The Human League - Travelogue
1980 Virgin
1. The Black Hit of Space 4:11
2. Only After Dark 3:50
3. Life Kills 3:07
4. Dreams of Leaving 5:49
5. Toyota City 3:24
6. Crow and a Baby 3:43
7. The Touchables 3:21
8. Gordon's Gin 2:58
9. Being Boiled 4:21
10.WXJL Tonight 4:40
Jedną z fascynujących mnie spraw jest obserwowanie rozwoju muzycznego artystów, ich ewolucji, rewolucji, zaskakujących wolt, przekształceń, poszukiwań, budowania i burzenia, eksperymentowania ze stylami i konwencjami. Nigdy więc nie przepadałem za wyznaczaniem jakichkolwiek cezur, a następnie toczeniem niekończących się, bezprzedmiotowych dyskusji. Czy „Travelogue” to ostatnia płyta The Human League, której da się słuchać, bo potem się sprzedali? A może odwrotnie - pierwsze dwie płyty to bezkierunkowa nuda, a dopiero na „Dare” [czytaj recenzję >>] słychać ten prawdziwy The Human League? I że Genesis to tylko z Gabrielem, a Metallica skończyła się na „Kill’em All"... Dość...
Z drugiej strony nie będę ukrywał, że do pisania tej recenzji usiadłem z zalążkiem gotowej tezy. Otóż przez lata podświadomie przyjąłem, że "Travelogue" to album pełen przeciwieństw i konfliktów. Wyraźnie słychać rozdźwięk między pomysłami różnych członków zespołu. Te różnice w rezultacie doprowadziły do odejścia Ware'a i Marsha, natomiast Oakey po zwerbowaniu dwóch dziewczyn stworzył bardziej przystępne, dyskotekowe brzmienie. Tę historię znamy wszyscy. Natomiast teza trochę mi się rozpadła, bo muzycznie „Travelogue” wcale nie jest takim rozłamem, na jaki został potem wykreowany. I o ile „Dare” pozostanie już na zawsze najbardziej przebojowym albumem w dyskografii The Human League, to najciekawszym, najbardziej intrygującym i na zawsze interesującym jest bez watpienia „Travelogue”. Jakkolwiek dziś pewne rozwiązania brzmią archaicznie, to na ówczesne czasy były niezwykle awangardowe i futurystyczne. I z tej perspektywy należy wejrzeć w zawartość albumu.
„Travelogue” rozpoczyna się od „The Black Hit Of Space”. Na pierwszy, pobieżny rzut ucha, mroczna i eksperymentalna kompozycja w stylu znanym już z debiutu. Ale pozory mylą, a raczej rozwiewają się w trakcie słuchania. Melodyjny, chwytliwy refren i intrygująca, syntezatorowa aranżacja sprawiają, że jest to jedna z najbardziej zapadających w pamięć piosenek na albumie i jedna z najlepszych. A może nawet i najlepsza.
„Only After Dark” to magiczne popisy wokalne Oakey'a i Ware'a. Gdy usłyszałem kawałek po raz pierwszy, dosłownie szczęka opadła mi do ziemi. Prawdziwy rockowy hicior, ale bez gitar, „basetli” i perkusji akustycznej. Potem moje oczarowanie nieco przygasło, gdy dowiedziałem się, że nie jest to oryginalny utwór Human League, a cover piosenki Micka Ronsona z 1974. Rodowód genialnych harmonii wokalnych w stylu lat 70. się w ten sposób wyjaśnił, a i chwytliwy, syntetyczny, basowy riff w pierwowzorze był gitarowy. Mimo to, do dziś brzmi to całkiem nieźle, a głosy Oakey’a i Ware’a dalej urzekają. Z kolejnym utworem nabieramy tempa. „Life kills” to szybki, taneczny, glitterowy rock’n’roll na syntetyczny bit i pulsującą linię basową. Razem kreują one świetny rytm do tańca, podczas gdy Oakey śpiewa o wypaleniu, wyczerpaniu presją codziennego, nabierającego tempa (już wtedy) życia. Wszystko akcentowane „dęciakowymi” akordami syntezatorów.
„Dreams of Leaving” to najbardziej złożony utwór na albumie. Mamy tu do czynienia z genialnie skonstruowanym kawałkiem muzyki elektronicznej. Uwielbiam budowę utworu, złożonego niejako z trzech różnie nagranych propozycji. Instrumentalny, niemalże industrialny środek sprawia piorunujące wrażenie. Magiczny utwór. Na pewno jeden z najlepszych na płycie. A może nawet i najlepszy.
Pierwszą stronę kończy atmosferyczny, instrumentalny kawałek „Toyota City”. Fenomenalnie oddycha wręcz przestrzenią, łagodnie wypełniając ją miękkimi, analogowymi dźwiękami. Jeśli jest jeszcze ktoś, kto traktuje ten utwór jako zwykły tzw. „wypełniacz”, to tylko wskazuje na to, że jego wyobraźnia nie stroi na takich falach. Awangardowy, eksperymentalny utwór, który dodaje smaczku i przez to sprawia, że album jest jeszcze bardziej interesujący.
Dla kontrastu drugą stronę krążka zaczyna wg mnie najsłabsza kompozycja „Crow and a Baby”. Linie wokalne nieco irytują w zwrotkach, na szczęście wszystko nadrabia chwytliwy refren. Sam pomysł powraca na „Dare” w nieco zrecyklingowanej, szybszej i dużo ciekawszej formie („The Sound Of The Crowd”). „Crow and a baby” pozostaje jedną z najbardziej tanecznych piosenek na tej płycie. Ciekawy, niespodziewany dysonans w końcówce wprowadza rozstrojenie syntezatora. Słychać, że to celowy detuning, choć stary sprzęt analogowy miał sam z siebie taką właściwość, że po nagrzaniu rozstrajał się samoistnie.
Następny na płycie - „The Touchables” to z kolei niesamowita piosenka. Fenomenalny kawałek tego wczesnego, jeszcze wysublimowanego, ambitnego synthpopu, w najlepszym tego pojęcia znaczeniu. Surowe, ale ciekawe brzmienie syntezatorów i tekst, którego nie powstydziłby się nawet Grzegorz Ciechowski :). Genialny utwór. Na pewno jeden z najlepszych na płycie. A może nawet i najlepszy.
Eksperymentalność i awangardowość muzyki The Human League nie polegała jedynie na „wykręcaniu” dziwnych dźwięków z syntezatorów, ale także (a może nawet i głównie) na nieszablonowym podejściu do wszelakiej muzycznej materii. „Gordon’s Gin”, jeden z moich ulubionych utworów instrumentalnych, to cover starej reklamy telewizyjnej ginu Gordon’s z lat 70. Wpiszcie sobie na Youtube „Gordon's Gin 'It's got to be Gordon's' 1976 Cinema Commercial” i podziwiajcie, co można zrobić z błahej, krótkiej ilustracji muzycznej. To naprawdę pokazuje, jak kreatywny był zespół. I skąd potem czerpał swoje inspiracje Marek Biliński :). A skoro już jesteśmy przy rodzimej scenie muzycznej, to przedostatnim utworem jest „Being Boiled”, czyli dla mnie „Śmierć dyskotece” Lombardu :). A poważnie? To odświeżona i o wiele ciekawsza wersja debiutanckiego singla zespołu. Ja osobiście wolę ją od pierwotnej. Jest bardziej gęsta w syntetyczne dźwięki, kraftwerkowe rytmy i doniosła w warstwie wokalnej. Nieprzeciętny kawałek. Na pewno jeden z najlepszych na płycie. A może nawet i najlepszy.
I kiedy już tak wychwaliłem pod niebiosa dotychczasową zawartość płyty i zużyłem całą afirmatywną amunicję, wjeżdża „WXJL Tonight”. Że cały na biało to mało powiedziane. Nastrojowa, narastająca emocjonalnie kompozycja, która kończy wersję winylową płyty. Trudno wyobrazić sobie lepsze zwieńczenie tego dzieła. Oszczędna linia basowa, ciekawy rytm i wysokie, szybkie arpeggia budują klimat pod wokal Oakey’a. Wyborny kawałek. Na pewno jeden z najlepszych na płycie. A może nawet i najlepszy.
Cokolwiek dobrego bym nie napisał o „Travelogue” to i tak będzie za mało. W momencie, gdy się ukazał, album mógł jedynie być zapowiedzią świetlanej przyszłości. Ostatecznie jego dość umiarkowany sukces nie mógł i nie rozwiązał problemów grupy, ponieważ poza artystycznymi rozdźwiękami doszły do głosu finansowe. A ta warstwa zawsze przecina wszelkie nici porozumienia. Wielka szkoda, bo „Travelogue” to niesamowicie „charakterny” album. Na tyle, że jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że jeżeli nie podoba Ci się, to oznacza tylko, że nie poznałeś go wystarczająco dobrze. Kiedy natomiast już wsłuchasz się w „Travelogue” i go zrozumiesz, uderzy Cię to niezwykłe, organiczne brzmienie, które zespół bezpowrotnie stracił, gdy poszedł drogą wyznaczoną przez „Dare”. I choć rozłam zaowocował powstaniem dwóch genialnych grup – przebojowo-tanecznego The Human League wersji 2.0 Oakey’a oraz stylowo-popowego Heaven 17 Ware’a i Marsha, to tęsknota za ich niedoszłymi, wspólnymi dokonaniami pozostaje we mnie żywa do dziś. Absolutnie nieobiektywna, nostalgiczna, pełna emocji ocena to [9.5/10].
Robert Marciniak
19.06.2024 r.