Recenzje

Zaobserwuj nas

Wyszukaj recenzję:

Depeche Mode - The Singles 81 → 85

Depeche Mode - The Singles 81 → 85
1985 Mute

1. Dreaming Of Me    3:44
2. New Life    3:43
3. Just Can't Get Enough    3:37
4. See You    3:52
5. The Meaning Of Love    3:05
6. Leave In Silence    3:58
7. Get The Balance Right    3:11
8. Everything Counts    3:57
9. Love In Itself    3:58
10. People Are People    3:43
11. Master And Servant    3:50
12. Blasphemous Rumours    5:07
13. Somebody    4:21
14. Shake The Disease    4:46
15. It's Called A Heart    3:48

"The Singles 81 → 85", wydana w październiku 1985 roku, to jedyna prawidłowa składanka Depeche Mode, koniecznie z białą okładką i bez remiksów. Reedycja albumu z lat 90. z inną okładką i dodatkowymi remiksami jest nieprawidłowa i nie należy jej słuchać :). Niestety w streamingu występuje tylko ta druga wersja. Omawianą płytę najlepiej oczywiście kontemplować w gustownym, winylowym wydaniu Tonpressu (1986), może zachodnie brzmią lepiej, ale liczy się polski pierwowzór :). Bo ta płyta jest pierwowzorem. Obok "Black Celebration" [czytaj recenzję >>]  a także maksisingla "Stripped", to przejaw pierwszej fazy "depeszomanii" w Polsce, na którą miałem przyjemność "załapać się". W tym czasie, wówczas mój ulubiony zespół elektroniczny, czyli Ultravox, właśnie wydał swoją ostatnią, słabą płytę "U-vox" (1986) i rozwiązał się. Ten brak trzeba było czymś wypełnić. Depeche Mode już znałem, ale był dla mnie jednym z wielu zespołów, który na razie wyraźnie przegrywał u mnie z Ultravox a nawet z Classix Nouveaux. Depeche Mode był gdzieś na poziomie Howarda Jonesa. Ale wtedy Depeche Mode odwiedziło Polskę, ukazała się omawiana składanka a zespół wydał singiel "Shake The Disease". To od niego właśnie wszystko się dla mnie tak naprawdę zaczęło. Oczywiście nie całkiem, bo już płyta "Some Great Reward" oraz utwory "People Are People", "Master And Servant" i "Somebody" spowodowały, że zespół awansował w rankingu mojej popularności gdzieś obok wspomnianego Howarda Jonesa. Ale to jeszcze nie było "to". Dopiero "Shake The Disease" nadało właściwą miarę rzeczy.

Na koncercie Depeche Mode w 1985 niestety nie byłem, ale egzemplarze płyt "The Singles 81 → 85" a później "Black Celebration" i maksisingla "Stripped" traktowałem jak najcenniejsze w mojej kolekcji skarby. Nie wiem dokładnie ile razy przesłuchałem "The Singles 81 → 85", ale idzie to raczej w tysiące przesłuchań. Ostatnio próbowałem rzetelnie zastanowić się nad tym jaka jest właściwie moja ulubiona płyta Depeche Mode i uczciwie pisząc, to obok "Black Celebration" jest nią właśnie omawiana składanka. Jest jednym z najczęściej powracających u mnie albumów synth-popowych z lat 80. szczególnie w samochodzie. To brzmienie DM z "The Singles 81 → 85" jest moim ulubionym. "Black Celebration" jest skończonym arcydziełem synth-popu, ale jeśli chodzi o zestaw przebojów, to niezastąpiona jest właśnie płyta "The Singles 81 → 85".

Pierwszy singiel, niealbumowy "Dreaming Of Me" (1981), to prosty przebój syntezatorowy w stylu Vince'a Clarke'a, z chwytliwym refrenem, rytmicznym beatem automatu perkusyjnego oraz miłymi dla ucha melodiami granymi na syntezatorze, czasami urozmaiconymi bardziej wyrazistymi zestawami akordów. Podobny charakter mają: "New Life" (1981) oraz "Just Can’t Get Enough” (1981). Ten drugi, to pierwszy utwór zespołu, który znalazł się w top 10 brytyjskiej listy przebojów. "Just Can’t Get Enough”, jeden z najmniej przeze mnie lubianych utworów z tej składanki, jest też niestety żelaznym elementem repertuaru każdego koncertu Depeche Mode aż do dzisiaj. Czy naprawdę nie można zamiast niego zagrać choćby "Dreaming of Me", albo "New Life", jeśli już koniecznie ma to być singiel? A najlepiej można by zaprezentować coś ciekawszego z debiutanckiej płyty, np. „Photographic” czy „Tora! Tora! Tora!”. 

Czwarty na płycie "See You" (1982) to pierwszy singiel nagrany po odejściu z zespołu Vince'a Clarke'a, jeden z moich ulubionych utworów nie tylko na tej płycie, ale w ogóle w historii Depeche Mode. To właśnie takie DM kocham najbardziej. Martin Gore ujawnia tutaj swój wysublimowany talent kompozytorski, który z pozornie banalnego utworu syntezatorowego czyni inteligentny i wzruszający przebój, w którym na planie pierwszym jest basowy puls syntezatora. Po prostym, zahaczającym o tandetę "The Meaning Of Love" (1982), mamy kolejne synth-popowe arcydzieło - "Leave In Silence" (1982). Tu znowu basowy, ale rwany puls syntezatora wraz z automatem perkusyjnym, wyznaczają rytmikę nagrania, która uzupełniona zostaje wyrazistymi pochodami akordów syntezatorowych oraz subtelnymi melodiami pasaży klawiszowych.

"Get The Balance Right" (1983) to pierwszy singiel nagrany z Alanem Wilderem jako oficjalnym członkiem Depeche Mode. Utwór bardzo udany, ale ponieważ nie pasował do koncepcji albumu, który był w drodze - "Construction Time Again" - nie znalazł się na nim. "Everything Counts" (1983) był singlem promującym płytę, co mnie kiedyś bardzo dziwiło, bo utwór nie wydawał mi się ani trochę przebojowy. Ale to przecież ja byłem w błędzie. Singiel dotarł do 6. miejsca brytyjskiej listy przebojów, był też pierwszym notowanym utworem na polskiej Liście Przebojów Programu Trzeciego, ale na niej osiągnął zaledwie 19. miejsce. "Everything Counts" to kolejny utwór, do którego Depeche Mode często wraca na koncertach, ale w tym przypadku żadnych zastrzeżeń nie mam. "Love In Itself" (1983) dawniej wydawał mi się bardziej przebojowy niż  "Everything Counts", a przecież na listach przebojów nie osiągnął sukcesu. Czyli znowu się myliłem. Mimo wszystko "Love In Itself" do dzisiaj uważam za niezwykle udany utwór, który powinien osiągnąć więcej.

"People Are People" (1984) to największy przebój Depeche Mode na brytyjskiej liście przebojów, na której dotarł do 4. miejsca. Później pozycję tę powtórzyło jeszcze kilka innych singli, ale w Wielkiej Brytanii żaden inny nie był wyżej - „Enjoy the Silence” osiągnęło zaledwie 6. pozycję. "People Are People" dotarł za to aż do 2. miejsca polskiej LP3. To on również jako jeden z pierwszych prawdziwie rozbudził moje zainteresowanie DM. Choć naszpikowany jest industrialnymi efektami, formacja nie lubi go i uważa za zbyt komercyjny. Od 1988 roku ani razu nie zagrano go na żywo. Według mnie to kompletna abstrakcja, bo kompozycja na pewno jest na wyższym poziomie niż np. "Just Can't Get Enough", które DM "tłucze" na każdym koncercie. 

Mniejszym, ale równie sporym przebojem okazał się utwór "Master And Servant" (1984), którego tekst ma kontrowersyjną tematykę dotyczącą relacji S&M, choć jak później twierdził Gore, nie jest to tak jednoznaczne, bo tekst można również odnosić do polityki. Oba single, razem z piękną balladą "Somebody" (1984), śpiewaną przez Gore'a, z pewnością były wtedy na szczycie moich ulubionych nagrań DM. Nie da się tego powiedzieć o "Blasphemous Rumours" (1984), który wydawał mi się kiedyś zbyt wydumany. "Blasphemous Rumours" i "Somebody" wydane zostały na jednym singlu jako równoprawne strony A tegoż singla. Mój stosunek do "Blasphemous Rumours" pokazuje najlepiej jak nastoletnie oceny często mijają się z istotą rzeczy, bo przecież w rzeczywistości, "Blasphemous Rumours" to jedno z ciekawszych nagrań DM z lat 80.

Na zakończenie płyty mamy dwa utwory, które ją promowały. Genialny "Shake The Disease" i niezbyt udany "It's Called A Heart". "Shake The Disease" był nie tylko dla mnie przełomowym utworem. W Polsce był pierwszym numerem jeden na liście przebojów Trójki. Znalazł się tam tylko raz - 7 lipca 1985 roku, a 30 lipca 1985 roku zespół wystąpił w  na warszawskim Torwarze. To była pierwsza fala "depeszomanii" w Polsce. Druga rozpoczęła się po wydaniu albumu "Violator", ale to już były zupełnie inne czasy i inna historia. Wtedy już nie uważałem się za fana Depeche Mode, a tych z drugiej fali popularności zespołu nazywało się dosyć pogardliwie "enjoyami". Dzisiaj nie ma to już kompletnie żadnego znaczenia. Pozostała muzyka Depeche Mode, ale jeśli mam zrobić rachunek sumienia, to tak naprawdę kolejne płyty DM, które ukazywały się po koncertowej "101", nigdy nie wzbudziły mojego uwielbienia takiego, jakie wywołał utwór "Shake The Disease" czy płyty do "101" włącznie. A ponieważ "Shake The Disease" znajduje się właśnie na omawianej składance, to jasne jest, że musi ona być jedną z najwyżej ocenianych przeze mnie płyt zespołu. [9.5/10]

Andrzej Korasiewicz
11.04.2024 r.