Relacje z koncertów

Zaobserwuj nas

Múm, Borko, 01.03.2008 r., Fabryka Trzciny, Warszawa

Múm, Borko, 01.03.2008 r., Fabryka Trzciny, Warszawa

Za co tak naprawdę czuje się sympatię do zespołu Múm? Słuchając ich płyt dochodzi się czasem do wniosku, zresztą podobnie jak w przypadku Sigur Ros, że Islandia to kraina, w której za nic w świecie nie chciałoby się mieszkać. Nie bez kozery jest tam zresztą największy odsetek samobójstw na całym globie. Owe płyty jakoś nie wciągają – owszem, takie „Summer Make Good” jest miłe, ale w zasadzie do niczego innego się nie nadaje, jak tylko do delikatnej drzemki w niedzielne popołudnie. Do Múm czuje się zatem sympatię za koncerty, bo te dowodzą, że w tym smutnym kraju mieszkają jednak ludzie, którzy potrafią, lubią i chcą się bawić.

Na dzień dobry uderzyła mnie frekwencja w Fabryce Trzciny. Klub ten, bądź co bądź fantastycznie urządzony, nie napotkał takiego naporu publiki nawet podczas koncertu Midge Ure’a. Okazało się, że Múm to w Polsce zespół bardzo popularny, choć z dostępnością ich płyt jest kiepsko. Do dania głównego rozgrzewał projekt Borko, złożony z kilku członków Múm, który zaprezentował poplątany soft-folkowo-countrowy rock, który pomimo ciepłego przyjęcia, niczym szczególnym się nie wyróżnił. No, może poza faktem, że muzycy ubrani byli jak klony Ferdka Kiepskiego, ale cytując wokalistę myśleli, „że jest to w Polsce strój narodowy” (sic!).

Przy wyjściu Múm doznać można było czegoś w rodzaju totalnej rezygnacji. Na scenie pojawił się bowiem facet o posępnej minie, z malutką gitarką i zapowiedział, że „to będzie piosenka o Księżycu” po czym gitarka zaczęła robić „plum plum”, klawisze „dum dum” a facet paszczą „bum bum”. Dzięki Bogu, że do piwa nie dodawali żyletek marki polsilver, bo bylibyśmy świadkami co najmniej kilkudziesięciu zgonów na czele z wokalistą. Jakież było miłe zaskoczenie, gdy wraz z pojawieniem się dwóch pań śpiewających i grających na przeróżnych instrumentach, muzyka stała się skoczna i cholernie żywiołowa. Panie tańczyły, grały, śpiewały, a wszyscy mieli na twarzach błogi uśmiech. Repertuarowo zagrali chyba całą „Go Go Smear The Poison Ivy” – ostatnią płytę zespołu, która do słuchania w domu nadaje się dość średnio, za to szalenie zyskuje przy zetknięciu się z nią na żywo. Okazuje się, że ci ludzie mają poczucie humoru! Wplecenie w jeden z kawałków hitu Kiss „I Was Made For Loving U Baby” jest tego największym dowodem. Zresztą, widać było po minach, że zespół bawi się doskonale, dawno nie widziałem tak żywiołowo reagującej publiki.

Wirtuozeria to to na pewno nie jest. Muzyczne powalenie na kolana też nie. Ale jeśli ktoś był w podobnej sytuacji do mnie i oczekiwał po tym występie serii smętów nie do zniesienia, to mile został zaskoczony. I choć niektóre dzieła Múm wydają się być zbyt minimalistyczne, to na żywo było tych instrumentów momentami nawet za dużo! Niemniej jeśli tak mają wyglądać koncerty kapel postrzeganych jako depresyjno-melancholijno-smęciarskie, to poproszę ich znacznie więcej. Na zmianę zdania i koncertowy fun nigdy nie jest bowiem za późno.

Mateusz Rękawek
15.03.2008 r.