Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - Organisation

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - Organisation
1980 Dindisc

1. Enola Gay 3:33
2. 2nd Thought 4:15
3. VCL XI 3:50
4. Motion and Heart 3:16
5. Statues 4:30
6. The Misunderstanding 4:55
7. The More I See You 4:11
8. Promise 4:51
9. Stanlow 6:40

Istnieją różne teorie dotyczące kolejności utworów na płycie, co najmniej tak interesujące jak teoria brontozaurów Anne Elk, która to teoria jest teorią Anny, jest jej własnością i należy do niej i jest jej. Mówi ona, że wszystkie brontozaury są cienkie na jednym końcu, znacznie grubsze w środku, a następnie ponownie cienkie na drugim końcu. Ten Monty Pythonowski wstęp posłużył mi do przedstawienia mojej teorii, która jest moją teorią, należy do mnie i ja jestem jej właścicielem, a mówi ona o tym, że w latach 80. w sztabach wytwórni płytowych znaczną popularnością cieszyła się teoria (nie rozwijajmy dalej) singlowego hiciora „otwieracza”, który miał wyrywać z butów, walić o glebę i porywać do lotu, a potem to już nieważne. Jeżeli to prawda, to odbywało się to niestety bardzo często ze szkodą dla reszty albumu. Pod tym względem „Organisation” przypomina mi świetny „Throw The Warped Wheel Out” nieco zapomnianej już szkockiej grupy Fiction Factory [czytaj recenzję >>] , na którym popełniono ten sam błąd. Absolutna przebojowość otwierającego „(Feels Like) Heaven” przyćmiła resztę albumu, moim zdaniem całkowicie niesprawiedliwie. I właśnie podobna historia (choć kilka lat wcześniej) zaistniała na „Organisation”. Zastosowano bez skrupułów teorię „otwieracza”. Jeżeli do tego dodamy „test drugiej płyty” (musi być lepsza, a do tego skomponowana, nagrana i wydana pięć razy szybciej niż debiut), to mamy prostą receptę na zaprzepaszczenie kariery (co niestety spotkało Fiction Factory). W tym momencie przechodzimy do clou sprawy. Otóż geniusz OMD ujawnił się właśnie tym, że stworzyli w pół roku płytę, która wbrew zabójczej presji wytwórni (iść za ciosem, wycisnąć jak cytrynę, sprzedać jak najwięcej lub ewentualnie wywalić kapelę) poradziła sobie więcej niż znakomicie.

Płyta rozpoczyna się prawdziwą bombą atomową (nomen omen) zgodnie z teorią „otwieracza”. Jedyny singiel z albumu (zresztą całkiem słusznie, bo pomijając zdecydowanie mniej komercyjny potencjał pozostałych piosenek, to i tak wydawanie kolejnych singli nie miałoby sensu marketingowego - „Enola Gay” zrobiła swoje z nawiazką), który trzeba przyznać namieszał grubo w historii muzyki popularnej. Antywojenna piosenka odnosząca się do tragedii ludności cywilnej Hiroszimy, zapoczątkowanej przez samolot B-29 Superfortress o nazwie własnej Enola Gay (Enola Gay Tibbets była matką płk. Paula Tibbetsa, pilota B-29) 6 sierpnia 1945 roku o godzinie 8.15 rano. Jak to było typowe dla wczesnych przebojów OMD, utwór zawiera melodyjny, syntezatorowy przerywnik (break) zamiast śpiewanego refrenu. Ta niezwykle zaraźliwa melodia, prosty rytm, znakomita aranżacja, przejmujący śpiew i sarkastyczny tekst, tworzą przedziwną, wybuchową mieszaninę – skocznej, radosnej, tanecznej piosenki o ponurym i katastrofalnym wydźwięku. Co by nie mówić, do momentu pojawienia się The Smiths, nikt nie osiągnął takiego sukcesu śpiewając o rzeczach tragicznych i ostatecznych do wesołych melodyjek. „Enola Gay” to jeden z największych hitów wszech czasów. Podobno zaszedłby jeszcze wyżej na listach w UK, gdyby nie to, że któremuś z oficjeli BBC nie spodobał się ten „…Gay” w nazwie, zupełnie zresztą z gejami przecież niezwiązany. Natomiast na temat wyczynów Jimmy’ego Savile’a nikt wtedy nic w BBC nawet nie pisnął. Co ci Anglicy, to nie wiem… No dobra, ale nie o tym…

Drugi na płycie „2nd Thought” (nomen omen), to utwór na tyleż pogodny, co melancholijny. Jest klasycznie „oemdowo”. Ambientowy wstęp, wyeksponowany bas i syntezatory. Dobrze też już słychać trzeciego członka grupy – Malcolma Holmesa, który zadebiutował w roli perkusisty OMD na „Julia’s Song”. Jak to mówią starzy garowi, automaty i programowanie swoją drogą, ale nic nie nadaje takiego jeb… hmmm… masywności rytmowi, jak żywe bębny. Można je nagrywać i przetwarzać na miliard sposobów, samplować i cokolwiek jeszcze przyjdzie nam do głowy z nimi robić, ale ten wyjściowy „cios” jest niepodrabialny.

„VCL XI”  to tytuł trzeciego utworu, zarazem symbol lampy Telefunkena VCL 11 z odwrotu okładki „Radioactivity” Kraftwerk. Nawiązuje on do samych początków, gdy duet autorski Humphreys i McCluskey posługiwał się jeszcze taką nazwą. Kolejny świetny kawałek, „ciągnięty” przez doskonale brzmiąca linię basową, okraszony charakterystycznym brzmieniem fortepianu, na którego strunach położono blachy i łańcuchy. Jak widać, da się osiągnąć syntetyczne brzmienia organicznymi środkami, ale jak wspominał McCluskey „brzmiało to świetnie, tylko, że zrujnowalismy strój fortepianu na resztę sesji…”

Nieskomplikowany rytm, prosta melodia, chwytliwy syntezatorowy przerywnik zamiast śpiewanego refrenu… no tak. To OMD w całej swojej krasie w kolejnym utworze - „Motion And Heart”. A jednak wg mnie to najsłabszy moment na płycie. Z czasem nauczyłem się odbierać ten krótki, banalny fragment, jako przerywnik, po którym następuje zamykający stronę A już cudnie „smutcholijny” „Statues”. Kolejna bezrefrenowa perełka. Piękno tej piosenki polega na magicznym zaklęciu jej w chłód, w sączący się lodowaty, postapokaliptyczny klimat. Syntezatorowy break tym razem nie ma nic wspólnego z błahą melodyjką. To zimna, ponura tekstura. Klimatyczny moment na zamknięcie pierwszej części albumu. Po czymś takim z zamyślenia może nas wyrwać jedynie konieczność przełożenia płyty na drugą stronę.

Stronę B otwiera „The Misunderstanding” zagrany troszeczkę nieco na patencie „Enola Gay”.  Ale mamy tu też i mroczny, ambientowy wstęp, industrialne zgrzyty, syntezatorowe arpeggio i połamany rytm, do tego głęboki bas i nieco emfatyczne zaśpiewy. W pewnym momencie pojawiają się frapujące, kakofoniczne wstawki, które zawłaszczają pod koniec cały utwór. Końcówka to werbel i wybrzmiewające wysoko dźwiękowe plamy. I to wszystko w jednym kawałku. No coś pięknego.

W „The More I See You” porywa nas z kolei niemalże plemienny rytm. Całóść to bardzo oryginalnie zaprezentowany cover starej piosenki z 1945 roku, po raz pierwszy wykonanej przez Dicka Haymesa. W swoim repertuarze mieli ją Chet Baker, Nat King Cole, Nancy Sinatra, czy też Bing Crosby. Natomiast wersja OMD to dowód na to, że dobre kawałki są zawsze dobre, a przez niestandardowe podejście i ciekawą aranżację, zyskują całkiem nowy, niespotykany dotąd wymiar i pasują idealnie do reszty albumu. 

Na „Promise” w roli wokalisty i samodzielnego autora (muzyka i słowa) debiutuje Paul Humphreys. I posługuje się równie udanym zaklęciem, co Andy McCluskey na „Statues”. Wyczarowuje z wydawałoby się zwykłej, rytmicznej, popowej piosenki interesującą, niebanalną budowlę, która z każdym przesłuchaniem wciąga nas kusząco do swojego chłodnego, kojącego wnętrza. 

Album kończy „Stanlow”. Utwór, którego tytuł zaczerpnięty jest od nazwy rafinerii Stanlow Oil Rafinery, w której swoją karierę zawodową, jako pracownik kolejowy, spędził ojciec McCluskeya, James. To piękna, na wskroś industrialna opowieść, w której słyszymy pompy, przetaczane cysterny, pracę agregatów, widzimy gigantyczne kominy, mgłę oparów i dymów. Jest tam wszystko to, co wyzwoli się z naszej wyobraźni pod wpływem nastroju tej kompozycji.

I na koniec zdanie o utworze, którego nie ma na płycie winylowej, a powinien być. Mowa o stronie B singla „Enola Gay”. „Annex” to klimatycznie kraftwerkowa opowieść – głównie improwizowana. Szkoda, że nie znalazła się się na LP, bo stanowiłaby niewątpliwą jego ozdobę. Podręcznikowy wręcz wypełniacz bez wartości na singlu „Enola Gay” (ten singiel powienien mieć dwie strony z „Enolą” - cokolwiek by tam innego nie dano, byłoby i tak skazane na porażkę) umieszczony na albumie to bardzo udane muzyczne odzwierciedlenie jałowego krajobrazu z okładki. Dla mnie brakujący pomost w przeskoku pomiędzy „Promise”, a „Stanlow”. Jeśli macie taką możliwość, spróbujcie przesłuchać „Organisation” bez „Motion And Heart”, za to z przedostatnim „Annex”. Moim zdaniem całość zyskuje wtedy na klimacie. Jak ktoś pięknie to kiedyś ujął, a ja teraz powtórzę - w tamtych czasach „Organisation” było nie tylko dźwiękiem przyszłości - było także dźwiękiem strachu, że tej przyszłości może w ogóle nie być. I w takiej wersji słychać to jeszcze wyraźniej. 

Co do oceny… Umówiliśmy się z rednaczem Alternativepop.pl, że będę skupiał się tylko na tych płytach, które wywarły na mnie ogromne wrażenie i tylko z perspektywy „tamtych czasów”. Jeżeli więc dziś ogólna opinia jest taka, że „Organisation” znacznie blednie na tle późniejszych dokonań OMD (pozdrawiam panią z lutowego koncertu w gdańskim B90, która po każdym utworze głośno krzyczała, domagając się ciągle „Siiikrreeet!!!”), to ja mogę tylko rzec – nonsens. Do dziś nic nie straciła ze swej pierwotnej wartości, a i „wtenczas i wówczas” była to płyta niezwykle nowoczesna, pomysłowa, świeża i odkrywcza. Tak się złożyło, że to pierwsza pozycja z dyskografii zespołu, którą dane mi było poznać. Nie ukrywam, że od pierwszego przesłuchania wprawiła mnie w niekłamany zachwyt, który trwa nieprzerwanie przez 44 lata do dziś. Dlatego stawiam ją na równi z kolejnymi perełkami OMD - „Architecture & Morality” oraz „Dazzle Ships”. Te trzy płyty u mnie mają status swoistej trylogii i bezapelacyjną ocenę [10/10]. Bo potem to już bywało różnie… 

„Siiikrreeet!!!”

Robert Marciniak
23.07.2024 r.