Ultravox - Vienna1980 Chrysalis 1. Astradyne 7:072. New Europeans 4:003. Private Lives 4:064. Passing Strangers 3:495. Sleepwalk 3:106. Mr. X 6:337. Western Promise 5:448. Vienna 4:529. All Stood Still 4:23 Ultravox był w 1979 roku na skraju likwidacji. Najpierw wytwórnia Island w 1978 roku postanowiła nie kontynuować współpracy z zespołem. Grupa wprawdzie sama sfinansowała trasę koncertową po USA w roku następnym, ale zakończyła się ona odejściem z zespołu lidera Johna Foxxa i gitarzysty Robina Simona. Wydawało się, że historia zespołu dobiegła końca. W tym czasie w Londynie szlaki przecierała jednak nowa estetyka modowa i muzyczna, która narodziła się w klubie Blitz. Jej częścią stał się projekt studyjny pn. Visage, w którym spotkali się klawiszowiec Ultravox Billy Currie i wokalista oraz gitarzysta Midge Ure. Panom tak świetnie się współpracowało, że Currie postanowił zaprosić Ure'a do Ultravox. Podobno muzycy od razu poczuli pozytywną energię, dzięki której uwierzyli, że Ultravox ma szansę przetrwać. W lutym 1980 roku panowie weszli do studia w Londynie i nagrali materiał na nową płytę. Album nazwany "Vienna" ukazał się w lipcu tego samego roku. Kluczową rolę w osiągnięciu odpowiedniego brzmienia "Vienny" odegrał nie kto inny, jak Conny Plank, który wyprodukował ją w swoim studiu w Niemczech. Ten sam Plank, który pomógł Kraftwerk stworzyć ich charakterystyczne brzmienie syntezatorowe. Autorem fotografii na okładce płyty jest zmarły niedawno Brian Griffin, który później odpowiadał m.in. za najsłynniejsze okładki Depeche Mode. Album zaczyna się od stukającego dźwięku syntetycznego, w którego tle wolno pojawiają się przestrzenne pasaże syntezatorowe a w końcu uderza bit perkusyjny. Na plan pierwszy wysuwa się soczysty dźwięk syntezatora, który wytycza główną melodię "Astradyne". Ten długi, siedmiominutowy, instrumentalny utwór doskonale wprowadza w stylistykę albumu, z dominującymi syntezatorami o różnorodnej fakturze. W drugiej części nagrania syntezatorowe harmonie stają się bardziej chropawe i ostre, nie niwecząc przy tym romantycznego nastroju kompozycji. „New Europeans” wyłania się wprost z "Astradyne" atakując mocnym riffem gitarowym, poprawionym po chwili tak samo drapieżnym akordem syntezatorowym. W tle słychać basowy puls syntezatora, są miarowe uderzenia perkusji Warrena Canna i melancholijny głos Midge Ure'a. Utwór jest dynamiczny i prący do przodu. Mimo niemal hard rockowego riffu gitarowego i chropawych syntezatorów, w tle pobrzmiewają również partie fortepianowe. Od spokojnego fortepianowego wstępu zaczyna się też "Private Lives", ale już po dwudziestu sekundach słyszymy dominujący ostry riff syntezatorowy wzmocniony gitarowym tłem. Dynamika utworu nabiera rozpędu dzięki perkusji Warrena Canna. Midge Ure śpiewa tym razem bardziej zdecydowanie i twardo. Cały czas powracają jednak partie fortepianowe a w tle pobrzmiewają syntezatorowe tła. Charakter kompozycji nadaje jednak wiodący, drapieżny riff syntezatorowy. Tak, to jest właśnie "nowy romantyzm". Dzięki "Passing Strangers" płyta nie traci nic na swojej dynamice. Utwór jest jednak łagodniejszy, Midge Ure śpiewa romantyczniej a tła syntezatorowe są bardziej stonowane. Znowu powracają gitarowe riffy, ale są bardziej schowane za główną melodią, którą wytyczają głos prowadzący Midge Ure'a i chórki Chrisa Crossa. Dzięki "Sleepwalk" płyta wyraźnie skręca w stronę kraftwerkową i futurystyczną. Głównym elementem utworu jest dynamiczny bit perkusyjny i pulsujący bas syntezatorowy, na który ponownie nakładają się drapieżne riffy syntezatorowe krążące we wszystkie strony. Ten schemat będzie jeszcze powracał wielokrotnie na płycie. Midge Ure śpiewa w "Sleepwalk" wyraźnie i dokładnie, ale tytułowy refren jest "dosadnie szeptany". "Mr. X" to już utwór w klasycznym kraftwerkowym stylu śpiewany w oszczędnej, nieco robotycznej manierze przez perkusistę Warrena Canna. Rytmiczny, mechaniczny bit automatu perkusyjnego, miarowy puls syntezatora i wijące się akordy syntezatorowe w tle. Ultravox to gra czy Kraftwerk? "Western Promise" zaczyna się od wiercącego dźwięku syntetycznego, w tle którego słychać delikatne pasaże syntezatorowe, które z każdą sekundą nabierają mocy i wyrazistości. Rytm perkusyjny nadaje utworowi dynamiki, a wokół niego okręcają się syntezatorowe harmonie. W trzeciej minucie wchodzi chwytliwy, ale lekko "horrorystyczny" wokal Midge Ure'a oraz takie same efekty syntetyczne w tle. Nagranie jest aż gorące od dynamiki. Za chwilę kompozycja wraca do pierwotnego bitu perkusyjnego z okręcającymi się wokół niego akordami syntezatorowymi. I tak sytuacja powtarza się aż do finału, z którego wyłania się wolny, pulsujący rytm automatu perkusyjnego utworu tytułowego. Słynna "Vienna" okazała się największym brytyjskim przebojem zespołu osiągając drugie miejsce tamtejszej listy sprzedaży singli. W Belgii, Irlandii i Holandii utwór dotarł na sam szczyt. Na urok muzyki Ultravox odporne okazały się tylko Stany Zjednoczone, gdzie nie tylko ten utwór i płyta, z której pochodzi nie zostały zauważone. Ultravox nie odniósł tam nigdy najmniejszego sukcesu komercyjnego. Zamysłem autorów "Vienna" było stworzenie futurystycznego nagrania, które miało brzmieć, jakby zostało napisane przez romantycznego kompozytora z końca XIX wieku. I to udało się znakomicie. W kompozycji słyszymy niezwykłe połączenie dźwięków futurystycznych, klasycznego fortepianu i smyczków. Wszystko stworzone syntetycznie i według wówczas najnowocześniejszej recepty. Mimo upływu ponad czterdziestu lat moim zdaniem to nadal nieśmiertelny klasyk, choć mało ceniony przez młodsze pokolenia. Z mojego rozeznania wynika nawet, że większość roczników urodzonych po 1980 roku nie tylko nie kojarzy tego utworu, ale w ogóle nazwy Ultravox... Płytę kończy "All Stood Still" o niemal punkowej dynamice i świdrujących riffach syntezatorowych oraz mocnych, hard rockowych partiach gitarowych. Ważnym elementem jest też dynamiczny bit perkusyjny oraz pulsujący bas syntezatorowy. Świetne zakończenie genialnej płyty. Ocena może być tylko jedna - najwyższa. Album był już kilka razy wznawiany na CD. Wydanie z 2000 roku przyniosło cztery utwory bonusowe i wideoklip "Vienna". Jako uzupełnienie umieszczono utwór "Waiting", pochodzący ze strony B singla Sleepwalk" a także "Passionate Reply" i "Herr X", niemieckojęzyczną wersję utworu "Mr. X", które znalazły się wcześniej na maksisinglu "Vienna". Jest też "Alles Klar" ze strony B singla "All Stood Still". Istnieje również dwupłytowa wersja "Vienna" z 2008 roku wydana w serii "Remastered Definitive Edition". Najbardziej atrakcyjna jest jednak edycja z 2020 roku, która ukazała się na czterdziestolecie albumu. Na to wydawnictwo złożyło się aż sześć krążków. Znajdziemy tutaj dysk z podstawową wersją płyty. Na drugim dysku jest nowy miks albumu wykonany przez Stevena Wilsona wraz z czterema dodatkowymi utworami ze stron B singli. Na trzecim dysku są oryginalne wersje utworów z drugich stron singli, wraz z wersjami singlowymi nagrań pochodzących z płyty a także nagrania koncertowe, w tym takie rarytasy jak: "Face to Face", "King's Lead Hat" czy "Keep Talking". Jest również dysk czwarty, na którym znajdziemy pierwotne wersje, w tym instrumentalne, nagrań, które znalazły swój ostateczny kształt na płycie "Vienna". Najbardziej ciekawy jest dysk piąty, na którym jest koncert zespołu z "St. Albans" z 1980 roku. W wykonaniu Midge Ure'a słyszymy tutaj utwory z repertuaru Ultravox z czasów Johna Foxxa - "Hiroshima Mon Amour", "Slow Motion" czy "Quiet Men". To, gdyby ktoś ktoś miał wątpliwości, czy Ultravox Foxxa łączy coś z Ultravox Midge Ure'a. Na deser jest jeszcze dysk szósty, tym razem DVD, z miksem przestrzennym albumu w wersji 5.1. Świetne wydanie, choć nie tanie. "Vienna" to płyta-pomnik nowego romantyzmu i klasycznego nowofalowego synth-popu. Dla mnie album nieśmiertelny, który pozostanie ze mną na zawsze. [10/10] Andrzej Korasiewicz07.05.2024 r.
Recenzje
Pet Shop Boys - Nonetheless2024 Parlophone 1. Loneliness 5:372. Feel 5:023. Why Am I Dancing? 3:334. New London Boy 4:535. Dancing Star 3:026. A New Bohemia 4:017. The Schlager Hit Parade 3:298. The Secret of Happiness 5:259. Bullet for Narcissus 3:5110. Love Is the Law 5:00 Jestem sympatykiem Pet Shop Boys, który uważa, że PSB skończył się na płycie "Actually" (1987). Lubię jeszcze "Introspective" (1988), choć stylistycznie to już nie był "mój" zespół. Doceniam próbę nagrania czegoś poważniejszego na "Behaviour" (1990), ale to nie jest moja stylistyka. Z kolejnych albumów po 1990 roku mogę wyciągać pojedyncze utwory, ale w całości najbliżej mi do "Fundamental" (2006). Albumy "Please" i "Actually" według mnie były idealnym pomostem między post-noworomantycznym synth-popem i disco. Przewaga była jednak tego pierwszego, do tego dochodziły dobre, chwytliwe kompozycje, które natychmiast podbijały listy przebojów. Mimo tego, że mieliśmy do czynienia ze świetnym, ale jednak tylko popem, to tego się świetnie słuchało i miało swoją jakość. Już na "Introspective" formacja odeszła od brzmienia, dzięki któremu zdobyła sobie sympatię również miłośników "new romantic". Na płycie dominowała prosta muzyka taneczna z dyskotekowym rytmem. Na "Behaviour" panowie postanowili udowodnić, że potrafią grać muzykę bardziej ambitną, spokojniejszą i stonowaną, ale na płycie brakowało chwytliwych przebojów. Najbardziej przebojowe - "How Can You Expect to Be Taken Seriously" i "So Hard" - nie dorównywały starszym hitom w rodzaju "Suburbia" czy "Rent". Ale i tak to były lata świetlne od tego, co nastąpiło później. Po 1990 roku grupa całkiem spadła w otchłań muzyki prostej i banalnej, urozmaicając kolejne płyty ckliwymi balladkami i do dzisiaj w tym stanie tkwi. Dyskotekowy cover "Go West" jest dla mnie do dzisiaj świadectwem złego gustu panów z Pet Shop Boys i znacznego obniżenia przez nich standardów. Niestety, ale "Nonetheless" nie odbiega od tego schematu. Już rozpoczynający album utwór pt. "Loneliness", który był pierwszym singlem ją promującym, jest dość nijakim numerem utrzymanym w duchu prostego disco. W stosunku do niektórych bardziej dynamicznych pozycji z dyskografii PSB, nowy album w przeważającej większości, zawiera ckliwe i przesłodzone ballady. Jest też kiepskiej jakości disco, ale w mniejszym stężeniu. Na "Nonetheless" są jaśniejsze punkty, ale nawiązujący do lepszych czasów PSB utwór pt. "New London Boy" brzmi jedynie jak marna kopia "West End Girls". Podobać może się singlowy "Dancing Star", który oparty jest o basowy puls syntezatora. Nagranie natychmiast uruchamia wpomnienia związane z takimi hitami jak "Suburbia". Ale to wszystko, co mogę powiedzieć dobrego o nowej płycie duetu. Pozostałe utwory to mieszanka beznadziejnie ckliwych i przesłodzonych ballad ("A New Bohemia", "The Secret of Happiness") oraz marnej jakości disco ("The Schlager Hit Parade", "Bullet for Narcissus"). Neil Tennant skrytykował ostatnio twórczość Taylor Swift pytając się, gdzie u niej utwory na miarę "Billy Jean" Michaela Jacksona czy nawet "Karma Chamaleon" Culture Club. W pełni zgadzam się z jego poglądami na temat popularności Taylor Swiftt, która ma się nijak do jakości jej hitów. Niestety, co najmniej od trzydziestu lat, Tennant mógłby tę krytykę zastosować również do swojej twórczości. "Nonetheless" to kolejne potwierdzenie tego smutnego faktu. Płyta jest nieciekawa i tego przekonania nie zmieni nawet wspomniany "Dancing Star", który, gdy zapowiadał album, wlał we mnie początkowo nadzieję, że może panowie nagrają coś na miarę choćby "Introspective". Ale zgasła ona po wysłuchaniu całej płyty. To album tylko dla wiernych fanów Pet Shop Boys, szczególnie tych, którzy dołączyli do grona miłośników PSB w latach 90. Ale i tego nie jestem pewien, bo na "Nonetheless" brakuje nie tylko "oldskulowego" klimatu, ale przede wszystkim solidnych kompozycji. [6.5/10] Andrzej Korasiewicz26.04.2024 r.
Midge Ure - Soundtrack 1978 - 20192019 Chrysalis CD 1 1. Midge Ure – Call Of The Wild (7" Version) 4:202. Midge Ure – Answers To Nothing (7" Version) 3:383. Ultravox – Dancing With Tears In My Eyes (7" Version) 4:094. Midge Ure – The Gift 5:095. Midge Ure – Wastelands (7" Version) 4:216. Midge Ure & Mick Karn – After A Fashion (7" Version) 4:007. Midge Ure – Remembrance Day 4:288. Midge Ure – No Regrets (7" Version) 4:029. Rich Kids – Marching Men 3:5210. Midge Ure – If I Was (7" Version) 4:5211. Band Electronica – Fade To Grey (2017 Version) 3:5512. Midge Ure – Dear God (7" Version) 5:0213. Midge Ure – The Man Who Sold The World 5:4314. Midge Ure – That Certain Smile (7" Version) 3:2515. Midge Ure Feat. Kate Bush– Sister & Brother (Alt. 7" Version) 4:4516. Ultravox – All In One Day (7" Version) 4:20 CD 2 1. Midge Ure – Become 4:022. Midge Ure – Touching Hearts And Skies 3:373. Midge Ure & Rusty Egan – Glorious (2019 Single Mix) 4:094. Midge Ure – Star Crossed 5:285. Midge Ure – You Move Me (Radio Edit) 4:076. Midge Ure – I Survived (Single Edit) 3:477. Midge Ure & Glenn Gregory – Personal Heaven 6:208. Midge Ure – Beneath A Spielberg Sky (7" Version) 4:299. Midge Ure – Breathe (7" Version) 4:1910. Midge Ure – Nevermore 2:5311. Midge Ure – Cold, Cold Heart (7" Version) 4:0712. Midge Ure – Let It Go? 6:2213. Midge Ure – I See Hope (In The Morning Light) (Edited Version) 5:2814. Schiller Feat. Midge Ure – Let It Rise 3:4615. Midge Ure Feat. Moby – Dark Dark Night (2019 Remix) 4:2216. Midge Ure – Vienna (Orchestrated Version) 5:07 DVD 1. Rich Kids – Marching Men 3:452. Midge Ure – No Regrets 4:053. Midge Ure & Mick Karn – After A Fashion 3:534. Midge Ure – If I Was 4:075. Midge Ure – That Certain Smile 3:256. Midge Ure – Call Of The Wild 3:477. Midge Ure – Answers To Nothing 3:338. Midge Ure – Dear God 4:589. Midge Ure – Cold Cold Heart 4:1010. Midge Ure – I See Hope (In The Morning Light) 4:2211. Midge Ure – Breathe 4:0712. Midge Ure – You Move Me 4:0713. Midge Ure – Beneath A Spielberg Sky 4:0214. Midge Ure – Become 4:0015. Schiller Feat. Midge Ure – Let It Rise (Live 2014) 4:5416. Midge Ure – Breathe (Orchestrated Version) 4:42 bonus 17. Band Electronica – Yellow Pearl/Passing Strangers (Live 2017) 7:3018. Band Electronica – Fade To Grey (Live 2017) 3:5919. Midge Ure – Vienna (Orchestrated Version) 5:1720. Midge Ure – Dancing With Tears In My Eyes (Orchestrated Version) 5:0521. Midge Ure – A Portrait Of ('The Gift' EPK 1985) 16:4522. Midge Ure – Answers: A Musical Biography (Documentary 1990) 49:0023. Midge Ure – Orchestral (The Making Of EPK 2017) 8:25 Wiele było dotychczas składanek prezentujących zarówno solowy dorobek Midge Ure'a, jak i łącznie przeboje Ultravox i Ure'a. Przeważnie były to jednak płyty powierzchowne, skierowane do tych, którzy chcą mieć najbardziej rozpoznawalne utwory Ure'a i Ultravox na jednej płycie. "Soundtrack 1978 - 2019" jest innym wydawnictwem, które powinno zainteresować sympatyków twórczości Ure'a ze względu na kilka unikatów a przede wszystkim z powodu zgromadzenia na osobnej płycie materiałów wideo dotyczących Midge Ure'a. Wadą wydawnictwa może być to, że nagrania nie są poukładane chronologicznie. "Soundtrack 1978 - 2019" w większości składa się z nagrań solowych Midge Ure'a lub pochodzących z innych aktywności Ure'a poza Ultravox. Nie wiedzieć czemu są jednak też dwa utwory Ultravox w wersjach singlowych - "Dancing With Tears In My Eyes" i "All In One Day". Oprócz tego na albumie mamy solowe przeboje Midge Ure'a, które nie znalazły się na regularnych płytach, ale znane były już z wcześniejszych składanek - "Call Of The Wild", "After A Fashion", "No Regrets". Są inne znane utwory z regularnych wydawnictw, w tym największe przeboje jak "If I Was". Znajdziemy też utwór pt. "Glorious", który Midge Ure nagrał razem z Rusty Eganem na solową płytę tego drugiego. Świetnie brzmiący utwór w stylu "noworomantycznym" przywołuje piękne wspomnienia. Nie da się tego powiedzieć o nowej wersji "Fade To Grey" z 2017 roku wykonanej przez Band Electronica, czyli formację, z którą Midge Ure występuje od wielu lat na żywo. Mamy też utwór "Personal Heaven" zagrany przez Midge Ure'a i Glenna Gregory, który pochodzi z albumu "Little Orphans" (2001) zawierającego wcześniej niepublikowane nagrania Ure'a. Warto dodać, że nagranie to zostało w 2007 roku ponownie nagrane przez formację X-Perience, która zrobiła to razem z Midge Urem. Poza tym na "Soundtrack 1978 - 2019" mamy przekrój przez całą twórczośc wykonawcy. Jest utwór "Dark Dark Night" nagrany z Mobym, jest "Vienna" w wersji z solowej płyty "Orchestrated" w aranżacji na orkiestrę i wiele innych atrakcji. Nagrania wydane na singlach, na składance znalazły się w wersjach singlowych. Jedną z zalet płyty jest umieszczenie na niej utworu "Marching Men" Rich Kids, czyli nowofalowego zespołu, w którym Midge Ure'a grał i śpiewał zanim dołączył do Ultravox. Formację współtworzył m.in. z Glenem Matlockiem (Sex Pistols) oraz Rusty Eganem, czyli późniejszym animatorem new romantic i współkreatorem wraz ze Stevem Strangem klubu Blitz a także Visage. To właśnie w Rich Kids panowie poznali się, dzięki temu Midge Ure trafił najpierw do Visage, a później do Ultravox. To ostatnie dokonało się za sprawą poznania w Visage Billy Currie, który zachęcił Szkota do dołączenia do składu wydawałoby się rozpadającego się właśnie Ultravox. Można powiedzieć, że wtedy stała się magia, bo upadły zespół powstał jak Feniks z popiołów. O tym niezwykłej sytuacji opowiada sam Midge Ure w filmie, który jest dołączony jako bonusowy materiał do płyty DVD. Największym skarbem wydawnictwa jest moim zdaniem właśnie dysk DVD, na którym znajdziemy m.in. zbiór wideoklipów z solowej kariery Midge Ure'a. Trochę szkoda, że nie ma wśród nich wideo do utworu "Forever and Ever", pierwszego brytyjskiego numeru jeden Midge Ure'a, który nagrał z zespołem Slik w 1975 roku. To że takie wideo istnieje udowadnia film dokumentalny "Answers" (1990), w którym jest fragment "Forever and Ever". Na DVD, oprócz zbioru wideoklipów Midge Ure'a, mamy wspomniany pięćdziesięciominutowy film biograficzny "Ansewers" (1990), niespełna dwudziestominutowy wywiad z Midge Ure'm z 1985 roku oraz dziesięciominutowy materiał z 2017 roku na temat nagrywania symfonicznych wersji utworów Midge Ure'a. Ale to nie wszystko. Znajdziemy tu też dwa utwory live nagrane przez Midge Ure'a w 2017 roku z towarzyszącym mu podczas koncertów zespołem Band Electronica. Dzięki temu ci, którzy nie widzieli na żywo Midge Ure'a solo, mogą przekonać się jak to wygląda. W ramach bonusów są też dwa promocyjne wideoklipy Midge Ure'a w wersji symfonicznej. Wydawnictwo, choć nie jest pozbawione wad, z pewnością powinno stanąć na półce każdego sympatyka twórczości Ultravox i Midge Ure'a. Andrzej Korasiewicz24.04.2024 r.
Rusty Egan - Welcome To The Dancefloor2017 Black Mosaic 1. The Otherside 4:222. Lonely Highway 4:283. Hero 4: 134. Love Is Coming My Way 4:03 5. Ballet Dancer 6:26 6. Be The Man 3:41 7. Welcome to the Dancefloor 4:238. Evermore 4:359. Dreamer 4:10 10. Glorious 5:39 11. Love Can Conquer All 4:2112. Wonderwerke 3:5313. Thank you 6:50 „Welcome to the Dance Floor” to niezwykła płyta, bo jest zarazem debiutem i podsumowaniem artystycznej działalności jej autora dlatego wymaga choćby krótkiego historycznego wstępu. Rusty Egan (prawdziwe nazwisko to Peter Anselm Egan) to obok Steva Strange’a prawdopodobnie najważniejsza postać dla „nowego romantyzmu” rozumianego jako subkultura skoncentrowana na specyficznej muzyce i eksperymentowaniu z własnym wizerunkiem za pomocą ekscentrycznych stylizacji. Egan był współwłaścicielem i didżejem klubu nocnego Blitz w londyńskiej dzielnicy Covent Garden, gdzie podczas wtorkowych imprez w latach 1979-1981 spotykali się m.in. ludzie tworzący środowisko zwane Blitz Kids, a wśród nich muzycy tworzący zespoły: Visage, Ultravox i Spandau Ballet, uznawane za czołowe grupy „new romantic”. Bywał tam także Chris Payne z zespołu Gary'ego Numana, który także przyczynił się do powstania omawianej płyty. Jako didżej popularnego i modnego klubu, Egan miał oczywiście wpływ na gusta muzyczne bywalców, a na jego konsoli często pojawiała się muzyka zespołów Kraftwerk, Roxy Music, Neu! i Dawida Bowiego. Będąc dwudziestolatkiem Egan został perkusistą zespołu Rich Kids założonego w 1977 r. przez Glena Matlocka po jego odejściu z Sex Pistols. Grali power pop. Do rozpadu zespołu doprowadził pomysł Midge’a Ure’a i właśnie Egana, aby do instrumentarium zespołu włączyć syntezator. Pozostałych dwóch członków Rich Kids nie zaakceptowało tego wynalazku. Po krótkich epizodach współpracy z innymi zespołami obaj muzycy ponownie znaleźli się w jednym zespole, co prawda raczej studyjnym niż koncertowym, ale za to istotnym dla muzyki popularnej. Był to oczywiście Visage, w którym Egan pojawił się trzech pierwszych płytach nie tylko jako perkusista, ale też współautor utworów. W 1983 r. wytwórnia Warner Bros. Records wydała singla „The Twilight Zone”, wyprodukowanego i zaaranżowanego przez Egana jako muzyka filmowa. Na pierwszej stronie umieszczono tytułowy instrumentalny utwór napisany przez Mariusa Constanta. Na drugiej także instrumentalny utwór „The Other Side” w stylu proto house, pod którym podpisał się Rusty Egan. Prawdopodobnie był to jego solowy debiut singlowy. Po blisko 30 latach bycia producentem, tworzenia remiksów i medleyów, bycia gościem programów telewizyjnych typu „czy nas jeszcze pamiętasz?”, prowadzenia sklepu muzycznego z wydawnictwami i pamiątkami „new romantic” Egan postanowił pokazać, że stać go na coś więcej. Możliwe, że zachęciły go do tego muzyczne powroty dawnych przyjaciół: Ultravox „Brilliant” (2012) i Visage „Hearts and Knives” (2013). A może po prostu chciał też coś udowodnić Strange’owi, który nie zaprosił go do współpracy przy wspomnianym albumie Visage i zmarł w 2015 r. Prace nad płytą „Welcome to the Dance Floor” trwały podobno pięć lat. Ważną rolę odegrał w nich Nikos Bitzenis znany jako Nikonn. Opus magnum Egana otwiera piosenka „The Other Side”, która jednak nie ma nic wspólnego ze wspomnianym utworem z 1983 r. Melodyjna linia gitary basowej od razu przywodzi na myśl New Order i nic w tym dziwnego, ponieważ Egan napisał ją z Peterem Hookiem (i Rickiem Bargielem), który udziela się w niej również jako wokalista. Druga piosenka „Lonely Highway” to wysokiej klasy synth-pop zaśpiewany przez dysponującego wciąż mocnym głosem Tony’ego Hadleya, wokalistę Spandau Ballet. Ma ona aż pięciu współautorów - Chrisa Payne'a, Gerarda O'Connella, Rusty Egana, Steve'a Normana i Tony Hadleya. Wśród autorów widzimy zatem dwóch członków Spandau Ballet (Hadley i Norman). Ciekawe czy tak brzmiałby Spandau Ballet gdyby pozostał przy synth-popie? Taneczny i melodyjny utwór „Hero” zaśpiewał już wokalista młodszego pokolenia - Andy Huntley. Na pierwszy plan wybija się tutaj Polymoog Payne’a. Może ten sam, który słyszeliśmy w „Fade To Grey”? W dwóch kolejnych piosenkach jako wokalista występuje Eric Stein z duetu Cult with No Name. Napisał je Rusty Egan z pomocą Chrisa Payne’a. Druga z nich zatytułowana „Ballet Dancer” poświęcona jest zmarłej żonie Egana Mirandzie Davis. W połowie płyty, piękna ballada „Be the Man”, napisana przez tajemniczą Sonul Badiani-Hamment i zaśpiewana przy akompaniamencie fortepianu przez Kirę Porter, pozwala na chwilę wytchnienia przed zabawą, jaką w dalszej części czeka słuchacza. Tytułowy „Welcome to the Dance Floor” oparty jest na piosence „Blinded By You” duetu Tenek. Egan wymyślił podobno ten utwór na dachu swojej willi na Ibizie. Wymieniając nazwy poszczególnych metropolii wzywa cały świat do tanecznej zabawy. Z glam rockiem w nowoczesnym wydaniu kojarzy się nieco dziewiąta piosenka na płycie zaśpiewana przez Emily Kavanaugh z duetu Night Club. Napisali ją Egan z Payne’m a na gitarze zagrał Robin Simon, znany m.in. fanom Ultravox i Johna Foxxa. Następna piosenka „Dreamer” to szczególny przypadek. Pierwotnie był to singiel z płyty „Wonderful Life” z 2010 r. południowoafrykańskiego muzyka Arno Carstensa. Trzy lata później w zmienionej aranżacji zaśpiewał go Steve Strange na płycie „Hearts and Knives” pod tytułem „Dreamer I Know” (nie jestem pewien czy wszystko tu było uzgodnione z Carstensem). Wreszcie sam Carstens zaśpiewał tę piosenkę z Andy Huntleyem na płycie Egana. Przypuszczam, że pojawienie się tej sympatycznej, ale nie rzucającej na kolana piosenki na płycie „Welcome to the Dance Floor” było po części wynikiem jakiejś rozgrywki między dawnymi współwłaścicielami klubu Blitz. Wreszcie jedenasta piosenka to wspaniały – nomen omen „Glorious”, który brzmi jak singiel promujący następną płytę Ultravox. Mamy tu nowo romantyczny patos, chwytliwą melodię, podkład fortepianowy, a przede wszystkim gitarę i głos Midgea Ure’a. Syntezatorowe arpeggio przypomina nieco to znane z Radio Ga Ga grupy Queen. Podobnie jak użycie w teledysku (ostatnio jakoś zniknął z Youtube) fragmentów filmu Fritza Langa „Metropolis” z 1927 r. W każdym razie Midge Ure włączył „Glorious” na stałe do swojego repertuaru. Razem z Eganem wykonywali ten utwór w 2019 r. podczas „The 1980 Tour - Vienna Visage Live”. Jeśli „Glorious” można nazwać „męskim graniem” to nastrojowe „Love Can Conquer All” emanuje kobiecym romantyzmem. Oprócz Egana piosenkę tę napisały doświadczona didżejka, producentka i kompozytorka Annie Hogan oraz Nicole Clark, która też ją zaśpiewała. Przedostatni instrumentalny utwór „Wonderwerke” ma długą historię. Powstał w 1982 r. w niemieckim studio Wunderwerke, w którym Egan po raz pierwszy miał okazję wykorzystać sampler. Był wtedy pod wrażeniem muzyki electro pop duetu Yello, który z tym utworem odwiedził w Zurichu. W następnym roku utwór Egana wziął na warsztat zespół amerykański Time Zone na czele z didżejem i raperem Afrika Bambaataa, prekursorem hip-hopu. W przerobionej wersji został wydany pod tytułem „Wildstyle”. Eganowi to nie przeszkadzało. Po kilku latach zapomniano, kto jest pierwotnym autorem utworu. Wreszcie w 1993 r. nagrał go ze zmienionym beatem norweski didżej Todd Terje pod tytułem „My Definition Wildstyle”, przypisując sobie jego autorstwo. Ponowne nagranie go po przerobieniu przez Egana i opublikowanie pod tytułem „Wonderwerke”, nawiązującej do nazwy studia, w którym powstał ma stanowić próbę „odzyskania” jego autorstwa od Terje. Ostatni na płycie „Thank You” to podziękowania z podkładem muzycznym, które Rusty Egan składa osobiście głosem przetworzonym przez vocoder wszystkim, którzy w różny sposób przyczynili się do powstania płyty a także swoim muzycznym bohaterom, począwszy od czwórki z Düsseldorfu a skończywszy na Visage. Pojawia się tutaj 83 nazwisk i nazw zespołów, którym Egan zawdzięcza swoją karierę i wszystko kim jest jako muzyk. „Welcome to the Dancefloor”, którą Egan stworzył z grupą przyjaciół to bardzo dobra płyta, która ucieszy nie tylko miłośników muzyki spod znaku „Blitz Club” i „new romantic”. Zarazem jest to płyta bardzo osobista. Egan składa w niej hołd swoim muzycznym przewodnikom, rozlicza się ze swoją przeszłością, celebruje dni chwały, wyrównuje rachunki i zaprasza słuchających nie tylko do tańca. [9/10] Krzysztof Moskal22.04.2024 r.
Depeche Mode - Violatorr />1990 Mute 1. World In My Eyes 4:262. Sweetest Perfection 4:433. Personal Jesus 4:564. Halo 4:305. Waiting For The Night 6:076. Enjoy The Silence 6:127. Policy Of Truth 4:558. Blue Dress 5:429. Clean 5:28 "Violator" to płyta przełomowa dla Depeche Mode jeśli chodzi o międzynarodową sławę i rozpoznawalność. Od tego albumu rozpoczęła się masowa popularność zespołu. Zmieniła się też muzyka, która oderwała się od synth-popowych korzeni grupy. Płyta jest elektroniczna, ale nie synth-popowa, choć z drugiej strony stanowi wyraźną kontynuację dotychczasowej stylistyki. Pierwszy sygnał, że DM rozwija się w nowym kierunku można było usłyszeć już na płycie "Music for the Masses" w utworze "Behind the Wheel. "Violator" jest rozwinięciem tego stylu. Rzesza nowych fanów - przez niektórych starszych nazywana pogardliwie "enjoyami" - odkryła nagle grupę i stała się jej wyznawcami, ale ich rozumienie istoty muzyki Depeche Mode było już inne. Wśród starszych sympatyków DM stosunek do płyty, ze względu na zarysowaną w powyższym akapicie dychotomię, był dość zróżnicowany. Dla części album był pożegnaniem z zespołem, bo muzyka, która się na nim znalazła zbyt oderwała się od synth-popowych korzeni. Dla innych "Violator" okazał się ostatnią dobrą płytą klasycznego Depeche Mode, bo jednak była to płyta elektroniczna, której styl wynikał z ewolucji muzyki grupy. Jeszcze innych, którzy wcześniej lubili DM, ale nie byli zespołem zachwyceni, muzyka na "Violator" rozpaliła do tego stopnia, że stali się wiernymi fanami zespołu. Pewnie byli jeszcze tacy, którzy bez głębszego zastanowienia pokochali "Violator" jako kolejną płytę swojego ulubionego zespołu. Przyznam, że mnie muzyka na "Violator" nie podobała się i nadal nie jestem jej fanem, choć dzisiaj patrzę na nią przychylniej. Wtedy jednak album był moim emocjonalnym rozstaniem z zespołem, przynajmniej na jakiś czas. Śledziłem ich dalsze losy, szukałem na kolejnych albumach jakiś punktów zaczepienia, ale poza pojedynczymi utworami przeważnie tego nie znajdowałem. To już nie było "to". Doceniałem rozwój grupy, podziwiałem za sławę, którą zdobyli. Szanowałem za to, że jako zespół zaczynający od grania prostego synth-popu, zdobyli uznanie szerokiej publiczności, w tym rockowej, a nawet metalowej. Z niedowierzaniem patrzyłem jak zaczynają powstawać covery utworów DM grane przez grupy alternatywne, metalowe, popowe. Depeche Mode stał się modny. Ale to już nie był "mój" zespół. Ja tęskniłem i cały czas tęsknię do Depeche Mode z płyt "Black Celebration" [czytaj recenzję >>] , "Music for the Masses" [czytaj recenzję >>] czy "Some Great Reward" [czytaj recenzję >>] . Odkryłem nawet na nowo "Speak & Spell" [czytaj recenzję >>] , które wolę od wszystkich współczesnych płyt zespołu razem wziętych. Po latach doceniłem jednak "Songs of Faith and Devotion" oraz "Ultra", ale z pewnością nie są to moje ulubione płyty DM i w gruncie rzeczy traktuje je jak albumy zupełnie innego zespołu. Pierwszy utwór zapowiadający płytę, singlowy "Personal Jesus", nawet mnie zaciekawił i spodobał się. Wprawdzie nie przypominało to "starego, dobrego" DM, który lubiłem, ale w tym czasie słuchałem już innej muzyki niż synth-pop. Byłem więc otwarty na to, co DM ma do zaproponowania. Pochłaniałem wtedy dużo muzyki alternatywnej, zarówno rockowej, jak i elektronicznej. Bliskie mi wtedy były takie nazwy jak: The Cure, Bauhaus, The Young Gods, Laibach, Nitzer Ebb, The Cassandra Complex, Borghesia, Lard, Ministry. Słuchałem też trochę hc/punk a nawet metalu. Sentyment do DM tlił się jeszcze, ale wiedziałem, że zespół musi zaproponować albo coś na poziomie "Black Celebration" lub "Music for the Masses", albo coś całkowicie nowego, żebym "kupił" ich nową muzykę. Dynamiczny i bardziej agresywny "Personal Jesus" wlał we mnie nadzieję, że będzie inaczej, ale może będzie dobrze. Niestety, później usłyszałem "Enjoy The Silence", które od początku szczerze znielubiłem. Zamiast klasycznego DM, albo przynajmniej czegoś nowego, ale ciekawego, usłyszałem jakiś miałki, rozwodniony, mainstreamowy electro-pop, który mnie odrzucił. Dałem jednak szansę całej płycie i rzeczywiście jest na niej parę ciekawych momentów. Na pewno jest to album, na który największy wpływ z wszystkich dotychczasowych miał Alan Wilder, który razem z producentem Floodem odpowiada za jego brzmienie. To on również w praktyce stworzył "Enjoy the Silence". Utwór był napisany przez Gore'a jako ballada. Wilder przerobił ją w coś, co stało się międzynarodowym hitem, który jest do dzisiaj najbardziej rozpoznawalnym utworem Depeche Mode na świecie. W tym miejscu przytoczę anegdotę. "Enjoy the Silence" był jedynym utworem DM, którego był w stanie się nauczyć zespół, który zatrudniłem na swoje wesele. Koniecznie chciałem, żeby było "coś" Depeche Mode. Niestety, nic innego poza "Enjoy The Silence" panowie nie byli w stanie opanować. Dlatego usłyszałem na swoim weselu utwór DM, niestety, jeden z najmniej przeze mnie lubianych, czyli właśnie "Enjoy the Silence" :). Od początku najbardziej z płyty spodobał mi się utwór "Policy Of Truth". Świetna kompozycja, z fajnym samplem gitarowym, dynamiką a jednocześnie jakąś aurą tajemniczości. Piękny i genialny jest "Clean" śpiewany przez Gahana. Bardzo dobry jest singlowy "World In My Eyes", podoba mi się też wspomniany już "Personal Jesus". Dynamiczny "Halo" jest trochę w klimacie "Music for the Masses". Z resztą nagrań już tak zaprzyjaźniony nie jestem. Ładny jest śpiewany przez Gore'a "Sweetest Perfection", który nie jest typową dla niego balladą. Utwór ma wprawdzie wolniejsze tempo, ale słychać w nim wiele elektronicznych faktur, które zagęszczają instrumentalnie nagranie, przez co brzmi "ciężko". Ballada "Waiting for the Night" śpiewana wspólnie przez Gahana i Gore'a, nie przemawia do mnie. Podobnie jak przedostatni na płycie "Blue Dress", śpiewany przez Gore'a. Bardzo podoba mi się natomiast utwór "Dangerous", który znalazł się na stronie B singla "Personal Jesus". Dobre są też "Happiest Girl" i "Sea of Sin", umieszczone na stronie B singla "World in My Eyes". Jest też piękny, instrumentalny, fortepianowy "Sibeling", który znalazł się na kompaktowej edycji singla "Enjoy the Silence". Dodatki są ciekawsze niż niektóre nagrania z podstawowego zestawu na płycie. Z perspektywy czasu na pewno bardziej lubię "Violator" niż kiedyś, ale próbując rzeczowo ocenić muzykę, to nie mogę stwierdzić, żebym słyszał w niej coś na miarę "Black Celebration" czy "Music for the Masses". Mimo że dalsza droga Depeche Mode, to już nie "moja bajka", to kolejne albumy - SOFAD i "Ultra" - również są moim zdaniem lepsze niż "Violator". Głównym czynnikiem powodującym, że "Violator" uznawany jest za album "kultowy", to fakt, że od niego zaczęła się w istocie "depeszomania" na masową skalę i tak wielu słuchaczy polubiło dzięki niej zespoł. Na pewno dużą role gra tutaj sentyment, taki jak u mnie chociażby w przypadku płyty "The Singles 81 → 85" [czytaj recenzję >>] . To właśnie po wydaniu "Violator" nastąpił wysyp depeszowskich fanklubów i rozwinęła się na niespotykaną skalę subkultura depeszowska. Wcześniej w Polsce byli fani i sympatycy Depeche Mode. Od "Violatora" narodziła się subkultura. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz20.04.2024 r.
Depeche Mode - Music for the Masses1987 Mute 1. Never Let Me Down Again 4:482. The Things You Said 4:023. Strangelove 4:564. Sacred 4:475. Little 15 4:186. Behind The Wheel 5:187. I Want You Now 3:448. To Have And To Hold 2:519. Nothing 4:1810. Pimpf 5:25 bonus CD 1987 11. Agent Orange 5:0512. Never Let Me Down Again (Aggro Mix) 4:5713. To Have And To Hold (Spanish Taster) 2:3614. Pleasure, Little Treasure (Glitter Mix) 5:36 "Music for the Masses" było pierwszą płytą, na której wydanie czekałem jako zdeklarowany fan Depeche Mode. Do tego "fanostwa" zaprowadziły mnie płyty: "Some Great Reward" [czytaj recenzję >>] , "Singles The 81 → 85" [czytaj recenzję >>] , "Black Celebration" [czytaj recenzję >>] a przede wszystkim single "People Are People" i zwłaszcza "Shake The Disease". Rok 1987 nie był jednak sprzyjający dla wykonawców grających synth-pop a nawet szerzej muzykę elektroniczną. Scena muzyczna ulegała wtedy przeobrażeniom. W mainstreamie zaczął dominować tzw. amerykański rock i szerzej rozumiany "pudel metal" w rodzaju Bon Jovi, Europe, czy Poison. Zauważalny zaczął być rap. W powszechniejszym obiegu znalazły się nazwy typu Beastie Boys, Run DMC, Public Enemy. Kolaborację z Run DMC nagrał przedstawiciel wspomnianego nurtu rockowego - Aerosmith ("Walk This Way", 1986), ale w Polsce rap popularności nie zdobył. To nastąpiło dopiero w latach 90. W tych okolicznościach dotychczasowe gwiazdy wylansowane na fali popularności new romantic, wydawały się być dinozaurami z minionej epoki. Popularność zdobyli wprawdzie w tym czasie Pet Shop Boys, A-ha a w Wielkiej Brytanii także Erasure, ale to były odosobnione przypadki. Poza nimi szerszej rozpoznawalności nie zyskał żaden nowy wykonawca grający muzykę podobną do OMD, Ultravox, Spandau Ballet czy Duran Duran. Depeche Mode działali natomiast w swojej lidze, nie przejmując się kompletnie tym, co działo się dookoła. "Music for the Masses" było tego efektem i w chwili wydania wywołało zachwyt mój i wielu innych fanów "new romantic". A tych w Polsce nie brakowało. Cały czas istniała audycja "Romantycy Muzyki Rockowej" [czytaj artykuł >>] , w której Tomasz Beksiński grał "new romantic", tak jakby to był nadal wiodący nurt w muzyce pop. "Music for the Masses" doskonale wstrzeliła się w potrzeby miłośników RMR. Płyta potwierdzała, że nic się nie zmieniło i "new romantic" jest nadal na topie. "Music for the Masses" wprawdzie nie jest płytą "new romantic", ale sens tego terminu został przez Beksińskiego bardzo rozszerzony. Wystarczy przypomnieć, że w RMR grał m.in. The Sisters of Mercy, Joy Division czy Dead Can Dance, obok np. Kim Wilde i Pet Shop Boys. To że coś się jednak zmieniło w popowym mainstreamie najlepiej pokazują wyniki sprzedaży "Music for the Masses". Płyta dobrze radziła sobie w niektórych krajach Europy kontynentalnej - Niemczech Zachodnich, Szwajcarii, Francji, Włoszech, krajach skandynawskich. W Wielkiej Brytanii jednak, płyta sprzedała się najgorzej od czasów "Speak & Spell", dochodząc tylko do 10. miejsca listy sprzedaży. Popularnością nie cieszyły się w UK również single - najwyżej notowanym był "Strangelove", który osiągnął zaledwie 16. miejsce brytyjskiej listy przebojów. Znacznie lepiej singiel wypadł w Niemczech Zachodnich, gdzie, podobnie jak "Never Let Me Down Again", dotarł do 2. miejsca tamtejszej listy przebojów. Na polskiej Liście Przebojów Programu Trzeciego osiągnął 4. miejsce. Żaden inny utwór z tej płyty nie wspiął się wyżej. Jedynym polskim numerem jeden aż do czasów nagrań z "Violator" pozostawał utwór "Shake the Disease". Płytę zaczyna drugi singiel "Never Let Me Down Again", który dzisiaj jest już klasykiem zespołu. To jeden z tych utworów, który przetrwał i został na stałe włączony do setlisty większości koncertów współczesnego Depeche Mode. Popularność nagrania w ostatnim czasie wzmogło użycie go w popularnym serialu SF "The Last of Us ". "Never Let Me Down Again" rozpoczyna wsamplowana, jak twierdzą muzycy DM przypadkowo, gitara, która w sposób powracający nakręca całość. Utwór ma cechy transowe i wysoko motoryczne, przy tym wokal Gahana nie jest agresywny. Gahan śpiewa jakby skarżył się na swój los i szukał czyjegoś wsparcia. Po tak świetnym numerze następuje piękna ballada Gore'a "The Things You Said", która mogłaby spokojnie trafić na "Black Celebration". Delikatne akordy syntezatorowe, na które nałożone są przestrzenne partie klawiszowe oraz basowy puls syntezatora, który wraz z delikatnym brzmieniem automatu perkusyjnego wyznaczają subtelny rytm utworu. Płyta zaczyna się naprawdę wspaniale. Na tym tle blado wypada prosty, popowy "Strangelove". Zawsze uważałem, że to najsłabsze nagranie na płycie, wyraźnie odstające od reszty. Ale to właśnie "Strangelove" został wyznaczony jako singiel promujący album. Dzięki komopozycji "Sacred" wracamy na wyższy level. Utwór brzmi zupełnie tak, jakby to była kolejna ballada Gore'a. Wprawdzie po spokojnym początku, nagranie zyskuje więcej dynamizmu, ale śpiew Gahana jest subtelniejszy, bardziej zamglony, a w tle robotę robią delikatne efekty syntetyczne. Jeszcze piękniej robi się przy "Little 15". Choć tekst jest kontrowesyjny, to pod względem muzycznym to piękna ballada, o dziwo znowu śpiewana przez Gahana. Jego głos jest jednak bardziej emocjonalny i zdecydowany niż w przypadku "Sacred". W nagraniu głównym instrumentem jest powracający fortepian, który uwzniośla utwór. Syntezatorowe efekty budują nastrój zadumy a czasami grozy i napięcia. Nie ma tutaj beatu automatu perkusyjnego. Według mnie to jeden z piękniejszych utworów Depeche Mode w ogóle. Choć nie miał być singlem, to został wydany we Francji i jako singiel z importu trafił na brytyjską listę przebojów docierając tam do 60. miejsca. "Behind the Wheel" to trzeci singiel promujący płytę. W tym utworze słychać już jak kształtuje się nowy styl elektroniczny muzyki Depeche Mode, który w pełni ujawni się na następnym albumie pt. "Violator". To już nie jest ani synth-pop, ani tym bardziej "new romantic". "Behind the Wheel" opiera sie na sekwencjonowanym beacie automatu perkusyjnego, który ma charakter transowy oraz wsparty jest syntetycznym dźwiękiem, który kształtuje melodię i wprowadza atmosferę melancholii. W drugiej minucie wchodzi łagodny śpiew Gahana. To jest coś w rodzaju "synth-popu drogi", zgodnie z tytułem zresztą. Nic dziwnego, że wideoklip przedstawia jadącego Gahana z kobietą na skuterze. Po tym tanecznym, ale mrocznym fragmencie następuje kolejna ballada śpiewana przez Gore'a. "I Want You Now" to typowa piękna, melancholijna pieśń Gore'a. Dla tych, którzy kochają śpiewane przez niego utwory, to kolejny wspaniały fragment płyty. "I Want You Now" przechodzi niezauważenie w bardziej esperymentalny, ale mroczny i atmosferyczny "To Have And To Hold" z poważnym, podniosłym wokalem Gahana. Ten z kolei przeradza się w dynamiczny, silniej zrytmizowany "Nothing". Wymienione nagrania tworzą rodzaj elektronicznej suity. Przypomina się w tym miejscu niesamowita atmosfera z "Black Celebration". Całość kończy niepokojący "Pimpf", w którym partie fortepianowe łączą się z samplowanymi, niepokojącymi śpiewami chóralnymi, które narastają a następnie gasną przed końcem utworu. Ostatnie dwie minuty "Pimpf" to delikatne efekty syntetyczne, które zamykają album w wersji winylowej. W wydaniu kompaktowym otrzymujemy jeszcze "Agent Orange", znowu z wyrazistym motywem fortepianowym, ale nie pozbawiony beatu automatu perkusyjnego, który jest sekwencjonowany w wolnym tempie. W tle unoszą się efekty syntetyczne różnego pochodzenia. Mamy też "Never Let Me Down Again" i "To Have And To Hold" w innych miksach oraz miks utworu nie występującego w podstawowym zestawie "Pleasure, Little Treasure". Ten ostatni zupełnie mnie nie przekonuje, jest za prosty, denerwujący, psuje atmosferę zakończenia "Music for the Masses". Moim zdaniem słuchanie płyty lepiej zakończyć na "Pimpf", ewentualnie zahaczając jeszcze o "Agent Orange". Wprawdzie remiksy "Never Let Me Down Again" i "To Have And To Hold" też są ciekawe, ale mimo wszystko rozbijają klimat finału płyty. Gdy album ukazał się, uważałem go za doskonały, z jednym gorszym fragmentem ("Strangelove"). Zastanawiałem się wtedy, która płyta jest lepsza - "Black Celebration" czy "Music for the Masses"? Były takie chwile, że skłaniałem się bardziej w stronę "Music for the Masses". W późniejszym czasie już tak nie ceniłem płyty, ale gdy przesłuchiwałem ją teraz, by napisać nową opinię na temat albumu, to znowu dostrzegam wspaniałość wydawnictwa. I nawet "Strangelove" okazuje się nie takie złe. [10/10] Andrzej Korasiewicz19.04.2024 r.
Depeche Mode - Some Great Reward1984 Mute 1. Something To Do 3:482. Lie To Me 5:043. People Are People 3:524. It Doesn't Matter 4:455. Stories Of Old 3:146. Somebody 4:277. Master And Servant 4:138. If You Want 4:419. Blasphemous Rumours 6:22 Na "Construction Time Again" [czytaj recenzję >>] muzycy Depeche Mode zaczęli używać samplera i bawić się z przetwarzaniem dźwięków. Znaczny postęp w zakresie sposobu tworzenia muzyki nie szedł w parze z jakością kompozycji, które straciły na przebojowości i chwytliwości. Zostało to naprawione na następnej płycie pt. "Some Great Reward", która od pierwszego taktu "Something To Do" nie daje ani chwili wytchnienia. Szybki, mechaniczny beat automatu perkusyjnego, dynamiczny wokal Gahana, z wstawkami Gore'a powtarzającego tytuł, od początku napędzają pozytywnie płytę. W tle słychać przetworzone dźwięki syntetyczne. W kolejnym utworze "Lie To Me", choć tempo jest trochę wolniejsze, to płyta nie traci nic na swojej dynamice. Beat automatu perkusyjnego brzmi bardziej miękko, a rytmika jest nieco połamana. Gahan w pewny siebie sposób śpiewa i chwytliwie deklamuje tytułowy wers. To niezwykle wciągający i przebojowy utwór, po którym następuje wielki hit "People Are People". W "People Are People" słyszymy charakterystyczne industrialne efekty przypominające uderzenia młota pneumatycznego, zagęszczone innymi syntetycznymi dźwiękami, po których od razu wchodzi refren z tytułową frazą "People Are People". Słuchałem tego nagrania niezliczoną ilość razy i nigdy nie poczułem się nim znudzony. Jeśli ktoś nie dał się wciągnąć w muzykę na "Some Great Reward" dzięki pierwszym dwóm utworom, to po "People Are People" szczękę na pewno musiał już zbierać z podłogi. Gdy usłyszałem utwór na Liście Przebojów Programu Trzeciego, gdzie doszedł do 2. miejsca, to właśnie musiałem robić. Ultravox był nadal moim ulubionym zespołem "elektronicznym", ale "People Are People", "Master And Servant" i w końcu płyta "Some Great Reward" spowodowały, że Depeche Mode znacznie awansował w moim rankingu. Dopiero czwarty utwór na płycie pt. "It Doesn't Matter" przynosi wyraźne zwolnienie. Piosenka wykonywana jest przez Martina Gore'a i o ile ogólnie jestem fanem śpiewanych przez niego utworów, to ten wypada blado. Kompozycja jest wolna, w tle słychać dziwne dźwięki syntetyczne, które nie budują nastroju. Po tak świetnych numerach jak "Something To Do", "Lie To Me", czy "People Are People", "It Doesn't Matter" brzmi wręcz irytująco. Rozpędzona maszyna zatrzymała się i to nie na pięknej, romantycznej balladzie, ale na dziwnym, nieco pokracznym nagraniu nie pasującym do zawartości wydawnictwa. Moim zdaniem to najsłabszy moment płyty. Dzięki "Stories Of Old" wracamy jednak na właściwe tory. Nagranie nie jest demonem szybkości, ale wolno rozwijająca się dynamika utworu i chwytliwy śpiew Gahana wciągają. Po nim wracamy do piosenki śpiewanej przez Gore'a. Tym razem mamy jednak do czynienia z piękną, nastrojową balladą "Somebody". Utwór został wydany na singlu i zaśpiewany przez Gore'a solo z towarzyszeniem fortepianu. Wiem, że nie wszyscy lubią ballady Gore'a, ale ja zakochałem się w "Somebody" od pierwszej chwili. Żeby nie było za słodko, od razu po nim następuje silne uderzenie w postaci drugiego największego hitu, singlowego "Master And Servant". Dynamiczny, przebojowy, z wieloma samplowanymi dźwiękami różnego pochodzenia, chwytliwym refrenem i kontrowersyjną tematyką S&M - to wszystko sprawia, że płyta odzyskuje właściwy rytm. Po nim jest "If You Want", jedyny utwór napisany na płytę przez Alana Wildera, sympatyczny, nieco bardziej motoryczny, mniej popowy. Na koniec umieszczony jest singlowy "Blasphemous Rumours", który zupełnie nie brzmi jak przebój. Warstwa liryczna jest zawoalowaną krytyką religii. Instrumentalnie nagranie przynosi wiele samplowanych dźwięków i jest wzbogacone o syntetyczne efekty, które na pewno nie upraszczają nagrania. Brakuje tutaj chwytliwego refrenu i czegoś co sprawiałoby, że utwór miałby szansę stać się przebojem. W Polsce nim się nie stał, w Wielkiej Brytanii też nie odniósł oszałamiającego sukcesu, mimo że został wydany jako podwójny singiel wraz z "Somebody". "Some Great Reward", który był częściowo nagrywany w niemieckim studiu w Berlinie, jest rozwinięciem pomysłów z "Construction Time Again". Ale tutaj nie mamy już zabawy z dźwiękami. Album jest nagrany przez świadomych swoich możliwości muzyków, którzy wiedzą czego chcą. Martin Gore, autor prawie wszystkich kompozycji, stworzył dwa miażdżące przeboje - "People Are People" i "Master And Servant". Podobnych brakowało na poprzednim wydawnictwie. Industrialne efekty wzmacniają nagrania, ubarwiają je i wzbogacają a nie są efektem zabawy, prób i ćwiczeń jak było w przypadku "Construction Time Again". Świetny album, najlepszy aż do wydania "Black Celebration". [czytaj recenzję >>] [9.5/10] Andrzej Korasiewicz18.04.2024 r.
Depeche Mode - Construction Time Againr />1983 Mute 1. Love, In Itself 4:292. More Than A Party 4:453. Pipeline 5:544. Everything Counts 4:205. Two Minute Warning 4:146. Shame 3:517. The Landscape Is Changing 4:498. Told You So 4:269. And Then... 4:3510. Everything Counts (Reprise) 0:59 "Construction Time Again" to pierwszy album Depeche Mode, który przedstawia jakąś zwartą koncepcję artystyczną. Na płycie debiutuje również jako pełnoprawny członek zespołu Alan Wilder, który w dodatku jest autorem dwóch utworów - "Two Minute Warning" i "The Landscape Is Changing". Żeby zyskać uznanie dziennikarzy muzycznych, którzy na twórców pop patrzyli przez pryzmat zaangażowania politycznego lub jego braku, zmiany zachodzą też w warstwie lirycznej. Wykonawcy, którzy śpiewali o miłości i zwykłych sprawach życia codziennego nie byli poważnie traktowani przez brytyjską krytykę. Dziennikarze w swojej masie sprzeciwiali się rządom Margaret Thatcher, wspierali lewicową Partię Pracy oraz poglądy socjalistyczne. "Construction Time Again" w sferze muzycznej jest zwrotem w stronę samplingu i stosowania efektów industrialnych a w warstwie lirycznej jest mrugnięciem okiem w stronę zaangażowanych politycznie krytyków muzycznych. Oficjalna wersja zmiany tematyki tekstów na płycie jest jednak taka, że Gore przejął się biedą podczas podróży do Tajlandii. A skąd wzięło się zainteresowanie Depeche Mode industrialem? W styczniu 1983 roku Martin Gore wziął udział w koncercie Einstürzende Neubauten, co go tak zafrapowało, że postanowił zastosować podobną metodę do nagrywania muzyki przygotowywanej na najnowszą płytę Depeche Mode. Dzięki zastosowaniu syntezatora o nazwie Synclavier, który umożliwiał próbkowanie dźwięku a następnie manipulowanie nim, panowie rzucili się w wir eksperymentowania z dźwiękami wydobywanymi z najprzeróżniejszych przedmiotów a także otoczenia. Efekty najlepiej słyszalne są w utworze "Pipeline". Płyta zaczyna się jednak od drugiego singla "wykrojonego" z albumu pt. "Love, In Itself", który w ogólnym wydźwięku brzmi bardziej typowo dla wcześniejszych dokonań DM, przebojowo i lekko melancholijnie. "More Than A Party" to utwór z szybkim, "ciętym" beatem automatu perkusyjnego, twardymi akordami syntezatorowymi i szorstkim wokalem Gahana. Tu już nic nie zostało z romantyzmu "A Broken Frame". Dalej jest wspomniany industrialny "Pipeline". "Everything Counts" to największy przebój z płyty, który dotarł do 6. miejsca brytyjskiej listy przebojów. Nie doceniałem kiedyś tego utworu, bo wydawał mi się, paradoksalnie, zupełnie nieprzebojowy. Dzisiaj to jeden z tych, do których najchętniej wracam. "Two Minute Warning" to utwór Alana Wildera, który ma prosty, miarowy beat automatu perkusyjnego wzbogacony odgłosami syntetycznymi w tle oraz zmiennym w tonacji wokalem Gahana - raz spokojnym, przytłumionym, w innym miejscu pełnym i otwartym. Moim zdaniem nagranie nie przykuwa szczególnie uwagi. Ładnym, miłym dla ucha jest utwór "Shame" śpiewany na zmianę przez Gahana i Gore'a. Miękki wokal tego drugiego tradycyjnie łagodzi brzmienie i wprowadza trochę melancholii i romantyzmu. "The Landscape Is Changing" to znowu Wilder w akcji i moim zdaniem podobny poziom jak w przypadku "Two Minute Warning". Jest przeciętnie i bez większych emocji, choć nagranie dobrze wpisuje się w ogólną koncepcję albumu. "Told You So" rozpoczyna się syntetycznym zgiełkiem, który zostaje opanowany najpierw przez szybszy beat automatu perkusyjnego, a później wyraziste akordy syntezatorowe. Po nich pojawia się łagodny, ale dynamiczny wokal Gahana z chwytliwym refrenem. Płytę kończy spokojniejszy "And Then...", po którym następuje już tylko minutowa repryza "Everything Counts". Płyta była nagrywana w Garden Studios Johna Foxxa w Londynie. Przy pracy nad nią pomagał Gareth Jones, który współpracował wcześniej m.in. z Foxxem przy jego przełomowej płycie "Metamatic" (1980) [czytaj recenzję >>] . Jones początkowo nie chciał pracować dla Depeche Mode, który był postrzegany jako tandetna młodzieżowa formacja, która jest dostarczycielem prostego synth-popu. Przekonał go fakt, że DM jest pod opieką Daniela Millera, którego szanował za osiągnięcia jeszcze jako The Normal. Nie wiem czy dla fanów industrialu płyta jest bardziej przekonywająca niż inne pozycje z dyskografii zespołu. Mimo zastosowanego samplingu i użycia przetworzonych dźwięków, poza utworem "Pipeline", najbliższym czegoś co można nazwać industrialnym synth-popem, obok industrialu muzyka na "Construction Time Again" nawet nie stała. Na pewno instrumentalnie i koncepcyjnie płyta jest na wyższym poziomie niż dwie poprzednie. Mimo wszystko kompozycje są moim zdaniem bardziej toporne, a brzmienie bardzo specyficzne, które nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie nie przypadło, choć znam takich, którzy uważają album za jeden z lepszych w dyskografii zespołu. Przyznam, że choć doceniam próbę wyjścia z synth-popowego schematu, to zwyczajnie nie lubię i nigdy nie lubiłem "Construction Time Again". Według mnie brzmi sucho, sztywno, szorstko, bez głębi. Wprawdzie nie ma tu wyraźnie słabszych utworów, ale nie ma też jednoznacznych killerów. Skoro za taki, w największym stopniu uchodzi "Everything Counts", do którego bardzo długo przekonywałem się, to najlepiej dowodzi słabszej formy jeśli chodzi o jakość kompozycji na płycie. Moim zdaniem panowie za bardzo skupili się na zabawie z dźwiękiem a za mało czasu poświęcili na tworzenie dobrych kompozycji. Najbardziej do mnie przemawiają singlowe "Love, In Itself", "Everything Counts" a także "Shame" oraz "More Than A Party". Ale mimo wszystko nie są to utwory, które "kopią". Płyta jest równa, ale w żadnym momencie nie wbija mnie w fotel. [8/10] Andrzej Korasiewicz17.04.2024 r.
Depeche Mode - A Broken Framer />1982 Mute 1. Leave In Silence 4:512. My Secret Garden 4:473. Monument 3:164. Nothing To Fear 4:195. See You 4:336. Satellite 4:447. The Meaning Of Love 3:078. A Photograph Of You 3:049. Shouldn't Have Done That 3:1510. The Sun & The Rainfall 4:58 "A Broken Frame" wśród znacznej części fanów i krytyków cieszy się jeszcze gorszą reputacją niż "Speak & Spell" [czytaj recenzję >>] . Na albumie na pewno zaważył fakt, że jest to pierwsza płyta po niespodziewanym odejściu z zespołu Vince'a Clarke'a. Martin Gore próbuje tu na większą skalę swoich umiejętności kompozytorskich i wychodzi mu to różnie. Zespół stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości, porzucony przez dotychczasowego lidera, który określił stylistykę grupy. Przez to płyta ma charakter przejściowy. W pewnym stopniu jest to próba udowodnienia sobie, że bez Vince'a Clarke'a zespół nadal może istnieć. W kontekście dalszej kariery formacji jest to więc płyta niezwykle ważna, wręcz przełomowa, dzięki której Depeche Mode nie rozwiązał się i nagrywał dalej. W związku z tym coś w muzyce na "A Broken Frame" musi jednak być, skoro panowie odnieśli dzięki niej sukces komercyjny i kontynuowali swoją działalność po wydaniu albumu. Już pierwszy singiel nagrany bez Clarke'a, "See You" ze stycznia 1982 roku, odniósł większy sukces komercyjny niż jakikolwiek wcześniejszy, osiągając 6. miejsce na brytyjskiej listy przebojów. Co więcej, utwór w niewielkim stopniu przypomina proste, syntezatorowe recepty stosowane przez Clarke'a na "Speak & Spell". "See You" rozpoczyna się intrygującym pulsem syntezatora basowego, na który nałożone są wyższe akordy syntezatorowe oraz delikatniejszy, nieco schowany beat automatu perkusyjnego. Śpiew Gahana nie jest krzykliwy, ale subtelny i melancholijny. Dzięki temu ogólny wydźwięk utworu jest mroczniejszy i bardziej intrygujący. Według mnie to jedno z lepszych nagrań wczesnego Depeche Mode. Podobnie świetny jest trzeci singiel pt. "Leave In Silence", od którego płyta się rozpoczyna. Pisałem już o obu kompozycjach przy okazji opisywania składanki "The Singles 81 → 85" [czytaj recenzję >>] . Bardzo dobry jest też numer kończący płytę "The Sun & the Rainfall". On również należy do czołówki moich ulubionych nagrań Depeche Mode. Rytmiczny, selektywny, ale nieagresywny beat automatu perkusyjnego jest wiodącym motywem utworu. Na niego nałożone są delikatne melodie syntezatorowe, które rozwijają się w tle a także łagodny, nieco zamglony wokal Gahana. Wokalista na tej płycie w wielu miejscach śpiewa zupełnie jak nie on. Bardziej melancholijnie, subtelnie. Większość nagrań z albumu ma zresztą taki wydźwięk, dzięki czemu w największym stopniu zbliża to muzykę Depeche Mode do "new romantic". Jeśli można kiedykolwiek ten termin zastosować do zespołu, to właśnie na "A Broken Frame". Niestety, podobnie jak w przypadku debiutu, "A Broken Frame" jest płytą nierówną. "Leave In Silence", "See You", "The Sun & The Rainfall" o romantycznych inklinacjach, to według mnie najlepsze numery z płyty. To one pokazują nowy kierunek rozwoju, który jednak nie będzie kontynuowany na następnym albumie "Construction Time Again", bo panowie bardziej zainteresowani okażą się dźwiękami przemysłowymi. Jednak melancholijne echa "Leave In Silence", "See You", "The Sun & The Rainfall" będą jeszcze wracały, chociażby przy okazji "Black Celebration". Oprócz utworów świetnych, na "A Broken Frame" mamy też te gorsze, np. prosty i nieciekawy "A Photograph Of You". Singlowy "The Meaning Of Love" jest trochę lepszy, ale oba nagrania próbują nawiązywać łączność z prostotą "Speak & Spell". Jeśli to się udaje, to niestety w zakresie tych gorszych fragmentów debiutu. W sposób trochę niewydarzony zaczyna się drugi utwór na płycie pt. "My Secret Garden". Ma on jednak chwytliwy refren i ładną, powracającą melodię na syntezatorze w tle a także bardziej drapieżne akordy syntezatorowe, które urozmaicają nagranie. "Monument" brzmi bardziej eksperymentalnie, ale słuchając tego po czterdziestu latach ciężko znaleźć w nim jakiś punkt zaczepienia. Na plus wypada jedynie chwytliwy refren. Udany jest instrumentalny "Nothing To Fear", który opiera się na ładnej, wiodącej melodii syntezatorowej. "Satellite", choć ma chwytliwy refren, to brzmi topornie i mało finezyjnie. Z kolei "Shouldn't Have Done That" to subtelna ballada pozbawiona agresywnego beatu automatu perkusyjnego, śpiewana wspólnie przez Gore'a i Gahana. Utwór ładnie wprowadza do świetnego i kończącego wydawnictwo "The Sun & the Rainfall". Największą wadą płyty jest to, że poszczególne utwory nie pasują do siebie i nie tworzą żadnej całości ani w zakresie ogólniejszej koncepcji, ani nawet stylistyki. Z płyty wyłania się chaos, choć te kilka perełek ratują album. Z drugiej strony nawet te gorsze momenty mają w sobie pewien rodzaj chwytliwości. "A Broken Frame" na pewno nie jest arcydziełem. To płyta nierówna, z wyraźnie słabszymi momentami, ale te lepsze błyszczą niezwykłą barwą. Mnie odpowiada romantyczne brzmienie płyty, najbliższe stylistyce "new romantic". Szkoda, że zespół poszedł na kolejnym wydawnictwie w innym kierunku. [8/10] Andrzej Korasiewicz16.04.2024 r.
Depeche Mode - Speak & Spell1981 Mute Records 1. New Life 3:452. I Sometimes Wish I Was Dead 2:183. Puppets 3:594. Boys Say Go! 3:055. Nodisco 4:156. What's Your Name? 2:417. Photographic 4:588. Tora! Tora! Tora! 4:209. Big Muff 4:2410. Any Second Now (Voices) 2:3411. Just Can't Get Enough 3:42 bonus 1988 CD 12. Dreaming Of Me 4:0313. Ice Machine 4:0514. Shout 3:4615. Any Second Now 3:0816. Just Can't Get Enough (Schizo Mix) 6:44 Mój stosunek do "Speak & Spell" wahał się na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat od umiarkowanie pozytywnego aż do całkowitego odrzucenia muzyki znajdującej się na płycie, jako zbyt prostej i mało finezyjnej. Album traktowałem jak rodzaj wstępu, w pewnym sensie ćwiczenia do wielkiej kariery gigantów synth-popu. Dzisiaj patrzę na "Speak & Spell" z innej perspektywy. Płyta jest według mnie zbiorem w większości świetnych utworów synth-popowych w pierwotnym, oldskulowym syntezatorowym anturażu. Głównym mózgiem muzyki na płycie jest Vince Clarke. Mimo że dla niego jest to jedyny album nagrany z Depeche Mode, to tak naprawdę właśnie on wyznaczył kierunek rozwoju grupy na kolejne lata. To że pałeczkę po Clarke'u przejął Martin Gore, który okazał się kompozytorem z szerszymi horyzontami, nie zmienia tego, że to Clarke nadał charakter muzyce zespołu. Bez niego, Depeche Mode na kolejnych płytach w latach 80. nie byłby tym samym zespołem. Moim zdaniem to nie brak Alana Wildera spowodował, że grupa odeszła w latach 90. od swoich synth-popowych korzeni. Zabrakło Clarke'a, który pilnowałby syntezatorowego wzorca, gdyby nadal był w DM. To formuła stworzona przez niego sprawiła, że Depeche Mode tak długo trzymało się synth-popowej stylistyki aż do płyty "Music For The Masses" włącznie. Później, gdy definitywnie zmieniły się trendy w muzyce, Depeche Mode w praktyce przestał być zespołem syntezatorowym, grając mieszankę muzyki elektronicznej, popu i rocka. Ale jest też druga strona medalu. Gdyby Clarke nie odszedł, nie rozkwitłby zapewne talent Gore'a. A to dzięki niemu, muzyka Depeche Mode weszła na wyższy poziom już w latach 80. Clarke był niekwestionowanym liderem zespołu w początkowej fazie i gdyby tak pozostało, możliwe, że nie mielibyśmy tak wspaniałych płyt, jakie powstały po jego odejściu. Zamiast "Some Great Reward" czy "Black Celebration" otrzymalibyśmy zapewne kolejne klony "Speak & Spell", jakie Clarke nagrywał w swoich następnych projektach. Jak widać nie ma dobrych wersji tego "co by było, gdyby". A to co się stało, najwyraźniej musiało się stać. Mimo wszystko, obecnie "Speak & Spell" bardziej lubię i doceniam niż kiedyś. Niestety czegokolwiek nie powiedzielibyśmy o "Speak & Spell" nie jest to płyta równa. Jest to zbiór pierwszych nagrań Depeche Mode, których jakość jest różna. Poczynając od świetnych - "Puppets", "Tora! Tora! Tora!", "Photographic", przez dobre - "Boys Say Go!", "Nodisco", niezłe "New Life", "I Sometimes Wish I Was Dead", średnie "Just Can't Get Enough" aż po koszmarki, które przy słuchaniu płyty pomijam jak "What's Your Name?". Jest tu też instrumentalny "Big Muff", który traktuję jak wypełniacz a także pierwsza próba wokalna Gore'a "Any Second Now (Voices)" pozbawiona beatu automatu perkusyjnego, z wątłym tłem syntezatorowym. Na pewno "Tora! Tora! Tora!" obok "Puppets" to nie tylko moje ulubione numery z tej płyty, ale w ogóle to moje top 10, może top 20 wszystkich nagrań Depeche Mode. "Photographic" też jest jednym z nieśmiertelnych klasyków starego DM, choć u mnie akurat znajduje się on za dwoma wspomnianymi utworami. Czy można źle ocenić płytę, na której znajdują się takie perełki? Oprócz podstawowego zestawu z winyla, mamy też kilka dodatków, które ukazały się już w 1988 roku w edycji CD. Są to, moim zdaniem bardzo dobry pierwszy singiel "Dreaming Of Me", świetny klasyk "Ice Machine", mało ciekawy "Shout", nie wiedzieć po co umieszczona instrumentalna wersja "Any Second Now" oraz "Just Can't Get Enough" w wersji "schizo mix", chyba ciekawszej niż oryginał. Płyta nie jest więc doskonała, ale ładunek emocjonalny, prostota, chwytliwość, melodyjność i analogowe, oldskulowe syntezatorowe brzmienie zaprezentowane na niej, sprawiają, że do "Speak & Spell" chce się wracać. To nie jest płyta "new romantic", jak twierdzi znaczna część fanów DM. To jest klasycznie syntezatorowa muzyka, prosta i bezpretensjonalna, która stała się bazą dla dalszego rozwoju stylu grupy. Tę bazę i podstawę stworzył Vince Clarke, choć i Gore już od pierwszego albumu wtrącił swoje trzy grosze jako autor rewelacyjnego utworu "Tora! Tora! Tora!". Na "Speak & Spell" ujawnił się geniusz Clarke'a polegający na umiejętności tworzenia prostych melodii i ubrania ich w atrakcyjną aranżację składającą się z wyrazistych, ale i różnorodnych akordów syntezatorowych, dynamicznego, motorycznego beatu automatu perkusyjnego. Wszystko to wzbogacone jest bardziej przestrzennymi tłami klawiszowymi. Do tego dochodzi zadziorny wokal Gahana i młodzieńczy optymizm całego zespołu. Nie bez znaczenia było też zaangażowanie Daniela Millera i jego chęć wylansowania wymarzonego nowoczesnego, młodzieżowego zespołu, który opiera swoją muzykę o syntezatory. Wszystkie te elementy połączone ze sobą przyniosły efekt w postaci debiutanckiej płyty Depeche Mode, która stała się fundamentem pod budowę nowego gmachu, którego wielkości chyba nikt w 1981 roku nie przewidział. Wszystko to, co wydarzyło się potem, to nie tylko zasługa Gore'a, Gahana, Fletchera czy Wildera. Źródłem wszystkiego jest właśnie "Speak & Spell" i Vince Clarke, bez którego Depeche Mode w ogóle by nie było. Ale w przypadku tej płyty nie chodzi tylko o uznanie zasług. Album zawiera tak rewelacyjne kompozycje jak wspomniane "Puppets", "Tora! Tora! Tora!" czy "Photographic". No i jest tu niepowtarzalne oldskulowe, brzmienie stworzone przy użyciu analogowych syntezatorów. [9/10] Andrzej Korasiewicz15.04.2024 r.
Fabiana Palladino - Fabiana Palladino2024 Paul Institute/XL Recordings 1. Closer 3:352. Can You Look In The Mirror? 3:193. I Can't Dream Anymore 3:124. Give Me A Sign 3:185. I Care 4:186. Stay With Me Through The Night 3:367. Shoulda 4:298. Deeper 3:449. In The Fire 3:5710. Forever 3:59 Lata 80. to nie tylko synth-pop i new romantic, ale w ogóle wszechogarniające całą popkulturę SYNTH. W tę sferę weszła wtedy cała muzyka mainstreamowa, w tym soul i r'n'b. Pamiętacie takie nazwy jak Pointer Sisters, Chaka Khan? O rodzinie Jacksonów czy twórczości Prince'a nawet nie wspominam. Kto nie podśpiewywał synth-soulowych hitów takich jak: "Automatic" (1983) czy "I Feel for You" (1984)? Ja nie potrafiłem się powstrzymać. Fabiana Palladino próbuje kierować swój muzyczny przekaz właśnie do fanów takiej muzyki. Czy to jej się udaje? Fabiana Palladino to córka Pino Palladino, brytyjskiego basisty pochodzenia włoskiego, który jest rozchwytywanym muzykiem sesyjnym. Grał m.in. z Genesis, Erikiem Claptonem, Jeffem Beckiem, czy Davidem Gilmourem. Jak widać powiązania rodzinne ułatwiają wejście w życie dorosłe na całym świecie. Wbrew mniemaniu niektórych nie jest to jakaś wyłącznie polska specyfika. Podobne kariery dzieci muzyków wymieniać można bez końca. Pierwszy przykład z brzegu to dzieci jazzmana Dona Cherry'ego - pasierbica Neneh Cherry i syn Eagle Eye Cherry. Nie widzę jednak w tym nic złego. Dzieci nie tylko mogą odziedziczyć talent, ale samo wzrastanie w określonym otoczeniu kulturowym ułatwia przejęcie pożądanych cech. Nie inaczej jest w przypadku Fabiany Palladino, która jest utalentowaną wokalistką. Początek debiutanckiej płyty nie jest jednak zbyt zachęcający dla poszukiwaczy "ejtisowego" synth-soulu, bo beaty "Closer" brzmią trochę hip-hopowo. Podobnie będzie w przedostatnim na płycie utworze "In The Fire". Wprawdzie łagodny, śpiewny i piękny wokal Fabiana Palladino łagodzi trochę to wrażenie, ale już od początku słychać, że nie mamy do czynienia z płytą czysto "ejtisową". "Can You Look In The Mirror?" brzmi jak późny Michael Jackson z pożegnalnego "Invincible" (2001), a nie jak z czasów "Thrillera" czy choćby "Bad". Ale ładna ballada "I Can't Dream Anymore" bliska jest ejtisowej twórczości Janet Jackson w rodzaju "Let's Wait Awhile". Następnie mamy bardzo dobry "Give Me A Sign", którego do niczego nie bedę porównywał, bo Fabiana zasługuje, żeby choć przez chwilę docenić jej oryginalność. Jest to piękna ballada, z fajną rytmiką, która nadaje utworowi dynamizmu. Równie ciekawy jest "I Care", z ładnymi, rozmytymi elektronicznymi perkusjonaliami. "Stay With Me Through The Night" to zwykły współcześnie brzmiący pop o soulowym zabarwieniu. Następnie mamy dwa bardziej "ejtisowe" momemty - "Shoulda" z fajnym rytmem perkusyjnym oraz zwłaszcza "Deeper" z wiodącym basowym motywem syntezatorowym i elektroniczną perkusją. "Deeper" rzeczywiście możnaby żywcem przenieść do lat 80. i nikt by się nie zorientował, że utwór został wydany w 2024 roku. Zaraz po nim następuje wspomniany pseudo-hiphopowy "In The Fire". Utwór urozmaicony jest w tle dźwiękiem przypominającym flet. Całość kończy wolna ballada "Forever", niestety bezbarwna i wlecząca się z trudem, by zamknąć debiut Palladino. Płyta trochę mnie rozczarowuje. Jakość kompozycji często jest jedynie poprawna. Poza tym "ejtisowość" tej płyty stoi według mnie pod bardzo dużym znakiem zapytania. Jest tu kilka fajnych, "ejtisowych" momentów ("Deeper"!), ale żeby debiutancka płyta Palladino w całości była utrzymana w tym klimacie to bym nie powiedział. Mamy raczej do czynienia z mieszanką współczesnej produkcji, koniecznych w "nowoczesnym" popie elementów pseudo-hiphopowych i rzeczywiście jest kilka nawiązań do tradycjnego synth-soulu. Ci którzy nie pamiętają lat 80. dadzą się nabrać, że płyta nawiązuje do tamtych czasów, ale ja nie jestem przekonany. Mimo wszystko płyta Palladino, jako pewna odskocznia od mroczniejszej muzyki syntezatorowej, może okazać się miłym urozmaiceniem. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz14.04.2024 r.
Depeche Mode - The Singles 81 → 851985 Mute 1. Dreaming Of Me 3:442. New Life 3:433. Just Can't Get Enough 3:374. See You 3:525. The Meaning Of Love 3:056. Leave In Silence 3:587. Get The Balance Right 3:118. Everything Counts 3:579. Love In Itself 3:5810. People Are People 3:4311. Master And Servant 3:5012. Blasphemous Rumours 5:0713. Somebody 4:2114. Shake The Disease 4:4615. It's Called A Heart 3:48 "The Singles 81 → 85", wydana w październiku 1985 roku, to jedyna prawidłowa składanka Depeche Mode, koniecznie z białą okładką i bez remiksów. Reedycja albumu z lat 90. z inną okładką i dodatkowymi remiksami jest nieprawidłowa i nie należy jej słuchać :). Niestety w streamingu występuje tylko ta druga wersja. Omawianą płytę najlepiej oczywiście kontemplować w gustownym, winylowym wydaniu Tonpressu (1986), może zachodnie brzmią lepiej, ale liczy się polski pierwowzór :). Bo ta płyta jest pierwowzorem. Obok "Black Celebration" [czytaj recenzję >>] a także maksisingla "Stripped", to przejaw pierwszej fazy "depeszomanii" w Polsce, na którą miałem przyjemność "załapać się". W tym czasie, wówczas mój ulubiony zespół elektroniczny, czyli Ultravox, właśnie wydał swoją ostatnią, słabą płytę "U-vox" (1986) i rozwiązał się. Ten brak trzeba było czymś wypełnić. Depeche Mode już znałem, ale był dla mnie jednym z wielu zespołów, który na razie wyraźnie przegrywał u mnie z Ultravox a nawet z Classix Nouveaux. Depeche Mode był gdzieś na poziomie Howarda Jonesa. Ale wtedy Depeche Mode odwiedziło Polskę, ukazała się omawiana składanka a zespół wydał singiel "Shake The Disease". To od niego właśnie wszystko się dla mnie tak naprawdę zaczęło. Oczywiście nie całkiem, bo już płyta "Some Great Reward" oraz utwory "People Are People", "Master And Servant" i "Somebody" spowodowały, że zespół awansował w rankingu mojej popularności gdzieś obok wspomnianego Howarda Jonesa. Ale to jeszcze nie było "to". Dopiero "Shake The Disease" nadało właściwą miarę rzeczy. Na koncercie Depeche Mode w 1985 niestety nie byłem, ale egzemplarze płyt "The Singles 81 → 85" a później "Black Celebration" i maksisingla "Stripped" traktowałem jak najcenniejsze w mojej kolekcji skarby. Nie wiem dokładnie ile razy przesłuchałem "The Singles 81 → 85", ale idzie to raczej w tysiące przesłuchań. Ostatnio próbowałem rzetelnie zastanowić się nad tym jaka jest właściwie moja ulubiona płyta Depeche Mode i uczciwie pisząc, to obok "Black Celebration" jest nią właśnie omawiana składanka. Jest jednym z najczęściej powracających u mnie albumów synth-popowych z lat 80. szczególnie w samochodzie. To brzmienie DM z "The Singles 81 → 85" jest moim ulubionym. "Black Celebration" jest skończonym arcydziełem synth-popu, ale jeśli chodzi o zestaw przebojów, to niezastąpiona jest właśnie płyta "The Singles 81 → 85". Pierwszy singiel, niealbumowy "Dreaming Of Me" (1981), to prosty przebój syntezatorowy w stylu Vince'a Clarke'a, z chwytliwym refrenem, rytmicznym beatem automatu perkusyjnego oraz miłymi dla ucha melodiami granymi na syntezatorze, czasami urozmaiconymi bardziej wyrazistymi zestawami akordów. Podobny charakter mają: "New Life" (1981) oraz "Just Can’t Get Enough” (1981). Ten drugi, to pierwszy utwór zespołu, który znalazł się w top 10 brytyjskiej listy przebojów. "Just Can’t Get Enough”, jeden z najmniej przeze mnie lubianych utworów z tej składanki, jest też niestety żelaznym elementem repertuaru każdego koncertu Depeche Mode aż do dzisiaj. Czy naprawdę nie można zamiast niego zagrać choćby "Dreaming of Me", albo "New Life", jeśli już koniecznie ma to być singiel? A najlepiej można by zaprezentować coś ciekawszego z debiutanckiej płyty, np. „Photographic” czy „Tora! Tora! Tora!”. Czwarty na płycie "See You" (1982) to pierwszy singiel nagrany po odejściu z zespołu Vince'a Clarke'a, jeden z moich ulubionych utworów nie tylko na tej płycie, ale w ogóle w historii Depeche Mode. To właśnie takie DM kocham najbardziej. Martin Gore ujawnia tutaj swój wysublimowany talent kompozytorski, który z pozornie banalnego utworu syntezatorowego czyni inteligentny i wzruszający przebój, w którym na planie pierwszym jest basowy puls syntezatora. Po prostym, zahaczającym o tandetę "The Meaning Of Love" (1982), mamy kolejne synth-popowe arcydzieło - "Leave In Silence" (1982). Tu znowu basowy, ale rwany puls syntezatora wraz z automatem perkusyjnym, wyznaczają rytmikę nagrania, która uzupełniona zostaje wyrazistymi pochodami akordów syntezatorowych oraz subtelnymi melodiami pasaży klawiszowych. "Get The Balance Right" (1983) to pierwszy singiel nagrany z Alanem Wilderem jako oficjalnym członkiem Depeche Mode. Utwór bardzo udany, ale ponieważ nie pasował do koncepcji albumu, który był w drodze - "Construction Time Again" - nie znalazł się na nim. "Everything Counts" (1983) był singlem promującym płytę, co mnie kiedyś bardzo dziwiło, bo utwór nie wydawał mi się ani trochę przebojowy. Ale to przecież ja byłem w błędzie. Singiel dotarł do 6. miejsca brytyjskiej listy przebojów, był też pierwszym notowanym utworem na polskiej Liście Przebojów Programu Trzeciego, ale na niej osiągnął zaledwie 19. miejsce. "Everything Counts" to kolejny utwór, do którego Depeche Mode często wraca na koncertach, ale w tym przypadku żadnych zastrzeżeń nie mam. "Love In Itself" (1983) dawniej wydawał mi się bardziej przebojowy niż "Everything Counts", a przecież na listach przebojów nie osiągnął sukcesu. Czyli znowu się myliłem. Mimo wszystko "Love In Itself" do dzisiaj uważam za niezwykle udany utwór, który powinien osiągnąć więcej. "People Are People" (1984) to największy przebój Depeche Mode na brytyjskiej liście przebojów, na której dotarł do 4. miejsca. Później pozycję tę powtórzyło jeszcze kilka innych singli, ale w Wielkiej Brytanii żaden inny nie był wyżej - „Enjoy the Silence” osiągnęło zaledwie 6. pozycję. "People Are People" dotarł za to aż do 2. miejsca polskiej LP3. To on również jako jeden z pierwszych prawdziwie rozbudził moje zainteresowanie DM. Choć naszpikowany jest industrialnymi efektami, formacja nie lubi go i uważa za zbyt komercyjny. Od 1988 roku ani razu nie zagrano go na żywo. Według mnie to kompletna abstrakcja, bo kompozycja na pewno jest na wyższym poziomie niż np. "Just Can't Get Enough", które DM "tłucze" na każdym koncercie. Mniejszym, ale równie sporym przebojem okazał się utwór "Master And Servant" (1984), którego tekst ma kontrowersyjną tematykę dotyczącą relacji S&M, choć jak później twierdził Gore, nie jest to tak jednoznaczne, bo tekst można również odnosić do polityki. Oba single, razem z piękną balladą "Somebody" (1984), śpiewaną przez Gore'a, z pewnością były wtedy na szczycie moich ulubionych nagrań DM. Nie da się tego powiedzieć o "Blasphemous Rumours" (1984), który wydawał mi się kiedyś zbyt wydumany. "Blasphemous Rumours" i "Somebody" wydane zostały na jednym singlu jako równoprawne strony A tegoż singla. Mój stosunek do "Blasphemous Rumours" pokazuje najlepiej jak nastoletnie oceny często mijają się z istotą rzeczy, bo przecież w rzeczywistości, "Blasphemous Rumours" to jedno z ciekawszych nagrań DM z lat 80. Na zakończenie płyty mamy dwa utwory, które ją promowały. Genialny "Shake The Disease" i niezbyt udany "It's Called A Heart". "Shake The Disease" był nie tylko dla mnie przełomowym utworem. W Polsce był pierwszym numerem jeden na liście przebojów Trójki. Znalazł się tam tylko raz - 7 lipca 1985 roku, a 30 lipca 1985 roku zespół wystąpił w na warszawskim Torwarze. To była pierwsza fala "depeszomanii" w Polsce. Druga rozpoczęła się po wydaniu albumu "Violator", ale to już były zupełnie inne czasy i inna historia. Wtedy już nie uważałem się za fana Depeche Mode, a tych z drugiej fali popularności zespołu nazywało się dosyć pogardliwie "enjoyami". Dzisiaj nie ma to już kompletnie żadnego znaczenia. Pozostała muzyka Depeche Mode, ale jeśli mam zrobić rachunek sumienia, to tak naprawdę kolejne płyty DM, które ukazywały się po koncertowej "101", nigdy nie wzbudziły mojego uwielbienia takiego, jakie wywołał utwór "Shake The Disease" czy płyty do "101" włącznie. A ponieważ "Shake The Disease" znajduje się właśnie na omawianej składance, to jasne jest, że musi ona być jedną z najwyżej ocenianych przeze mnie płyt zespołu. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz11.04.2024 r.
Kraftwerk - Trans Europa Express1977 Kling Klang/EMI Electrola 1. Europa Endlos 9:352. Spiegelsaal 7:503. Schaufensterpuppen 6:104. Trans Europa Express 6:405. Metall Auf Metall 2:106. Abzug 4:427. Franz Schubert 4:258. Endlos Endlos 0:45 Pisząc o płycie Kraftwerk z 1977 roku czuję się trochę jak kustosz muzeum oprowadzający po wystawie "jak ludzie żyli dawniej". Dzisiaj już się tak nie żyje i nie gra. Zwiedzający z uznaniem, ale i trochę politowaniem kiwają głowami i dziwią się: "jak to możliwe, że kiedyś tak prymitywnie się żyło". W pewnym momencie jednak ktoś, wskazując na jeden z artefaktów, stwierdza: "kurcze, ale to było fajne", a inny dodaje "nawet lepsze niż dzisiaj". Inny z kolei mówi: "ale naprawdę chciałbyś żyć w tak prymiwytwnych warunkach?" Ten zachwycony stwierdza: "gdybym miał coś takiego jak Trans Europa Express, to bardzo chętnie". I tak właśnie jest z płytą "Trans Europa Express". To muzyka z przeszłości, która ma wiele archaicznych mielizn, ale nawet z nimi nie sposób nie zachwycić się niektórymi elementami wydawnictwa. Nie można też nie docenić wkładu płyty w rozwój muzyki elektronicznej. Żeby jednak w pełni zrozumieć znaczenie albumu, potrzebne jest spojrzenie na tło historyczne, w którym muzyka z "Trans Europa Express" powstawała. Kraftwerk do połowy lat 70. był rockowym zespołem eksperymentalnym, poszukującym swojego brzmienia. Ralf Hütter i Florian Schneider poszukiwali go wraz z niemieckim producentem Connym Plankiem. Wprawdzie Hütter i Schneider próbowali później umniejszać wkład Planka w wypracowany przez Kraftwerk styl, ale udział Planka był co najmniej tak samo kluczowy jak Hüttera i Schneidera. Elektroniczne brzmienie Kraftwerk powstało przy okazji nagrywania "Autobahn" (1974). To był początek "Elektrowni" jaką znamy. Dopiero jednak płyta "Radio-Activity" (1975) była pierwszą w pełni elektroniczną pozycją w dyskografii zespołu i zarazem pierwszą nagraną w klasycznym, czteroosobowym składzie: Ralf Hütter, Florian Schneider, Karl Bartos, Wolfgang Flür. To ona również, jako pierwszwa, powstała w całości we własnym studiu Kling Klang w Düsseldorfie. "Autobahn", tylko częściowo rodziła się w Kling Klang, bo ostatecznego kształtu nabrała w studiu Conny'ego Planka. Album "Radio-Activity", mimo że elektroniczny, to jednak w dużym stopniu był eksperymentalny, przez co nie powtórzył komercyjnego sukcesu tytułowego utworu z płyty "Autobahn". Wprawdzie Kraftwerk nie kierował się słupkami sprzedażowymi, ale muzycy chcieli nagrywać muzykę pop przyszłości. W połowie 1976 roku weszli do studia, by stworzyć "Trans Europa Express". Za kreowanie muzyki odpowiadał wyłącznie Ralf Hütter, wspierany przez Floriana Schneidera. Karl Bartos i Wolfgang Flür byli traktowani tylko jak pomocnicy, którzy mają obsługiwać perkusję elektroniczną. Zespół wzbogacił się wtedy o nowe instrumenty elektroniczne, m.in Synthanorma Sequenzer, spersonalizowany sekwencer analogowy, stworzony specjalnie dla zespołu przez Matten & Wiechers. Dotychczasowe doświadczenie Kraftwerk i nowe instrumenty spowodowały, że "Trans Europa Express" stał się pierwszym w historii albumem electro-popowym a Kraftwerk w pełni skrystalizował swoje charakterystyczne brzmienie. "Trans Europa Express" była kiedyś moją ulubioną płytą Kraftwerk. Ale już w połowie lat 80., gdy ją poznawałem, brzmiała miejscami archaicznie. Otwierający album "Europa Endlos" jest powolny i niemrawy. W chwili, gdy utwór powstawał, jego brzmienie było nowatorskie i mogło robić niesamowite wrażenie. Ale już w latach 80. wydawało się trochę przestarzałe. Dzisiaj to tylko wolny, przydługi, nieco transowy z miarowym rytmem utwór electro-pop z nieco kiczowatym akordem syntezatorowym. Równie mało energetyczny jest "Spiegelsaal", ale w nim czuć jakiś majestat. Dzisiaj prawdziwe emocje wzbudzają u mnie jednak tylko utwory: "Schaufensterpuppen" oraz połączone ze sobą, tworzące rodzaj electro-popowej suity "Trans Europa Express"/"Metall Auf Metall"/"Abzug". To one jednak stanowią esencję elbumu. "Schaufensterpuppen" to utwór dynamiczny, z motorycznym, hipnotycznym beatem i robotycznym wokalem, w którym powtarza się emocjonalna fraza tytułowa. "Trans Europa Express"/"Metall Auf Metall"/"Abzug" to kluczowy fragment albumu, w którym realizuje się jego koncepcja. Tematem płyty jest podróż pociągiem ekspresowym Trans-Europ-Express (TEE), kursującym między dawnymi państwami EWG i Szwajcarią. Z okien pociągu podróżny obserwuje i snuje refleksje na temat Europy. Muzycznie w suicie prowadzi nas transowy beat, który może przywodzić na myśl stukot kół pociągowych. Płytę kończy niemal ambientowy "Franz Schubert" oraz repryza "Endlos Endlos". "Trans Europa Express" to album, który nie tylko należy traktować jak pomnik i jak pomnikiem się nim zachwycać. Suita "Trans Europa Express"/"Metall Auf Metall"/"Abzug" nadal robi niesamowite wrażenie. "Schaufensterpuppen" ciągle kopie. Reszta brzmi sympatycznie. Płyta w swoim czasie była kamieniem milowym dla wielu gatunków muzyki elektronicznej. Z jej fragmentów korzystali nawet hip-hopowcy. A o wpływie na powstanie synth-popu nawet nie trzeba wspominać. Klasyka, którą trzeba znać. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz10.04.2024 r.
Fleetwood Mac - Tango in the Night1987 Warner Bros Records 1. Big Love 3:372. Seven Wonders 3:383. Everywhere 3:414. Caroline 3:505. Tango In The Night 3:566. Mystified 3:067. Little Lies 3:388. Family Man 4:019. Welcome To The Room...Sara 3:3710. Isn't It Midnight 4:0611. When I See You Again 3:4712. You And I, Part II 2:40 Kiedy w 1987 roku usłyszałem płytę "Tango in the Night" uznałem ją za fajny pop, ale jednak przeciętny i ogólnie nie do końca w moim stylu. Gdy słucham albumu po latach i porównuję go ze współczesnymi produkcjami popowymi, jestem skłonny uznać "Tango in the Night" niemal za popowe arcydzieło. Ale po kolei. Fleetwood Mac zaczynał pod koniec lat 60. XX wieku jako formacja blues rockowa. W połowie lat 70. po przerwie w działalności, zawirowaniach związanych z prawami do nazwy i dołączeniu dwóch nowych członków zespołu - Stevie Nicks i Lindsey Buckingham - grupa zaczęła nową historię. Gdy w 1977 roku Fleetwood Mac odniósł międzynarodowy sukces dzięki pop rockowej płycie "Rumours", kariera zespołu nabrała rumieńców. Kolejnymi wydawnictwami - "Tusk" (1979), "Mirage" (1982) - grupa potwierdziła swoją pozycję. W czasie największej popularności synth popu i new romantic, formacja wykonywała nadal rodzaj soft rocka. Po kilku latach, zespół powrócił dzięki albumowi "Tango in the Night". Mimo że w drugiej połowie lat 80. do łask wracał tradycyjny rock, a synth pop zaczął być passe, to stosowanie w mainstreamie dużej ilości syntezatorów i nowoczesnej, elektronicznej produkcji było już nieodwracalne. Słychać to bardzo dobrze na "Tango in the Night", który ocieka typową syntetyczną, "ejtisową" produkcją. W użyciu przy nagrywaniu był m.in. Fairlight CMI. Oprócz syntetycznego brzmienia jest tu też masa świetnych, przebojowych kompozycji. W istocie płytę można uznać za swoiste "greatest hits". Aż sześć utworów ukazało się na singlach, z czego trzy - "Big Love", "Little Lies", "Everywhere" - trafiły do top 10 brytyjskiej listy przebojów, a dwa z nich do top 10 amerykańskiego Billboardu. Single odniosły też sukces w innych krajach. Piękna, rozmarzona, ale niezwykle chwytliwa kompozycja "Little Lies" osiągnęła w Polsce szczyt Listy Przebojów Programu Trzeciego. W sumie notowane było pięć utworów. "Everywhere" i "Seven Wonders" dotarły do pierwszej dziesiątki. Album oraz single z niego pochodzące niewątpliwie osiągnęły sukces komercyjny. "Tango in the Night" sprzedało się na całym świecie w ponad piętnastu milionach egzemplarzy. Trzeba przyznać, że nawet te niesinglowe utwory, jak "Caroline" mogłyby pokusić się o zostanie przebojami. Nie wszystkie jednak, bo np. "Welcome to the Room... Sara", śpiewane i napisane przez Stevie Nicks, już tej chwytliwości nie ma. Moim zdaniem podobnie bezbarwnie wypada ballada "When I See You Again", znowu autorstwa Stevie Nicks. Większość kompozycji to jednak rytmiczne, syntetyczne hity o chwytliwych refrenach. Album kończy nagranie "You And I, Part II", autorstwa Lindsey Buckingham i Christine McVie o równie przebojowej charakterystyce. "Tango in the Night" sprawia jednak wrażenie niespójnego. Na pewno wpłynął na to sposób nagrywania płyty, który nie świadczył o dobrym zintegrowaniu zespołu w tamtym czasie. Muzycy często pracowali oddzielnie a cała sesja trwała półtora roku. Zresztą po wydaniu albumu, zespół opuścił Lindsey Buckingham, który był współproducentem płyty i w największym stopniu spośród wszystkich członków Fleetwood Mac wpłynął na brzmienie zespołu. Od tego momentu zaczął się kryzys formacji, która już nigdy nie powróciła do czasów swojej świetności. I raczej to już nigdy nie nastąpi. Muzycy są już w wieku 70+ a w 2022 rok zmarła Christine McVie. Pozostali członkowie zespołu nagrywają muzykę solo i mimo że grupa formalnie nie została rozwiązana, nie rozważają w tej chwili powrotu. Ostatni studyjny album Fleetwood Mac ukazał się w 2003 roku. Mimo niespójności, "Tango in the Night" jest zbiorem w większości niezwykle udanych kompozycji. Oprócz wspomnianych singli na płycie jest też piękna, syntetyczna i chwytliwa ballada "Mystified". Jest zadziorny, rockowy, ale wyprodukowany w "ejtisowym" stylu utwór tytułowy. Nawet te mniej popularne single - prosty, rytmiczny, "Family Man"; dynamiczny, nieco tajemniczy "Isn't It Midnight" - robią dobre wrażenie. Są też inne dobrej jakości utwory - "Caroline" i "You And I, Part II". Zastrzeżenie mam tak naprawdę tylko do dwóch opisanych wcześniej nagrań autorstwa Stevie Nicks. A przecież to tylko dwie gorsze kompozycje na dwanaście. No i czy można nie doceniać płyty, która rozpoczyna się takimi uderzeniami, jak: "Big Love", "Seven Wonders" i "Everywhere" i na której jest taki numer jak "Little Lies"? Dla fanów "ejtisowego" popu płyta obowiązkowa.[9/10] Andrzej Korasiewicz09.04.2024 r.