" i "Master And Servant". Podobnych brakowało na poprzednim wydawnictwie. Industrialne efekty wzmacniają nagrania, ubarwiają je i wzbogacają a nie są efektem zabawy, prób i ćwiczeń jak było w przypadku "Construction Time Again". Świetny album, najlepszy aż do wydania "Black Celebration". [czytaj recenzję >>] [9.5/10] Andrzej Korasiewicz18.04.2024 r.
Depeche Mode - Construction Time Againr />1983 Mute 1. Love, In Itself 4:292. More Than A Party 4:453. Pipeline 5:544. Everything Counts 4:205. Two Minute Warning 4:146. Shame 3:517. The Landscape Is Changing 4:498. Told You So 4:269. And Then... 4:3510. Everything Counts (Reprise) 0:59 "Construction Time Again" to pierwszy album Depeche Mode, który przedstawia jakąś zwartą koncepcję artystyczną. Na płycie debiutuje również jako pełnoprawny członek zespołu Alan Wilder, który w dodatku jest autorem dwóch utworów - "Two Minute Warning" i "The Landscape Is Changing". Żeby zyskać uznanie dziennikarzy muzycznych, którzy na twórców pop patrzyli przez pryzmat zaangażowania politycznego lub jego braku, zmiany zachodzą też w warstwie lirycznej. Wykonawcy, którzy śpiewali o miłości i zwykłych sprawach życia codziennego nie byli poważnie traktowani przez brytyjską krytykę. Dziennikarze w swojej masie sprzeciwiali się rządom Margaret Thatcher, wspierali lewicową Partię Pracy oraz poglądy socjalistyczne. "Construction Time Again" w sferze muzycznej jest zwrotem w stronę samplingu i stosowania efektów industrialnych a w warstwie lirycznej jest mrugnięciem okiem w stronę zaangażowanych politycznie krytyków muzycznych. Oficjalna wersja zmiany tematyki tekstów na płycie jest jednak taka, że Gore przejął się biedą podczas podróży do Tajlandii. A skąd wzięło się zainteresowanie Depeche Mode industrialem? W styczniu 1983 roku Martin Gore wziął udział w koncercie Einstürzende Neubauten, co go tak zafrapowało, że postanowił zastosować podobną metodę do nagrywania muzyki przygotowywanej na najnowszą płytę Depeche Mode. Dzięki zastosowaniu syntezatora o nazwie Synclavier, który umożliwiał próbkowanie dźwięku a następnie manipulowanie nim, panowie rzucili się w wir eksperymentowania z dźwiękami wydobywanymi z najprzeróżniejszych przedmiotów a także otoczenia. Efekty najlepiej słyszalne są w utworze "Pipeline". Płyta zaczyna się jednak od drugiego singla "wykrojonego" z albumu pt. "Love, In Itself", który w ogólnym wydźwięku brzmi bardziej typowo dla wcześniejszych dokonań DM, przebojowo i lekko melancholijnie. "More Than A Party" to utwór z szybkim, "ciętym" beatem automatu perkusyjnego, twardymi akordami syntezatorowymi i szorstkim wokalem Gahana. Tu już nic nie zostało z romantyzmu "A Broken Frame". Dalej jest wspomniany industrialny "Pipeline". "Everything Counts" to największy przebój z płyty, który dotarł do 6. miejsca brytyjskiej listy przebojów. Nie doceniałem kiedyś tego utworu, bo wydawał mi się, paradoksalnie, zupełnie nieprzebojowy. Dzisiaj to jeden z tych, do których najchętniej wracam. "Two Minute Warning" to utwór Alana Wildera, który ma prosty, miarowy beat automatu perkusyjnego wzbogacony odgłosami syntetycznymi w tle oraz zmiennym w tonacji wokalem Gahana - raz spokojnym, przytłumionym, w innym miejscu pełnym i otwartym. Moim zdaniem nagranie nie przykuwa szczególnie uwagi. Ładnym, miłym dla ucha jest utwór "Shame" śpiewany na zmianę przez Gahana i Gore'a. Miękki wokal tego drugiego tradycyjnie łagodzi brzmienie i wprowadza trochę melancholii i romantyzmu. "The Landscape Is Changing" to znowu Wilder w akcji i moim zdaniem podobny poziom jak w przypadku "Two Minute Warning". Jest przeciętnie i bez większych emocji, choć nagranie dobrze wpisuje się w ogólną koncepcję albumu. "Told You So" rozpoczyna się syntetycznym zgiełkiem, który zostaje opanowany najpierw przez szybszy beat automatu perkusyjnego, a później wyraziste akordy syntezatorowe. Po nich pojawia się łagodny, ale dynamiczny wokal Gahana z chwytliwym refrenem. Płytę kończy spokojniejszy "And Then...", po którym następuje już tylko minutowa repryza "Everything Counts". Płyta była nagrywana w Garden Studios Johna Foxxa w Londynie. Przy pracy nad nią pomagał Gareth Jones, który współpracował wcześniej m.in. z Foxxem przy jego przełomowej płycie "Metamatic" (1980) [czytaj recenzję >>] . Jones początkowo nie chciał pracować dla Depeche Mode, który był postrzegany jako tandetna młodzieżowa formacja, która jest dostarczycielem prostego synth-popu. Przekonał go fakt, że DM jest pod opieką Daniela Millera, którego szanował za osiągnięcia jeszcze jako The Normal. Nie wiem czy dla fanów industrialu płyta jest bardziej przekonywająca niż inne pozycje z dyskografii zespołu. Mimo zastosowanego samplingu i użycia przetworzonych dźwięków, poza utworem "Pipeline", najbliższym czegoś co można nazwać industrialnym synth-popem, obok industrialu muzyka na "Construction Time Again" nawet nie stała. Na pewno instrumentalnie i koncepcyjnie płyta jest na wyższym poziomie niż dwie poprzednie. Mimo wszystko kompozycje są moim zdaniem bardziej toporne, a brzmienie bardzo specyficzne, które nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie nie przypadło, choć znam takich, którzy uważają album za jeden z lepszych w dyskografii zespołu. Przyznam, że choć doceniam próbę wyjścia z synth-popowego schematu, to zwyczajnie nie lubię i nigdy nie lubiłem "Construction Time Again". Według mnie brzmi sucho, sztywno, szorstko, bez głębi. Wprawdzie nie ma tu wyraźnie słabszych utworów, ale nie ma też jednoznacznych killerów. Skoro za taki, w największym stopniu uchodzi "Everything Counts", do którego bardzo długo przekonywałem się, to najlepiej dowodzi słabszej formy jeśli chodzi o jakość kompozycji na płycie. Moim zdaniem panowie za bardzo skupili się na zabawie z dźwiękiem a za mało czasu poświęcili na tworzenie dobrych kompozycji. Najbardziej do mnie przemawiają singlowe "Love, In Itself", "Everything Counts" a także "Shame" oraz "More Than A Party". Ale mimo wszystko nie są to utwory, które "kopią". Płyta jest równa, ale w żadnym momencie nie wbija mnie w fotel. [8/10] Andrzej Korasiewicz17.04.2024 r.
Depeche Mode - A Broken Framer />1982 Mute 1. Leave In Silence 4:512. My Secret Garden 4:473. Monument 3:164. Nothing To Fear 4:195. See You 4:336. Satellite 4:447. The Meaning Of Love 3:078. A Photograph Of You 3:049. Shouldn't Have Done That 3:1510. The Sun & The Rainfall 4:58 "A Broken Frame" wśród znacznej części fanów i krytyków cieszy się jeszcze gorszą reputacją niż "Speak & Spell" [czytaj recenzję >>] . Na albumie na pewno zaważył fakt, że jest to pierwsza płyta po niespodziewanym odejściu z zespołu Vince'a Clarke'a. Martin Gore próbuje tu na większą skalę swoich umiejętności kompozytorskich i wychodzi mu to różnie. Zespół stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości, porzucony przez dotychczasowego lidera, który określił stylistykę grupy. Przez to płyta ma charakter przejściowy. W pewnym stopniu jest to próba udowodnienia sobie, że bez Vince'a Clarke'a zespół nadal może istnieć. W kontekście dalszej kariery formacji jest to więc płyta niezwykle ważna, wręcz przełomowa, dzięki której Depeche Mode nie rozwiązał się i nagrywał dalej. W związku z tym coś w muzyce na "A Broken Frame" musi jednak być, skoro panowie odnieśli dzięki niej sukces komercyjny i kontynuowali swoją działalność po wydaniu albumu. Już pierwszy singiel nagrany bez Clarke'a, "See You" ze stycznia 1982 roku, odniósł większy sukces komercyjny niż jakikolwiek wcześniejszy, osiągając 6. miejsce na brytyjskiej listy przebojów. Co więcej, utwór w niewielkim stopniu przypomina proste, syntezatorowe recepty stosowane przez Clarke'a na "Speak & Spell". "See You" rozpoczyna się intrygującym pulsem syntezatora basowego, na który nałożone są wyższe akordy syntezatorowe oraz delikatniejszy, nieco schowany beat automatu perkusyjnego. Śpiew Gahana nie jest krzykliwy, ale subtelny i melancholijny. Dzięki temu ogólny wydźwięk utworu jest mroczniejszy i bardziej intrygujący. Według mnie to jedno z lepszych nagrań wczesnego Depeche Mode. Podobnie świetny jest trzeci singiel pt. "Leave In Silence", od którego płyta się rozpoczyna. Pisałem już o obu kompozycjach przy okazji opisywania składanki "The Singles 81 → 85" [czytaj recenzję >>] . Bardzo dobry jest też numer kończący płytę "The Sun & the Rainfall". On również należy do czołówki moich ulubionych nagrań Depeche Mode. Rytmiczny, selektywny, ale nieagresywny beat automatu perkusyjnego jest wiodącym motywem utworu. Na niego nałożone są delikatne melodie syntezatorowe, które rozwijają się w tle a także łagodny, nieco zamglony wokal Gahana. Wokalista na tej płycie w wielu miejscach śpiewa zupełnie jak nie on. Bardziej melancholijnie, subtelnie. Większość nagrań z albumu ma zresztą taki wydźwięk, dzięki czemu w największym stopniu zbliża to muzykę Depeche Mode do "new romantic". Jeśli można kiedykolwiek ten termin zastosować do zespołu, to właśnie na "A Broken Frame". Niestety, podobnie jak w przypadku debiutu, "A Broken Frame" jest płytą nierówną. "Leave In Silence", "See You", "The Sun & The Rainfall" o romantycznych inklinacjach, to według mnie najlepsze numery z płyty. To one pokazują nowy kierunek rozwoju, który jednak nie będzie kontynuowany na następnym albumie "Construction Time Again", bo panowie bardziej zainteresowani okażą się dźwiękami przemysłowymi. Jednak melancholijne echa "Leave In Silence", "See You", "The Sun & The Rainfall" będą jeszcze wracały, chociażby przy okazji "Black Celebration". Oprócz utworów świetnych, na "A Broken Frame" mamy też te gorsze, np. prosty i nieciekawy "A Photograph Of You". Singlowy "The Meaning Of Love" jest trochę lepszy, ale oba nagrania próbują nawiązywać łączność z prostotą "Speak & Spell". Jeśli to się udaje, to niestety w zakresie tych gorszych fragmentów debiutu. W sposób trochę niewydarzony zaczyna się drugi utwór na płycie pt. "My Secret Garden". Ma on jednak chwytliwy refren i ładną, powracającą melodię na syntezatorze w tle a także bardziej drapieżne akordy syntezatorowe, które urozmaicają nagranie. "Monument" brzmi bardziej eksperymentalnie, ale słuchając tego po czterdziestu latach ciężko znaleźć w nim jakiś punkt zaczepienia. Na plus wypada jedynie chwytliwy refren. Udany jest instrumentalny "Nothing To Fear", który opiera się na ładnej, wiodącej melodii syntezatorowej. "Satellite", choć ma chwytliwy refren, to brzmi topornie i mało finezyjnie. Z kolei "Shouldn't Have Done That" to subtelna ballada pozbawiona agresywnego beatu automatu perkusyjnego, śpiewana wspólnie przez Gore'a i Gahana. Utwór ładnie wprowadza do świetnego i kończącego wydawnictwo "The Sun & the Rainfall". Największą wadą płyty jest to, że poszczególne utwory nie pasują do siebie i nie tworzą żadnej całości ani w zakresie ogólniejszej koncepcji, ani nawet stylistyki. Z płyty wyłania się chaos, choć te kilka perełek ratują album. Z drugiej strony nawet te gorsze momenty mają w sobie pewien rodzaj chwytliwości. "A Broken Frame" na pewno nie jest arcydziełem. To płyta nierówna, z wyraźnie słabszymi momentami, ale te lepsze błyszczą niezwykłą barwą. Mnie odpowiada romantyczne brzmienie płyty, najbliższe stylistyce "new romantic". Szkoda, że zespół poszedł na kolejnym wydawnictwie w innym kierunku. [8/10] Andrzej Korasiewicz16.04.2024 r.